Michael J. Fox: Kocham mamę za bardzo, żeby ją przytulić. A ludzie myślą, że choroba Parkinsona to tylko drżenie

Michael J. Fox znany jest całemu światu jako Marty McFly, nastoletni pomocnik doktora Browna z Powrotu do przyszłości. W książce "Nie ma jak przyszłość" słynący z niesłabnącego optymizmu aktor dzieli się z czytelnikami osobistymi historiami i spostrzeżeniami na temat zdrowia i choroby, starzenia się i siły, jaką dają rodzina i przyjaciele. Prezentujemy przedpremierowy fragment opowieści Foxa.

Ważnym wątkiem opowieści Foxa są jego dramatyczne kryzysy zdrowotne. Aktor opisuje, jak radzi sobie z chorobą Parkinsona, na którą cierpi od 1991 roku, oraz z nowotworem rdzenia kręgowego. Wyzwanie, jakim dla Foxa była ponowna nauka chodzenia – przerwana przez fatalny w skutkach upadek – niemal zgasiło jego optymizm i wiarę w dewizę, że "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Czy i tym razem uda mu się pokonać trudności i odzyskać nadzieję? Poniżej prezentujemy przedpremierowy fragment "Nie ma jak przyszłość". Książka w przekładzie Roberta J. Szmidta ukaże się 18 maja nakładem wydawnictwa Insignis.

Zobacz wideo POPKultura, odc. 115

Michael J. Fox, "Nie ma jak przyszłość", tłum. Robert J. Szmidt - fragment książki

Kocham swoją mamę za bardzo, żeby ją przytulić.

Przebyłem kraj wszerz i pokonałem granicę międzynarodową, żeby zrobić mamie niespodziankę. Jest kanadyjskie Święto Dziękczynienia, a co ważniejsze – jej dziewięćdziesiąte urodziny. Wywołanie emocjonalnego szoku u dziewięćdziesięciolatki to ryzykowna sprawa (w najlepszym razie), ale ja mam doświadczenie w zaskakiwaniu rodzicielki.

Dziesięć lat temu razem z moim bratem Steve’em dostarczyliśmy jej posiłek do pokoju hotelowego w Belfaście, gdy wraz z naszymi siostrami Jackie i Kelli była na wycieczce objazdowej po Irlandii Północnej. Ledwie się tam udały, skontaktowałem się ze Steve’em przez telefon i wpadliśmy na szatański pomysł, aby nazajutrz polecieć do Belfastu i zrobić im siurpryzę. Ponieważ wszystko organizowaliśmy na ostatnią chwilę, Steve musiał wsiąść w samolot w Vancouver, przylecieć do Nowego Jorku, tam przesiąść się w samochód i na czas dojechać do Newark w stanie New Jersey, skąd mieliśmy lot do Europy.

Nie jest łatwo dostać się z lotniska na lotnisko, wcześniej nie pokonując Manhattanu z jednego końca na drugi. Odebrałem Steve’a limuzyną z szoferem, po czym natychmiast utknęliśmy w nowojorskim korku. Jakoś udało nam się pokonać tunel pod rzeką Hudson, choć uczyniliśmy to w tak ślimaczym tempie, że gdy dotarliśmy wreszcie do Newark, pozostało nam zaledwie kilka minut do wylotu. Lotniskowy policjant, który był po pracy, sam zaproponował, że przeprowadzi nas przez kontrolę bezpieczeństwa, a następnie na skróty do naszej bramki, ciągnąc mój bagaż. Na końcu rękawa musiał włożyć stopę w drzwi samolotu, które stewardesa właśnie chciała zamknąć. Tak znaleźliśmy się na pokładzie. Do Belfastu zdążyliśmy akurat na śniadanie.

W tym szaleństwie był cel – otóż odkąd pamiętam, planowaliśmy rodzinną wyprawę do Europy, ale ojciec zdążył odejść, tak samo jak moja najstarsza siostra Karen, która zmarła parę lat wcześniej. Wyprawę do ojczyzny przodków mamy zorganizowały więc dla niej pozostałe przy życiu córki, Kelli i Jackie. Steve i ja uznaliśmy, że ta pielgrzymka pomoże nam zacieśnić więzi rodzinne. Nie mogliśmy przegapić powrotu Phyllis Piper-Fox do domu, którego nigdy dotąd nie miała okazji oglądać na oczy. Uświadomiwszy sobie, że dwaj panowie, którzy dostarczają jej śniadanie do pokoju, w rzeczywistości są jej synami, mama zareagowała mieszaniną szoku i zachwytu.

