"Mimo wielokrotnych ostrzeżeń Sammy Rąsia nie potrafił pozbyć się pewnego paskudnego nawyku. Pisał listy" [FRAGMENT]

Sokole Oko, Trapper, Duke, Henry Blake, Radar, Paskudny John, Bezbolesny Polak i Gorące Wargi to prawdziwi bohaterowie, choć w oczach niektórych wyglądają na zwykłych szaleńców. Piją martini, grają w pokera, ponownie sprowadzają Jezusa na ziemię i łowią syreny. Przede wszystkim jednak ciężko pracują, często pod gigantyczną presją i w obliczu wojennych przeciwności losu. 13 lipca ukaże się polski przekład książki Richarda Hookera "M*A*S*H*", na której podstawie powstał słynny serial. Autorką tłumaczenia jest Justyna Kukian. W Gazeta.pl prezentujemy przedpremierowy fragment powieści.

"M*A*S*H*" to pełna humoru opowieść o lekarzach i pielęgniarkach, którzy w trakcie wojny koreańskiej pracowali w polowych wojskowych szpitalach chirurgicznych (Mobile Army Surgical Hospitals, czyli MASH) i pomimo swojego zaangażowania znaleźli się na skraju przepaści. Zbyt młodzi, wrażliwi i niedoświadczeni, by mierzyć się z okrucieństwem wojny. Niektórzy tracą panowanie nad sobą, ale większość po prostu sprawia kłopoty swoim dowódcom. Aby odreagować życie w napięciu, zaglądają do kieliszka i romansują. Każdy z nich szuka własnej recepty na poradzenie sobie z traumą spowodowaną przez wojnę i stara się humorem przykryć tragiczne okoliczności, w których przyszło im funkcjonować. Poniżej przeczytasz przedpremierowy fragment polskiego przekładu książki Richarda Hookera z 1970 roku, na której podstawie powstał kultowy serial z Alanem Aldą, Garym Burghoffem, Lorettą Swit i Mikiem Farrellem w rolach głównych.

Zobacz wideo POPKultura, odc. 120

Richard Hooker, "M*A*S*H*", tłum. Justyna Kukian - fragment książki

Przez kilka tygodni po zidentyfikowaniu kapitana McIntyre’a jako Trappera Johna wszystko biegło swoim rytmem. Zmiany trwały po dwanaście godzin, czasami działo się dużo, czasami nic, a zwykle coś pomiędzy. Chociaż wiele ofiar przywożono z Batalionowych Punktów Pierwszej Pomocy sanitarkami, a te przybywały o dowolnej godzinie, rannych z najpoważniejszymi obrażeniami transportowano śmigłowcami za dnia – bo tylko wtedy było to możliwe.

Kiedy nocna zmiana pracowała nieprzerwanie od godziny dziewiątej wieczorem do czwartej rano i uporała się ze wszystkim, i tak wraz z pierwszymi promieniami słońca padającymi na szeroką dolinę niektórzy lekarze spoglądali na północ za pole minowe i most kolejowy nad rzeką z nadzieją, że żadne śmigłowce nie wyłonią się z mgły. Jeśli rannych było dużo, podział na zmiany nie obowiązywał i wszyscy pracowali, jak długo dawali radę ustać na nogach, myśleć i funkcjonować. W końcu, pokonani zmęczeniem, starali się przespać kilka godzin, a potem znowu wracali do pracy. Kiedy jednak sytuacja się stabilizowała, a działo się to zwłaszcza zimą i wczesną wiosną, personel miał sporo wolnego czasu, za to niewiele pomysłów na jego spożytkowanie.

Namiot Numer Sześć, gdzie mieszkali Forrest, Pierce i McIntyre, stał się centrum życia towarzyskiego. Zyskał on też nową nazwę – Bagno, po części dlatego, że przypominał bagienne żerowisko, a po części dlatego, że Pierce’a na studiach nie było stać na pokój w akademiku, mieszkał więc tuż przy kampusie w ruderze, którą jego koledzy nazywali Bagnem. Słowo wielkimi literami namalowano czerwoną farbą na drzwiach Namiotu Numer Sześć. Picie w Bagnie rozpoczynało się o godzinie czwartej po południu, kiedy to zwyczajowo budziła się nocna zmiana i mogła sobie strzelić kilka drinków przed kolacją, a dzienna zmiana, gdy nie miała co robić, mogła się zrelaksować. Koktajle przyrządzano z alkoholu lepszego, niż większość personelu pijała u siebie w domach. Największą popularnością cieszyło się martini, podawane w wypełnionych po brzegi szklankach. Częstym uczestnikiem przyjęć w Bagnie był katolicki kapelan, ojciec John Patrick Mulcahy, pochodzący z San Diego były misjonarz Stowarzyszenia Katolickich Misji Zagranicznych Ameryki. Szczupły, wychudzony nawet, z haczykowatym nosem i rudymi włosami, a w oczach Bagniarzy jedyny w swoim rodzaju.

Większość z nich miała dość swobodne podejście do religii. Sokole Oko twierdził, że wychowywano go na baptystę, ale w ostatniej chwili puściły mu nerwy. Duke był zatwardziałym baptystą, a Trapper katolem, któremu się odwidziało. To jednak Duke nazwał ojca Mulcahy’ego Rudoliano ze względu na jego włosko-irlandzkie pochodzenie i ryżą czuprynę, a ten przyjął to z życzliwością. Przed wstąpieniem do armii Rudoliano spędził pięć lat w Chinach i siedem lat na szczycie jednej z boliwijskich gór. Nie miał za dużo znajomych. Z Dukiem, Sokolim Okiem i Trapperem prowadził stymulujące rozmowy na temat polityki, chirurgii, grzechu, bejsbolu, literatury i religii. Łączył godność swojego zawodu, mądrość, zrozumienie i współczucie uczciwego misjonarza z umiejętnością tolerowania Bagniarzy. Został jednym z nich.

Pewnego razu o drugiej w nocy Sokole Oko i Trapper toczyli na sali operacyjnej przegraną, jak się zdawało, bitwę o życie chłopaka, którego postrzelono w klatkę piersiową i brzuch. Zatamowali krwotok i podali krew, ale pacjent, do którego otrzewnej lało się z rozdartej okrężnicy przez dziesięć godzin, nie mógł wyjść ze wstrząsu.

– Może lepiej zawołajmy Mulcahy’ego – powiedział Sokole Oko.

– Przyprowadźcie Rudoliana – rozkazał Trapper. Sanitariusz i ojciec Mulcahy pojawili się w ciągu kilku minut.

– Co mogę dla was zrobić? – zapytał kapelan.

– Nałóż mu to smarowidło – powiedział Sokole Oko. – Chyba stracimy dzieciaka. Ojciec Mulcahy udzielił sakramentu namaszczenia. Wkrótce potem ciśnienie pacjenta podskoczyło do stu, puls spadł do dziewięćdziesięciu i udało się go uratować. Od tego czasu Rudoliano często aplikował smarowidło. Bagniarze w dużej mierze uznawali to za żart, ale tak naprawdę, kiedy sytuacja robiła się poważna, nie mogli się bez tego obejść. Rudoliano podchodził jednak do sprawy poważnie. Wiele bezsennych nocy spędził na nakładaniu smarowidła i przynoszeniu piwa, whiskey, kawy czy pocieszenia zrozpaczonym chirurgom, których pacjenci czekali na poprawę. Robił to wszystko dla dobra innych, ale w pewnym momencie Duke’owi zaczęło to trochę przeszkadzać. Silnie zakorzeniony protestantyzm i bliski związek z akredytowanym przedstawicielem wyznaniowej opozycji wzbudziły w nim wątpliwości.

– Wszechmocny i skuteczny z ciebie katoluś, Rudoliano – powiedział pewnego wieczoru. – Ale skąd ta pewność, że jeden z naszych nie poradziłby sobie równie dobrze?

– Na pewno by sobie poradził – odrzekł spokojnie ojciec Mulcahy.

– Powiem wam wszystkim, co zamierzam zrobić – oznajmił Duke. – Następnym razem poproszę Sammy’ego Rąsię, żeby zaaplikował smarowidło. Sammy Rąsia był kapelanem protestanckim, który rezydował niedaleko w jednostce inżynieryjnej. "Rąsia" przylgnęła do niego, ponieważ bardzo lubił podawać ludziom dłoń. Ilekroć pojawiał się w szpitalu, na wejściu zaczynał ściskać wszystkim ręce, i tak do końca wizyty. Pewnego wspaniałego poranka ludzie, którym Sammy już zdążył uścisnąć dłonie, podchodzili do niego jeszcze raz. W ciągu dwóch godzin uścisnął ręce pięćdziesięciu osobom ze trzysta razy.

Mimo wielokrotnych ostrzeżeń Sammy Rąsia nie potrafił pozbyć się pewnego paskudnego nawyku. Chodziło o pisanie listów do rodzin rannych żołnierzy bez wcześniejszego zagłębiania się w naturę ich obrażeń. Pewnego razu, zanim jeszcze Duke zdążył go poprosić o nałożenie smarowideł, Sammy napisał list za chłopca, który zmarł dwie godziny później. W liście do matki przekazał, że wszystko jest w porządku i że niedługo wróci do domu. Nie sprawdził nawet, czy operacja się udała. Pielęgniarka zobaczyła list i poinformowała o wszystkim Duke’a i Sokole Oko, którzy wyprowadzili Rąsię ze szpitala, a następnie przestrzelili wszystkie cztery opony 48 w jego jeepie ze swoich czterdziestekpiątek. To był ostatni popis Sammy’ego Rąsi, przynajmniej na jakiś czas.

Więcej o: