W sumie zaczyna się jak słodkie romansidło. Heather poznaje starszego od siebie mężczyznę, który właśnie pożegnał na zawsze ukochaną żonę. Nienarzekający na brak pieniędzy cudotwórca od sztucznych kolan i bioder potrzebuje nowej miłości i opieki dla swoich nastoletnich prawie dzieci. Ona pragnie wreszcie stabilizacji, spokoju, dobrobytu. Razem udają się do Australii, gdzie Tom ma dawać wykłady w środowisku lekarskich specjalistów. Ona ma siedzieć, pachnieć i zajmować się dziećmi, które w najlepszym wypadku jej nie zauważają, a w najgorszym - nienawidzą i mnożą roszczenia.
To dla nich, dla świętego spokoju i miłości Toma Heather rezygnuje z romantycznej wyprawy po winnicach, tylko spełnia marzenie rozwydrzonych małolatów i pożyczonym porsche (nie najnowszej generacji ku wściekłości męża) jedzie z nimi na oddaloną o rzut kamieniem w rekina od Melbourne wyspę. I się zaczyna jatka.
Wszystko, co chciałbym napisać poniżej, będzie pewnego rodzaju spojlerem, choć postaram się owijać jak umiem, aby nie odebrać wam przyjemności obcowania z czystym złem. Kilka rad na początek:
Zgadliście, życie rodziny na wyspie Dutch Island w kilka godzin zamieni się z kiepskiego romansu w krwawy horror. Najstraszniejsze w tej historii nie jest wcale to, że wszystkim generalnie grozi mniej lub bardziej okrutna śmierć, ale że jest ona nieuchronna. To bezradność, sytuacja bez wyjścia, pułapka stanowi o tym, że nowa książka McKinty'ego wciąga jak kopiec krwiożerczych mrówek swoje spętane ofiary. Nie ma policji, nie prawa, nie ma zasad, a jeśli są, to tylko te, które dyktuje chora rodzina. Nie ma tabu, nie ma świętości, dzieci są takimi samymi celami jak dorośli, a pogoń za Heather i jej walka o przetrwanie przypomina zabawę kota z umierającą myszą.
Opowieść jest genialnie napisana, bardzo obrazowo, bez długaśnych przelotów przyrodniczych, ale z zachowaniem wszelkich potrzebnych dla zbudowania poczucia grozy detali. Uwierzcie - można czytać "Wyspę" w wannie, nad brzegiem basenu czy podczas moczenia nóg w jeziorze, a i tak w połowie książki zapragniecie wstać i odnaleźć kran ze zwykłą wodą i z ulgą pociągnąć łyk. McKinty umie w grozę. Jego bestseller "Labirynt" wciągał równie mocno, choć w szybkim i strasznym finale niebezpiecznie blisko spotykał się z absurdem. Tu literackie narzędzia są podobne: poczucie totalnej porażki, sytuacji bez wyjścia, więzienia, uciekającego czasu sprawiają, że finał zaskakuje, następuje nagle i wypluwa czytelnika z książki wciąż pogrążonego w zupełnie innym świecie. Dosłownie jak obudzeni w środku nocy mrugamy oczami i nie wierzymy, że to już koniec.
Owszem, nie zapomnę wspomnieć, że jest to też historia o niewiarygodnej sile, o determinacji i odwadze, o przesuwaniu granic. Ci barbarzyńcy z rodziny O'Neilów nie sądzili, że polowanie na kobietę, która właśnie poczuła się matką chroniącą dzieci, w dodatku córkę byłych wojskowych mających za sobą służbę na Bliskim Wschodzie, będzie tak długie, krwawe i trudne. Ale tu już muszę się zatrzymać, żeby nie zdradzić pędzącej na łeb tropikalnym kanionem fabuły. Weźcie zapas wody, strzelbę do ochrony przed rekinami, działające przy braku sieci walkie-talkie i czytajcie.
<<Reklama>> Ebooki i audiobooki Adriana McKinty'ego są dostępne na Publio.pl >>