Obecnie, dziesięć lat po tamtych wydarzeniach, opracowałem ze starszym bratem nowy plan. Steve z rodziną mieszka tylko parę kilometrów od mamy i często do niej wpada, aby pomóc w codziennych sprawach i zadbać o mieszkanie, które znajduje się w wielopiętrowym apartamentowcu. Na moją prośbę dzwoni do mamy z informacją, że zajrzy do niej jutro i zadzwoni domofonem z dołu, tak że może go śmiało wpuścić. Ale kiedy otworzy drzwi, w progu będzie stał nie Steve, tylko ja – ta-dam! Wszystko przebiega zgodnie z planem, tyle że drzwi otwiera nie mama, lecz moja siostra Kelli. I tak jest chyba lepiej; dzięki temu unikamy bezpośredniej konfrontacji twarzą w twarz, co mogłoby się dla mamy skończyć zawałem serca. Kelli odstępuje na bok, a mama, podnosząc się z kanapy, dostrzega mnie i na mój widok przykłada dłonie do twarzy. Wydaje też z siebie coś w rodzaju piśnięcia.

– Cześć, mamo. Mam nadzieję, że nie spodziewałaś się śniadania z dostawą do pokoju.

Pośród chaotycznego powitania boję się, że się potknę, wychylę do przodu i wpadnę na swoją dziewięćdziesięcioletnią matkę, sprowadzając nas oboje do parteru. Choć od drzwi do kanapy jest tylko osiem, może dziesięć kroków, męczę się z każdym stąpnięciem. Zwłaszcza ostatnie musi być pewne, gdyż chcę być stabilny w momencie uścisku; nie mogę pochylić się zbytnio do przodu, bo to by kazało jej się wygiąć do tyłu, powinienem raczej zamknąć ją w objęciach i nie przewrócić się przy tym. Na miłość boską, tylko nie zrób jej krzywdy, powtarzam sobie w duchu. Za nic nie chcę, by drugie złamanie biodra zawdzięczała mnie.

Po długim i lekko drżącym uścisku odsuwam się od mamy, jakbym chciał się jej przyjrzeć, ale tak naprawdę po to, by nie przytłoczyć jej swoją obecnością i zachować bezpieczny dla nas obojga dystans. Mama wydaje się w dobrej kondycji i zadowolona. Ja jestem tylko zadowolony.

Trzydzieści lat parkinsona uczyniło ze mnie broń. Stałem się niebezpiecznym narzędziem. Ostatnimi czasy mam nawet większe problemy niż kiedyś z mobilnością i równowagą. Kłopot sprawia mi takie zgranie wszystkiego, by nadać krokowi niezmienny rytm i utrzymać go; dlatego właśnie musiałem poświęcić tyle uwagi krótkiemu spacerowi od drzwi do kanapy. Paradoksalnie nawet stanie w miejscu przez dłuższy czas wyprowadza mnie – nomen omen – z równowagi.

Stanowię zagrożenie nie tylko dla mamy. Na naruszenie przestrzeni osobistej narażam także innych, w tym własną teściową Corky, która jest rówieśniczką mojej mamy i wymaga równie ostrożnego podejścia. Nawet przemierzający Madison Avenue przechodnie – nowojorczycy i przyjezdni – nie mogą być pewni dnia ani godziny, kiedy beztrosko wpatrują się w swoje telefony komórkowe, ponieważ w ich stronę już nadciąga tornado terroru w postaci mojej kuśtykającej osoby. Muszę być czujny i uważać nie tylko na siebie, ale też na każdego, kto ma tego pecha i znajduje się na mojej drodze.

Czasami postrzegam świat jak automat do gry, w którym jestem stalową kulką wystrzeliwaną jak z procy i desperacko starającą się wyminąć przeszkody na trasie do mety.

Co dziwne, miewam sny na temat dotkliwego braku kontroli ruchowej. W jednym z nich wychodzę zza rogu i zmierzam do drzwi swojej kamienicy, trzymając w ręku buteleczkę leków na parkinsona. W pewnym momencie się potykam, wpadam na skrzynkę na listy i rozsypuję kapsułki na chodniku. Kiedy się pochylam, aby zebrać leki, kątem oka widzę wyprowadzacza psów z całą hordą tych zwierzaków szarpiących się na smyczy, by mnie uprzedzić i zeżreć kapsułki. Bóg raczy wiedzieć, jakie szkody te prochy wyrządziłyby psiakom – choć zważywszy na okolicę, czworonogi z pewnością same są na antydepresantach. Budzę się oblizywany przez Gusa.

Zasada nieoznaczoności

Niemiecki fizyk teoretyczny Werner Heisenberg odkrył reguły i prawa, które w połączeniu z dokonaniami innych geniuszów doprowadziły do powstania mechaniki kwantowej. Za swoje zasługi dla nauki Heisenberg otrzymał w 1932 roku Nagrodę Nobla z fizyki.

Zasada nieoznaczoności Heisenberga mówi, że im precyzyjniej znane jest położenie cząstki, tym mniej precyzyjnie można określić jej pęd – i vice versa. Słynnemu fizykowi udało się idealnie ująć paradoks, z którym parkinsonicy muszą się mierzyć na co dzień w trakcie chodzenia. Choć chciałbym wiedzieć, gdzie dokładnie jestem i jak szybko się poruszam, nie jestem w stanie tego stwierdzić równocześnie. To istna kwadratura koła: ludzie przestrzegają mnie, abym zwolnił, widząc, że powłóczę nogami, kroczę, zataczam się w ich stronę, ja jednak nie mogę spełnić ich prośby. Najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia, z jaką prędkością się poruszam. Co więcej, mój mózg nie pozwoli mojemu ciału się zatrzymać, dopóki nie określi bezpiecznej pozycji – a nie określi jej, dopóki jestem w ruchu. Ma to bezpośredni związek z zasadą nieoznaczoności. Joseph Heller bez wątpienia by dodał, że to klasyczny paragraf 22: sytuacja niemająca rozwiązania, ponieważ jej założenia wzajemnie się wykluczają.

Oto jak ja to widzę. Gdyby podzielić moje ciało na dziesięć części w przekroju poprzecznym, każda część poruszałaby się z własną prędkością bez żadnego porządku, jeśli chodzi o kolejność. Nigdy nie pozostaję w jednej pozycji dość długo, aby móc określić swoje położenie jako całości. Chaosu dopełnia to, że z każdym krokiem nabieram tempa, a równocześnie mój krok się skraca (typowe objawy późnego parkinsona), co dodatkowo sabotuje moje wysiłki. W końcu poruszam się tak szybko, że moje neurony za mną nie nadążają, i wtedy tracę równowagę. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków udaje mi się wykonać chocholi taniec, żonglując wszystkimi swoimi częściami w nadziei, że zbiorę je do kupy i odzyskam równowagę, zanim kogoś stratuję.

A ludzie myślą, że choroba Parkinsona to tylko drżenie. Też tak kiedyś myślałem.

Kolejna niespodzianka

Rozkoszuję się wspólnym czasem spędzanym w Kanadzie z bliskimi, zwłaszcza gdy mamy jakiś powód do świętowania. Nazajutrz po moim i Steve’a przyjeździe wraz z siostrami zabieramy mamę do pizzerii w Barnaby, dzielnicy Vancouver, w której się wychowałem. To ulubiony lokal całej rodziny; chodzimy tam od dzieciństwa. Od tamtej pory został odnowiony, zwykłe stoliki zastąpiono lożami z siedziskami obitymi czerwoną skórą, ale pizza ciągle smakuje tak samo. Składamy zamówienie, po czym zaczyna się zabawa. Dzwoni komórka mamy.

– Halooo? – odbiera telefon.

– Cześć, babciu. Chciałem ci tylko życzyć wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Mama pokazuje palcem na aparat i informuje nas:

– To Sam, dzwoni z Los Angeles. Dziękuję, kochanie – zwraca się do swego wnuka. – Założę się, że wiedziałeś o niespodziance, którą twój tata mi urządził. Jest tu ze mną. Chcesz z nim porozmawiać?

– Nie, niech zadzwoni do mnie później. Albo wiesz co? Nieważne. I tak by się nie dodzwonił. Mam jego telefon.

W tym momencie Sam pojawia się w lokalu.

Wszyscy wbijamy wzrok w mamę. Znowu przykłada dłonie do twarzy i wydaje ciche piśnięcie; znowu obchodzi się bez zawału mięśnia sercowego. Mój syn wręcza mi komórkę, siada obok swojej babci i przytula ją mocno. Uścisk ten niczym jej nie grozi – jest bezpieczny, stateczny, normalny.

Po lunchu moja dziewięćdziesięcioletnia rodzicielka zawozi nas wszystkich na kręgielnię. Rozgrywamy dwie rundki, zbierając baty od mamy. Tak, Phyllis Piper-Fox nadal gra w kręgle i nadal siada za kierownicą. Co parę lat kupuję jej nowego volkswagena passata, którym porusza się bezwypadkowo.

Ja odłożyłem kluczyki samochodowe prawie dekadę temu. Między dwudziestką i trzydziestką miałem pięć różnych aut sportowych i kilka modeli marki Range Rover. W swoim ferrari potrafiłem zapalić papierosa przy opuszczonym dachu, jadąc z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Po ślubie i pojawieniu się dzieci auta sportowe poszły w odstawkę, zastąpione przez czterodrzwiowe limuzyny z fotelikami zamontowanymi na tylnym siedzeniu. A w dzień moich trzydziestych piątych urodzin Tracy wyprowadziła mnie przed kamienicę, w której mieszkaliśmy na Central Park West Avenue, i przy krawężniku zobaczyłem swój prezent: czerwony kabriolet Mustang z 1967 roku, z żółtymi tablicami rejestracyjnymi. Samochód był zabytkiem, choć liczył sobie o sześć lat mniej niż ja.

Jeździłem nim przez lata, nawet jeszcze po pięćdziesiątce, aż pewnego dnia dotarło do mnie, że prawą stopą dławię silnik. Przyśpieszałem i zwalniałem na przemian, jadąc przez to zrywami i praktycznie nie mając kontroli nad pojazdem. Coś takiego odbiera całą radość z prowadzenia czerwonego kabrioletu. Jest też inna kwestia wiążąca się z bezpieczeństwem: z powodu wywołanej parkinsonem zaburzonej orientacji przestrzennej coraz mniej pewnie czułem się na drodze w otoczeniu innych samochodów. Zacząłem także bezwiednie skręcać w tę stronę, w którą akurat patrzyłem. Wszystko razem przekonało mnie, że choć nadal mam ważne prawo jazdy, stanowię zagrożenie bez względu na prędkość.

Dla odmiany mama radzi sobie za kółkiem doskonale. Urodzona w czasie wielkiego kryzysu, pełnoletność osiągnęła w czasach drugiej wojny światowej, co uczyniło ją twardą, zdecydowaną i niestrudzoną. Bat micwa mojej najmłodszej córki była powodem, dla którego babcia przyleciała do Nowego Jorku, mimo że niedawno złamała sobie biodro. Nie pomogły nawet protesty jej lekarza; za nic nie chciała przegapić takiego święta. Taka właśnie jest moja mama. Kocha życie i całą sobą przeczy metryce.

To dzięki niej nie liczę upływających lat. Nikt nie wie, jak długo powinniśmy żyć. Gdy umiera stulatek, nikt nie pyta dlaczego. Odszedł i tak po czasie. Dostał od losu nadprogramowe lata życia. Są jednak osoby takie jak moja mama i moja teściowa, które stanowią wyjątki od tej przykrej reguły. Phyllis i Corky pozostają witalne i aktywne i donikąd na razie się nie wybierają. Pełne energii i wiecznie zajęte, choć po dziewięćdziesiątce, w dalszym ciągu decydują same o sobie i swoim życiu. Jako pięćdziesięciolatek szczerze im zazdroszczę.

Michael J. Fox, 'Nie ma jak przyszłość'Michael J. Fox, 'Nie ma jak przyszłość' mat. prom. (Wydawnictwo Insignis)

***

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.

Najnowsze informacje z Ukrainy po ukraińsku w naszym serwisie ukrayina.pl >>.

Więcej o: