"Kilka lat temu zepsuły mi się wszystkie lustra. Zawsze mnie pogrubiały, ale to była już przesada" [FRAGMENT]

Długo wydawało się im, że wciąż się świetnie zapowiadają, a prawdziwe życie jeszcze jest przed nimi. Sukcesy, super szczęście, te rzeczy. Teraz okazuje się, że zanim rozwinęły skrzydła, czas je zwinąć. Jak z tym żyć? Jak się starzeć? Z godnością, czy może jednak bez? Odpowiedzi na tak poważne pytania, że można osiwieć, szukają w swoim antyporadniku dwie doskonałe i wielce przy tym dowcipne reporterki: Magdalena Grzebałkowska i Ewa Winnicka, twórczynie podcastu "Jak się starzeć bez godności". W Gazeta.pl prezentujemy przedpremierowy fragment książki, która ukaże się 25 maja nakładem Wydawnictwa Agora.

"Moja babcia mówiła: starość nie radość, majtki nie pokrzywy. Książka "Jak się starzeć bez godności" bez lukru i frazesów typu "sześćdziesiątka to druga trzydziestka", mówi o starości. Po lekturze jest trochę smutno i trochę śmiesznie. W jednym dziewczyny mnie utwierdziły. Jako kobieta w wieku przedstarczym nic nie muszę, a wszystko mogę. Będę niegrzeczną dziewczynką do końca swoich dni" - pisze o książce Grzebałkowskiej i Winnickiej Dorota Wellman. Jak twierdzą autorki, po tym, jak zaczęły tworzyć podcast, były winne społeczeństwu napisanie antyporadnika - jego fragment przeczytacie poniżej.

Zobacz wideo POPKultura, odc. 116

Ewa Winnicka, Magdalena Grzebałkowska, "Jak się starzeć bez godności" - fragment

BOGINI KALI, SARNA I CELLULITOWA GODZILLA (Magda)

Człowiek jest nieprawidłowo pomyślany i stąd cały ambaras z medycyną estetyczną. Takie małpy – mówię do Ewy i naciągam palcami powieki, aż zaczynam przypominać wnuczkę Czyngis-chana – rodzą się już pomarszczone i się tym nie przejmują. A my, ich bliscy kuzyni człekokształtni, cierpimy z powodu zmarszczek.

– Małpy mają także gołe tyłki – zauważa przytomnie Ewa. – Ja tam się cieszę, że nie jestem na przykład gibonem.

Stoimy sobie z Ewką przed lustrem w toalecie pewnej kawiarni i nachodzą nas głębokie myśli o przemijaniu gatunku ludzkiego. Z ukrytych głośników płynie muzyka toaletowa (bardzo podobna do muzyki windowej), tanie  patyczki zapachowe z Pepco wydzielają miłą woń sztucznych gardenii, jest czysto, ciepło, aż nie chce się wychodzić (na wszelki wypadek zamknęłyśmy się od środka, żeby nam nikt nie przeszkadzał).

– No to może wystarczyłoby wytworzyć w drodze ewolucji dodatkową parę rąk – nie ustępuję. – Pierwsze dwie trzymałyby twarze do góry, drugie dwie służyłyby pozostałym celom.

Ewa patrzy na mnie z podziwem (tak mi się przynajmniej wydaje, bo w toalecie jest dość ciemno, być może dla stworzenia intymnego nastroju, ale raczej z powodu oszczędności).

W milczącym porozumieniu przykładamy dłonie do policzków i podciągamy je do góry, lekko po skosie. No to jest szok. Tam w lustrze są młodsze my. Nie mam już chomików, czyli fałd skóry, które zwisają mi jak buldogowi angielskiemu, ani rowów mariańskich biegnących od nosa w dół. Zniknęły nawet wiecznie opuszczone kąciki ust, które nadają mi wygląd urzędniczki skarbówki tuż przed kontrolą w firmie, która zalega z podatkami. Czoło mam gładkie, powieki się uniosły i jak za dawnych czasów widać całą tęczówkę oka. Nie opuszczając dłoni, spoglądam na Ewę i widzę, że też jest zachwycona (o ile potrafię prawidłowo odczytać mimikę jej odmłodzonej, choć nieco usztywnionej twarzy). Przez wąski dziubek, który powstał z ust wskutek naciągnięcia policzków, mówię koleżance Winnickiej, że ewolucja powinna dać nam jeszcze więcej rąk, tak jak uczyniła to z boginią Kali. Wówczas mogłybyśmy pozostałymi dłońmi naciągać brzuchy  rozciągać cellulit na udach, wygładzać kolana, podnosić pośladki. Ale niestety, rozkładam ręce w geście bezradności i czuję, jak skóra twarzy z bulgotem i falowaniem wraca na swoje miejsce. Ktoś puka w drzwi toalety.

– Zajęte! – wołamy.

***

Kilka lat temu w moim domu zepsuły się wszystkie lustra, mówię Ewce. Nigdy nie były najlepszej jakości i zawsze mnie pogrubiały, jakby szklarz umieścił je poprzecznie w pionowych ramach, ale wtedy to już była przesada. Zaczęły pokazywać plamy na twarzy, których wcześniej tam nie było, pęknięte naczynka, zmarszczki pod oczami. Piersi w odbiciu wyglądały na obwisłe, pępek, zamiast być małym, okrągłym kółeczkiem, zaczął przypominać pętlę Moebiusa, a po rozłożeniu rąk w geście ukrzyżowania zauważyłam, że z przedramion zwisa mi skóra, która przypomina skrzydełka starej kury tuż po oskubaniu z piór. Pozostając w świecie ptaków – moja szyja nagle zaczęła wyglądać jak podgardle indyka.

Krótko potem zbuntowały się lustra na całym świecie. Prawdziwymi świniami okazały się te z przebieralni w sieciówkach, którym towarzystwa dotrzymywały zawieszone pod sufitem jaskrawo świecące lampy. Owszem, urodziłam się z cellulitem i pogodziłam się z myślą, że z nim umrę. Ale to, co pokazywały sieciówkowe lustra, było skandalem wszech czasów. Moje ciało, a zwłaszcza nogi,  przypominało w nich relację z lądowania na Księżycu, pełnym gór, rozpadlin i cienistych dolin. Byłam cellulitową Godzillą, w dodatku w stanie zaawansowanego rozkładu, bo wesołe jarzeniówki nadawały mi trupi kolor. Zamiast do kasy w sklepie zamierzałam więc dotrzeć do najbliższej kostnicy z prośbą o wygodne, chłodne miejsce na najwyższej półce. Nie widziałam dla siebie przyszłości.

Opowiadam o tym wszystkim Ewie, a ona próbuje mnie pocieszyć: – Uważam, że Zachód, który jak wiadomo, jest zły i zgniły, postępuje znacznie gorzej. Oni mają w przymierzalniach wydłużające lustra i ciepłe światło. Zakładasz tam ciuchy i wyglądasz w nich jak szprycha. Przychodzisz do domu i w tych samych ubraniach wyglądasz jak zwykle. I to jest dopiero perfidia. Ja za każdym razem po wizycie w takiej przymierzalni mówię sobie, że od jutra nic nie jem, zakładam kłódkę na lodówkę, i jest mi tak smutno, że od razu wstępuję do cukierni.

Przyglądamy się z podejrzliwością lustru w kawiarnianej toalecie. Lustro przygląda się podejrzliwie nam.

***

– Ewa, my się zamierzamy starzeć bez godności? – wyciskam na dłoń mydło z dozownika.

– Tak.

– A co to właściwie dla nas znaczy? – podkładam namydlone ręce pod bezdotykowy kran. Fotokomórka, która powinna uruchomić strumień wody, ignoruje mnie.

Oto rzeczywistość kobiety w wieku przedstarczym. Jestem nie tylko przezroczysta dla mężczyzn i kobiet na ulicy, teraz stałam się też niewidzialna dla kranów. Podsuwam dłonie pod drugi kran, woda łaskawie spłukuje mydliny.

– Bo ja widzę dwie możliwości. Albo ignorujemy wszelkie oznaki starzenia, wokół plam wątrobowych rysujemy kwiatki, rozpuszczamy długie siwe włosy, dziaramy tatuaże, przekłuwamy nosy i tańczymy na plaży, powiewając fałdami skóry. Albo natychmiast po wyjściu z tej łazienki idziemy do lekarzy medycyny estetycznej i prosimy o przeszczep tłuszczu z pośladków w podbródki, a z podbródków w policzki, murujemy botoksem lwie zmarszczki, podnosimy powieki, a na noc zamykamy się w szklanych trumnach wypełnionych kwasem hialuronowym. Aha, i jeszcze usta sobie powiększymy.

– Musimy to rozważyć, Magda – mówi Ewa, a ja próbuję uruchomić suszarkę do rąk, która oczywiście nie reaguje, bo działa na fotokomórkę. – W obu przypadkach przestaniemy przypominać siebie z dzisiaj. Z tym że w pierwszej opcji będziemy bardzo stare, ale każda inna, a w drugiej – bardzo młode, za to takie same.

O ile starzenie się bez godności w wersji "stare hipiski" potrafimy osiągnąć samodzielnie, korzystając z własnej wyobraźni i niewyraźnej kopii filmu "Hair" Miloša Formana, o tyle do wersji „znałam cię, jak byłaś starsza" musimy się przygotować. Dzwonimy do Ewy Sarnowicz, szefowej działu beauty "Twojego Stylu", naszej rówieśniczki i serdecznej koleżanki, która od lat wypróbowuje na sobie zabiegi upiększające i pokazuje efekty w mediach społecznościowych. I to doskonałe efekty, bo choć wygląda świetnie – wciąż przypomina siebie. 

***

Przerwa, czyli oświadczenie.

(Trochę już o tym było w rozdziale o przezroczystości, ale to nasza książka i będziemy się powtarzać, kiedy zechcemy, zawsze możemy to zwalić na demencję). Tak naprawdę jest nam obojętne, jaką drogę starzenia się bez godności wybierają kobiety. Najważniejsze, żeby czuły się dobrze z sobą i w swoich ciałach i żeby miały w głębokim poważaniu słowa krewnych, przyjaciół i sąsiadów o tym, czego nie wypada w starszym wieku.

Szanujemy i popieramy każdy ze sposobów, jeśli nie jest szkodliwy dla zdrowia. I przypominamy o ograniczonym zaufaniu do nowości techniki i medycyny. Kłopoty z odmładzaniem za pomocą wynalazków towarzyszą ludzkości od zawsze. Oto przykład. Na początku XX wieku, tuż po rozpowszechnieniu aparatu rentgenowskiego, wprowadzono metodę depilacji ciała z pomocą promieni X. W poradniku "Kosmetyka higjeniczna" ostrzegano jednak, że usuwanie włosów tą metodą: "nie daje zadowalających wyników kosmetycznych, gdyż długo jeszcze po skończonem leczeniu występują zmiany na skórze gorsze niż owłosienie, a mianowicie zanik i zabarwienie skóry, jakoteż twory naczyniowe".

Koniec przerwy.

***

Ewa Sarnowicz odbiera od nas telefon.

– Chcecie wiedzieć, kiedy zrobiłam swój pierwszy botoks?

– Tak – odpowiadamy zgodnie niczym chór z greckiej tragedii.

– Miałam dwadzieścia osiem lat, najwyżej trzydzieści.

Chórowi greckiemu opadają szczęki.

– No żartujesz! – wołamy. – Po co robiłaś botoks

w czasach, gdy byłaś młoda i ładna?

– Bo botoksu nie robi się wtedy, gdy coś się z twarzą dzieje. Botoks stosuje się prewencyjnie, żeby na przykład przerwać komunikację między mózgiem a mięśniem, który odpowiada za lwią zmarszczkę. I ta zmarszczka na jakiś czas się wyprostowuje, a człowiek nie ma kompleksów. Potem powtarzasz botoks i z każdym zabiegiem osłabiasz grymas marszczenia się. Wszystko jest dla ludzi.

Chór grecki podczas rozmowy ze specjalistką międli sobie twarze, sprawdzając, gdzie powinien był pod koniec studiów wstrzyknąć sobie botoks.

– Czy dla nas jest już za późno?! – wołamy i wyciągamy ręce w dramatycznym geście (teatr grecki zobowiązuje). Ewa Sarnowicz pociesza, że jest dla nas ratunek. Odrobinę kwasu hialuronowego na rowy mariańskie Magdy. Dla Ewy W., która marzy o twarzy w kształcie trójkąta (a niepokojąco zaczyna przypominać trójkąt odwrócony), serię zabiegów – delikatne podniesienie policzków, podgrzanie laserem kolagenu, który zużywa się jak guma od kalesonów (Ewa W. protestuje, że na pewno nie u niej), i dwa-trzy peelingi dwa razy w roku (efekt już po czterech latach).

– Najważniejsze – mówi Sarna – to znaleźć odpowiedzialnego i sprawdzonego lekarza, który nie zrobi jednego zabiegu, ale ustawi plan leczenia (tak, leczenia!) zmarszczki i innych objawów starzenia.

– To pewnie kosztuje miliony złotych – chór grecki jest ponury. – Tylko dla celebrytek.

– Nieprawda – zaprzecza nasz człowiek w dziale beauty. – Nie są to tanie sprawy, ale jeśli komuś bardzo zależy, może odłożyć trochę pieniędzy na wizytę u lekarza raz lub dwa razy w roku i serię zabiegów, którą ustala z nim na dzień dobry. Żeby nie było niespodzianek, których nie udźwignie.

Sarna się rozłącza, a chór grecki cieszy się, że oswoił trochę medycynę estetyczną. Postanawia zacząć odkładać niewielkie pieniądze, na wypadek gdyby nagle zechciał skorzystać z usług doktora od urody. 

***

Ktoś zdenerwowany wali w drzwi. Jacy ludzie są niecierpliwi!

Otwieramy. Pani, która zakłóciła nam spokój, wygląda na wściekłą. Widocznie poczuła szaloną potrzebę natychmiastowego spojrzenia w lustro. I my to szanujemy.

<<Reklama>> Ebook "Jak się starzeć bez godności" dostępny jest w Publio.pl >>

Jak się starzeć bez godności - M. Grzebałkowska, E. WinnickaJak się starzeć bez godności - M. Grzebałkowska, E. Winnicka mat. prom. (Wydawnictwo Agora)

Więcej o: