— Miała siedem lat, kiedy ślubowała dziewictwo.
— Komu?
— Jak to komu? Bogu Wszechmogącemu — Julia przewraca oczyma. Jest przewodnikiem po klasztorze dominikanów. Tu nie wpuszczają bez przewodnika. Julia ma ładne usta, włosy rozjaśnione do kasztanowych i udaje, że nie widzi, kiedy omijam zakaz fotografowania.
— Jezus ukazywał się św. Róży jako chłopczyk. Chodzili razem po Limie. Podawał jej róże, a one w cudowny sposób gubiły ciernie. Uplotła mu wianek. Ale on powiedział: róże są dla ciebie, ciernie są dla mnie.
Była najpiękniejszą dziewczyną w mieście, ale umartwiała się i biczowała, prosząc Boga, żeby nie było widać śladów. Chciała być świętą dziewicą. Mówili o niej Szalona Izabela, bo naprawdę nazywała się Isabela a nie Róża. Izabela Flores de Oliva… Przez cały Wielki Post jadła tylko po pięć pestek dyni dziennie — Julia mówi szeptem. Stoimy przed ołtarzem Rosy i może się obawia, że święta się obudzi? Za kryształowym okienkiem drewnianej trumienki inkrustowanej srebrem leży jej czaszka.
Róża ma wianek na głowie. I choć to tylko czaszka, wygląda, jakby miała zamknięte oczy.
Święta Róża z Limy Grzegorz Kapla
Obok św. Marcin de Porres. Jego czaszka jest pożółkła od starości, ale kiedyś była biała. Ciemnoskórzy też mają białe czaszki. Pierwszy święty mulat w dziejach świata, nieślubne dziecko rycerza i panamskiej kochanki.
— Ojciec się nim brzydził, bo był czarny. A on marzył, że będzie lekarzem. Tylko kto chciałby, żeby go „leczyły czarnuchy"? — Julia zawiesza głos — nawet nie dostał święceń, bo przełożeni zakonu uznali, że nie zasługuje. Pozwolili mu złożyć śluby po dziesięciu latach, kiedy było już jasne, że jest święty. Miał dziwne zdolności. Widziano go w kilku odległych miejscach w tym samym czasie, jak ojca Pio, przepowiadał przyszłość, leczył i rozmawiał ze zwierzętami.
— Każdy może gadać do kota — uśmiechnąłem się.
— Ale tylko jemu kot odpowiadał na pytania.
— A ty, Julio? Kim jesteś?
— Soy Peruana — nie rozumie.
— O.K. Wiem, ale kiedy jesteś w tym kościele, to co czujesz?
— A! Że nie jestem biała?
— No. Że nie jesteś biała.
Patrzę na figury w bocznych ołtarzach. Chaperito, mały biały Chrystus w mundurze marszałka, biały Jan Chrzciciel, białe jak śnieg, spłakane Dolorosy.
— No… nie jestem biała — przyznaje.
Milczymy.
Więcej podobnych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
— Co myślisz o Hiszpanach?
Nad nami, na lekkim, kunsztownym, barokowym sklepieniu krzyżują się archiwolty. Złocenia, o których hiszpańscy artyści sądzili, że ucieszą Boga, spływają z gzymsów ponad filarami. W głównym ołtarzu Chrystus, ciągle młody, choć przecież umiera na tym krzyżu już ze cztery stulecia. Oczy wzniesione do nieba, po bokach zamiast Marii i Jana stoją Dominik z różańcem i Franciszek z czaszką. Wszyscy milczą. I święci, i grzesznicy w ławkach przed nami. Czekają.
— Wiesz, kiedy przyjeżdżają tu Amerykanie, opowiadam im o moim kraju, a kiedy widzę zachwyt nad pięknem tych wszystkich dzieł sztuki, mówię: jestem dumna z przeszłości tego kraju. Tak. Jestem dumna. Z tego, co Hiszpanie tu zbudowali też.
— Ale? — czuję, że to nie wszystko.
— Wiesz, jak się nazywa ten przedsionek, gdzie płacisz za bilet? Narteks. A wiesz czemu służy?
Wzruszam ramionami.
— To miejsce dla Indian, którzy nie zostali jeszcze ochrzczeni. Nie mogli iść dalej. Dalej było miejsce tylko dla tych, którym Bóg pozwolił wejść. Przychodzili tu i stali w przedsionku. Starzy Bogowie odeszli. Nowy Bóg kazał im stać w korytarzu. Wy, przybysze ze świata, patrzycie na nas w taki prosty sposób: Metysi, Indianie, potomkowie konkwistadorów. I to wszystko prawda. Wiesz, co to znaczy konkwistador?
Zdobywca?
Si. Ten, co przychodzi spalić twój dom, zabić twego ojca, zgwałcić twoją matkę, a ciebie, kiedy dorośniesz, nauczy, że tak powinno być. Że teraz jesteś naprawdę szczęśliwy. Masz telewizję, Boże Narodzenie, seriale z Netflixa, ubrania z Chin i aplikacje na smartfony.
— A nie jesteś szczęśliwa?
— Jestem. Mogę przyprowadzić ludzi do kościoła z XVI wieku i zobaczyć zachwyt w ich oczach — uśmiecha się — ale tak do końca nie wiem, kim jesteśmy. Jakbyśmy każdą nogą stali gdzie indziej. Nie wiem, kim byśmy byli, gdybyśmy kiedyś mogli wybrać, kim chcemy być…
Z kopuły patrzą na nas aniołowie i święci. Jedni w szatach pielgrzymów, a inni w szatach biskupów. Biskupów jest więcej.
Idziemy długim korytarzem do wirydarza. Wisi tu portret Madonny, która bierze pod poły płaszcza wszystkich dominikanów świata, i obraz z duszą świętego Dominika. Po jednej stronie Dominik. Po drugiej jego dusza biała i przezroczysta idzie do nieba po drabinie.
— The soul is going to the sky… — wzdycha Julia.
— To heaven — poprawiam. Sky to ten błękit z chmurami. Bóg mieszka in heaven.
— Żartujesz?
— Po co miałbym żartować.
— A to nie wiedziałam — uśmiecha się — oprowadzam wycieczki od czterech lat i nie wiedziałam.
Przewraca oczami z takim wdziękiem, że Pan Bóg wszystko jej wybaczy.
4.
Szukałem dworca kolejowego, z którego startuje Transandina — linia kolejowa do Huancayo, którą zaprojektował i zbudował Ernest Malinowski. Była druga połowa XIX wieku i nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, żeby przerzucić linię kolejową przez Andy i połączyć brzeg Pacyfiku z bogatymi w kruszce wyżynami po drugiej stronie gór. Sześćdziesiąt trzy tunele o łącznej długości ponad sześciu kilometrów, największy wówczas w świecie most Verrugas o wysokości siedemdziesięciu siedmiu i długości stu siedemdziesięciu pięciu metrów. W sumie sześćdziesiąt mostów i wiaduktów. Kolej wjeżdżała na wysokość 4818 m n.p.m. Materiały budowlane transportowano na plecach. Malinowski opuszczał się na linach w otchłanie wąwozów, żeby montować podpory wiaduktów. W XX wieku człowiek nie potrafił wybudować porównywalnej linii kolejowej. Dopiero kolej tybetańska, chiński projekt z XXI wieku wspiął się o dwieście pięćdziesiąt metrów wyżej.
Ale gdzie jest ten dworzec!?
— No tutaj, po schodkach w dół i za kratę. Ale musisz przyjść w piątek — powiedział mi ktoś po angielsku — w piątek jest pociąg, wtedy otwierają kratę i możesz kupić bilet.
— Żartujesz? Sądziłem, że dworzec jest zawsze otwarty.
— Nie. Tylko wtedy, kiedy jedzie pociąg.
Wróciłem w piątek.
— 110 soles — pani w kasie oceniła mnie i zważyła w jednej chwili.
— A turistico? — w cenniku wiszą dwie opcje: turystyczna i klasyczna.
— Turistico jest dwa razy droższy.
— Aha… to niech będzie ten tańszy.
— Wolne miejsca są na wtorek.
W niedzielę przypadkiem spotkałem w kościele faceta, który stał przed zamkniętym dworcem. Kościół de La Merced skusił mnie tą wylewną, barokową fasadą z balkonem, z którego wychyla się Przenajświętsza Panienka. Wszedłem, stanąłem w narteksie. W miejscu, które katolicy wymyślili dla Indian, nieochrzczonych, cudzołożników, morderców i tych, którzy nie zasłużyli, żeby usiąść przed ołtarzem. Msza po hiszpańsku jest taka sama jak po polsku. Nudziłem się. Nie rozpoznałem go, zanim nie odwrócił się na znak pokoju. Miał ciepłą, suchą rękę.
Dotrwaliśmy do końca i poszliśmy na piwo do baru na placu San Martina.
Znam ten bar, bo nad nim mieszkam w starym kolonialnym pałacu przerobionym na hotel. Ma reprezentacyjne pokoje z widokiem na Plac i tanie klitki z oknami na patio, a to znaczy, że rano słyszysz odgłosy śniadania, a nocą krzyki sąsiadów wyzywających od kurew dziewczyny, z którymi przyszli z baru. Podobno San Martin był kiedyś Grand Hotelem. Bar jest na dole. Usiedliśmy przy stolikach na zewnątrz, bo kiedy słońce już zajdzie, powietrze w Limie jest zaskakująco czyste. Bez spalin i bez tej cholernej mgły. Jakby Bogu zagubiła się ta godzina pomiędzy zmrokiem a chwilą, w której przez niecierpliwość cieni przecisną się demony. Wtedy święci mogą ze sobą obcować, pozamykani w kościołach na cztery spusty. Szepty krążą pomiędzy szklanymi trumienkami pośród złotych ołtarzy. Miał na imię Carlos.
— Jesteś gejem? — zapytał.
— Nie. Dlaczego?
— Myślałem, że nie, ale nosisz długie włosy.
— Nie, nie jestem gejem.
— A ja jestem.
— Kurwa, czy wy wszyscy jesteście gejami?
— Wszyscy nie. Ale nadszedł czas, że możemy się policzyć. Mamy parady, nosimy transparenty…
— Ale chodzisz do kościoła.
— Chodzę. Bo ja wierzący jestem. Masz z tym problem?
Nie miałem. Wypiliśmy po dwa crystale i pokazał mi nocne życie Limy (ze mną nikt cię nie ruszy, a mnie się nie musisz obawiać, lubię twoją skórę na rękach, mówią o nas mariposo, mariposa to znaczy motyl, wiem, że wiesz, ale mariposo to fajne słowo nie? Nie. Fajne słowo to jest po czesku: tieplouszek, mówisz po czesku? Nie, ale znam kilka fajnych słów. Co to znaczy tieplouszek? Taki, co lubi ciepełko. Ja lubię). Nocne życie kręci się w okolicach uniwersytetu. Posiedzieliśmy w całodobowej aptece, która należy do kochanka Carlosa. Biały fartuch na zatrzaski, sterylnie czysto, lekarstwa w takich samych pudełkach jak w polskiej aptece. Pan magister mówił w kilku językach. Poszliśmy zobaczyć studentki, co idą za ciuchy z butiku, i dziewczyny z wiosek, co idą za dwadzieścia dolarów. A jak nie jesteś tłusty i stary to nawet za dziesięć.
— Wieśniacy — Carlos wzrusza ramionami — myślą, że tu jest praca. Dzień w dzień przyjeżdża ich tu pewnie z tysiąc. Mieszkają w slumsach, żrą byle co, myją szyby w korkach, pchają wózki z gównem w Mercado Central. Myślą, że tu będą szczęśliwi, bo jest demokracja, wolny rynek i hot spoty.
— A ty? Co robisz?
— Nic. Mówię po angielsku i po francusku. Może znajdę pracę w turystyce. Na razie mam kochanków.
W czymś, co nazwał kofiszopem, a było trzema pustymi stolikami w zwyczajnym mieszkaniu z włączonym telewizo-rem i dziecięcym łóżeczkiem, które widziałem przez otwarte drzwi, kupiliśmy sobie po skręcie. W
telewizji szedł „Latin American Idol". Ufarbowane na blond babsko z kolczykami do ramion, peruwiańska odmiana Kuby Wojewódzkiego, znęcało się nad dziewczyną, co właśnie zaśpiewała jakiś fragment o „tu amor" lepiej niż sama Madonna. Może jej się powiedzie i nie będzie musiała iść z byle kim za szampon i sukienkę.
— Ech — żachnął się Carlos — ciągle tylko te powtórki.
Nad rzekę, której nie ma - okładka Lira
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina