Wojna jest opętana i niepoczytalna. Czy możliwe jest katharsis? Fragment nowej powieści Macieja Siembiedy [TYLKO U NAS]

Od Salonik po Gdynię, z wyspy Wolin po Belgrad i od Wrocławia do Kairu... Zdumiewająca i wciągająca od pierwszej do ostatniej strony polsko-grecka sensacyjna saga z Wielką Historią w tle. "Katharsis" to nie tylko misternie poprowadzona, pasjonująca opowieść o ludziach wciągniętych w wir historii i uczuciach, które bez względu na okoliczności decydują o naszych wyborach. Maciej Siembieda pisze o dobru i złu, skomplikowanej miłości, zagadkach tożsamości, próbach życia w zgodzie ze sobą oraz cenie prawdy. Tylko na Gazeta.pl przeczytacie przedpremierowy fragment powieści, która ukaże się 18 maja nakładem Wydawnictwa Agora.

Kostas Tosidos, bohater greckiej partyzantki w 1949 roku wraz z rodziną trafia do tajnego szpitala dla uchodźców na polskiej wyspie Wolin. Zmienia tożsamość, lecz nieoczekiwanie dopada go grecka przeszłość. "Sacharyna", przemytnik z Gdyni lat trzydziestych, staje się królem czarnego rynku, ale zdrada, a potem wojna, zmieniają jego życie w szatański ciąg zdarzeń. Janis, syn Kostasa, w dramatycznych okolicznościach przerywa karierę boksera. Zostaje milicjantem, a jedno ze śledztw prowadzi go ku rozwiązaniu tajemnicy jego ojca. "Zulus", wychowanek "Sacharyny" napisze własny rozdział powojennej historii przestępczej Gdyni. Pozornie niezależne historie tej czwórki spotykają się w kopalni rudy uranu w sudeckim Kletnie, gdzie w latach 1949-52 Sowieci wydobywali surowiec do budowy własnej bomby atomowej.

Zobacz wideo POPKultura, odc. 113

Maciej Siembieda, "Katharsis" - fragment książki

Wiosna 1941 – lato 1949 roku

Głowa, która potoczyła się pod stopy Kostasa Tosidosa, została odcięta tak precyzyjnie, jakby było to dziełem gilotyny, a nie odłamka amerykańskiego pocisku artyleryjskiego.

Sierżant Tosidos widział w życiu wiele śmierci, ale ta wydała mu się szczególnie absurdalna. Od niedzielnego przedpołudnia, kiedy przymusowo wcielono go do Demokratycznej Armii Grecji, Kostas nie miał wątpliwości, że ta śmierć musi nastąpić, nie spodziewał się jednak, że tak na nią zareaguje.

Głowa, ciągnąca za sobą purpurową szarfę krwi, należała do dowódcy partyzantów, niemającego pojęcia o wojnie bibliotekarza z Aten, który komunizmem zaraził się z zatrutych książek. Po raz pierwszy stracił głowę, gdy zgłosił się na ochotnika, a partia zrobiła go porucznikiem, bo umiał pisać i czytać. Nie znał się ani na górach, ani na partyzantce. Nie potrafił wybrać terenu dobrego do walki, wyznaczyć stanowisk ciężkich karabinów ani wykonać najprostszego manewru taktycznego. Nie wiedział, jak się kryć. Nie orientował się, jak nie dać się zabić. Nie odróżniał brzęczenia owada od odgłosu szrapnela, i nic dziwnego, że stracił głowę po raz drugi, tym razem definitywnie.

Kostas czubkiem buta odsunął głowę, która leżała na środku ścieżki i wpatrywała się w niego z wyrazem bezgranicznego zdumienia.

Sierżant bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie imię martwego dowódcy, ale w tym samym momencie na szczycie pobliskiego wzniesienia wyrosło kilkunastu żołnierzy wojsk rządowych. Podskakiwali niezdarnie, jakby biegli po rozżarzonych węglach. Kryli się, gdzie kto mógł.

Tosidos przyklęknął, zarepetował karabin i celnym strzałem strącił ze szczytu wysokiego szeregowca, który tak przejmująco wrzeszczał, lecąc w dół, że jego koledzy wychylili się zza skał sprawdzić, co się stało. A wtedy sierżant Tosidos raz jeszcze przyłożył do oka zdobycznego brytyjskiego lee-enfielda i udowodnił kolejnemu zwolennikowi króla, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Tego było już za wiele. Pluton, który atakował oddział porucznika bez głowy, cofał się w popłochu, gubiąc niestarannie przypięte manierki i zbyt nonszalancko założone hełmy. Ich sylwetki, zgarbione strachem, stanowiły wymarzony cel, ale sierżant Kostas Tosidos uważał strzelanie w plecy za czyn haniebny. Nie wypada zabijać ludzi w ten sposób.

Żołnierze uciekli i na ścieżce przecinającej zbocze zapadła cisza. Kanonada karabinów i dział umilkła w jednym momencie, jakby ktoś wyłączył radio transmitujące bitwę.

Sierżant sięgnął po lornetkę, aby upewnić się, czy wrogowi nie przyjdzie do głowy powtórzyć natarcie. Ale pozycje wojsk rządowych były puste. Kostas obejrzał wzgórze metr po metrze, mając słońce za plecami i szukając jakiegokolwiek ruchu. Nie znalazł.

Znalazł człowieka.

Samotnego mężczyznę, który z daleka przyglądał się niedobitkom partyzantów. Miał na sobie polowy mundur i beret brytyjskich komandosów. Tosidos skierował okular lornetki na jego twarz, podkręcił pierścień regulujący ostrość i nagle drgnął, jakby ujrzał ducha. Po drugiej stronie wzgórza, frontu i prawdy stał Albert Ramsey. Człowiek, którego Kostas uważał za swojego najbliższego przyjaciela. Opuścił lornetkę, mimowolnie spojrzał na głowę bibliotekarza z Aten i po raz kolejny doszedł do wniosku, że to stanowczo nie jest jego wojna.

KOMUNIŚCI DSE, Demokratycznej Armii Grecji, przyszli do wioski dwa dni wcześniej.

Wyczuł ich Orion, stary owczarek Tosidosów pilnujący zagrody. Był mądrym psem. Tak mądrym, że miał imię. I to jakie. Należące do mitologicznego myśliwego, posiadacza własnej konstelacji na niebie, w której skład wchodził gwiazdozbiór Psa. Kostas jako jedyny we wsi chodził do szkoły, a to dawało mu przywilej znalezienia Orionowi imienia w którejś z przeczytanych książek.

Owczarek nie podnosił głosu nawet na najgłupsze barany, które oddalały się od stada, ale na komunistów szczekał tak, że aż sierść zjeżyła mu się na karku. Zwiadowcy podeszli bliżej, a komisarz polityczny oddziału, zawsze idący na przedzie, żeby dawać przykład, zabił Oriona strzałem z rewolweru. Potem powie, że pies mógł zaalarmować wojska rządowe. Ale Kostas Tosidos mu nie uwierzył. Co jest bardziej alarmujące dla wojsk rządowych: szczekanie psa czy huk wystrzału?

Wybiegł z chaty i chwycił motykę, jedyną broń, jaką miał pod ręką, ale ci z DSE wycelowali w niego karabiny. Komisarz kazał mu rzucić narzędzie i stanąć pod ścianą. Potem wyznaczył wartownika, który mógł liczyć sobie piętnaście, może szesnaście lat. Wyrostek uniósł ciężki karabin i wymierzył prosto w twarz Kostasa. Był chudy i wygłodzony. W oczach miał gorączkę, a jego przezroczysta skóra opinała kości, podpowiadając wyobraźni, jak będzie wyglądał szkielet chłopaka. Wszystko, co wkrótce z niego zostanie.

Ręce niemal pozbawione mięśni mdlały mu od ciężaru broni. Nerwowo przyglądał się kolejnym wieśniakom, których ustawiano pod ścianą chaty Tosidosów. Wiedział, że jeśli zaatakują i zdąży strzelić, zabije najwyżej jednego z nich. Sekundę później, zanim przybiegną koledzy z oddziału przeczesujący osadę, inny wieśniak poderżnie mu gardło. Górale z albańskiego pogranicza przychodzili na świat z nożami w ręku.

Przełknął ślinę i mocniej zacisnął dłonie na karabinie. Wodził nim z lewej na prawą i z powrotem, jakby chciał sprawiedliwie obdarzyć groźbą śmierci wszystkich pięciu mężczyzn stojących pod murem.

Tylko tylu znaleziono w chatach.

– Towarzysze – przemówił do nich dowódca oddziału DSE, młodzieniec o posturze i twarzy inteligenta. – Wiemy, że jesteście ludźmi honoru. Prawdziwymi patriotami i synami swojego ludu. Ludu ciemiężonego przez reżim króla, który więzi, torturuje i morduje takich jak wy. Przyszliśmy pokazać wam, że można się temu przeciwstawić. Mamy dla was broń, abyście mogli walczyć o swój honor i kraj. O swoje domy i rodziny. O ziemię i o przyszłość swoich dzieci. O wolność Grecji. Jesteśmy waszymi braćmi, towarzysze – zakończył, unosząc w górę zaciśniętą pięść.

Najstarszy z górali ustawionych pod ścianą, czerstwy, siwowłosy mężczyzna o twarzy pobrużdżonej wiatrem i nieszczęściami, splunął pod nogi.

- Mówisz, że jesteś naszym bratem, a trzymasz nas pod karabinami – spytał.

Dowódca nagle stracił pewność siebie. Omiótł spojrzeniem piątkę mężczyzn z osady i zatrzymał wzrok na Tosidosie. Oskarżycielsko wycelował w niego palec.

– To przez niego – powiedział. – On się na nas rzucił z motyką.

– Zabiliście mi psa – odparł Kostas.

Człowiek, który przyprowadził oddział, ponownie wpadł w zakłopotanie, a wtedy zza jego pleców wyłonił się komisarz. Był mężczyzną o szerokiej twarzy, lekko falujących włosach, zaczesanych do tyłu, i wąskich ustach znamionujących bezwzględność. Miał na sobie brytyjski battle dress i cywilne półbuty, dobre na deptak w Atenach, a nie kamieniste ścieżki masywu Grammos. Jego prawe oko zakryte było zakrwawionym opatrunkiem, przyklejonym plastrami do czoła i policzka.

– Jestem Stavros, zastępca do spraw politycznych. Pójdziecie z nami – oświadczył krótko, przejmując inicjatywę i odbierając głos speszonemu porucznikowi. – Ojczyzna was potrzebuje.

Mężczyźni pod murem wymienili spojrzenia, a potem wbili wzrok w ziemię. Słyszeli, że niektóre oddziały DSE potrafią karać śmiercią za odmowę wstąpienia w ich szeregi. Krążyły plotki o kimś, kto nie chciał iść walczyć, i zadźgano go bagnetami, bo komunistom szkoda było kul.

Górale zgarbili się, dwóch macało podeszwami podłoże, szukając dobrego odbicia do skoku. Oczytany porucznik pomyślał, że są jak przyczajone drapieżne zwierzęta, które nie mają szans w starciu z bronią palną, ale z pewnością rzucą się na myśliwych i zabiją lub poranią któregoś z nich. Przyszedł do tej wioski, aby wzmocnić oddział nowymi ludźmi, a nie ponosić straty.

– Czy wśród was jest ktoś, kto był w partyzantce podczas okupacji? –?Próbował rozładować napięcie.

Górale milczeli. Starali się nie zerkać na Tosidosa.

Był sierżantem greckiego ruchu oporu. Bohaterem wojennym. Walczył z Niemcami, Włochami i Bułgarami, którzy przeszli na stronę faszystów. Miał krzyż za męstwo z wizerunkiem świętego Dymitra na koniu i medal od Anglików. Ale to była jego sprawa. Będzie chciał, to sam im powie.

Kostas Tosidos się jednak nie odezwał. Patrzył na martwego Oriona i czuł narastającą nienawiść do człowieka, który zabił mu psa.

Komisarz chyba czytał w jego myślach, bo w tym samym momencie krzyknął do piątki mężczyzn stojących pod murem:

– To nie są czasy żałowania psów i pilnowania owiec. Tak postępują tylko tchórze! Jazda, zbierać się. – Wykonał szeroki gest ręką uzbrojoną w rewolwer. – Idziemy!

Najstarszy z górali wystąpił krok do przodu.

– Nigdzie z tobą nie pójdę – powiedział twardo. – Zabito mi dwóch synów. Jednego Niemcy, drugiego Grecy z armii króla w zeszłym roku. Nie zostawię domu i ich matki.

– Nie chcesz się zemścić? – oburzył się Stavros. – Ci z armii króla to faszyści gorsi od Niemców.

– Moim synom życia to nie wróci – odparł starzec.

– Jesteś zdrajcą – syknął komisarz. – Powinienem zastrzelić cię jak tego psa.

Góral bez słowa rozerwał koszulę na piersiach.

– Strzelaj – powiedział z pogardą.

Bycie synem greckokatolickiego księdza w Salonikach nie przypominało stąpania po płatkach róż w ogrodach rozkoszy. To miasto było jak wulkan. Piękne i majestatyczne, ale w niewidocznym wnętrzu rozgrzane do czerwoności przez pamięć pogromów i krzywd. Wrzały spory Macedończyków Greków z Macedończykami Słowianami, kipiała nienawiść katolików do żydów i żydów do muzułmanów, niechęć Arumunów do Ormian, Ormian do Bułgarów, a grekokatolików do prawosławnych. Wszystko podlewane przez starego diabła oliwą, która podsycała ogień, co mogło w każdej wywołać wybuch. Udusić miasto dymem zemsty i zalać je lawą odwetu. Na szczęście diabeł był leniwy, oliwy niezbyt dużo, a na każdej ulicy i w każdym zaułku wszyscy mieli wszystkich na oku. Kończyło się na okazjonalnym wybijaniu zębów, przymusowym zmienianiu słowiańskich nazwisk na greckie lub wypędzaniu synów Allacha do Turcji.

Nowoczesny, energiczny diabeł pojawił się w Salonikach nieco później.

Przyjechał odkrytym samochodem. Nazywał się Neumann, nosił czarny mundur SS i był taki, jaki miał być. Aryjski, zimny i higieniczny. Gestem rozsypał na placu przed świątynią żołnierzy z pistoletami maszynowymi i czekał, aż ojciec Tosidos skończy nabożeństwo. W pełnym słońcu kiwał się na stopach obutych w oficerki, lśniące jak kopuły cerkwi. Z pięt na palce, z palców na pięty. Od czasu do czasu zerkał na zegarek, mierząc własną cierpliwość.

Wreszcie ojciec Tosidos wyszedł.

– Jor-gos Pe-tro-pu-los – wysylabizował Neumann, odczytując notatkę wykonaną ołówkiem kopiowym na odwrocie fotografii, którą trzymał w ręku. –Zna? – spytał księdza, starając się, aby zabrzmiało to po grecku.

Ojciec Tosidos nie znał. Uśmiechnął się dobrodusznie i przecząco pokręcił głową.

Niemiec uniósł zdjęcie i podsunął mu tak blisko oczu, że ksiądz cofnął się o krok, aby przyjrzeć się twarzy człowieka z fotografii.

– Teraz zna? – dopytał Niemiec.

– Teraz tak – potwierdził ojciec Tosidos.

To wystarczyło.

Neumann kiwnął dłonią i dwóch żołnierzy chwyciło księdza pod ręce, po czym zawlokło do ciężarówki, która stała tuż za odkrytym samochodem. Kostas Tosidos nigdy więcej nie zobaczył ojca w domu.

<<Reklama>> Ebook "Katharsis" dostępny jest w Publio.pl >>

Maciej Siembieda, 'Katharsis' - okładkaMaciej Siembieda, 'Katharsis' - okładka mat. prom. (Wydawnictwo Agora)

Więcej o: