"Matthieu Aikins udowadnia, że na pytanie o to, kto ma prawo przekraczać granice, nie ma prostej odpowiedzi. Sportretowany przez niego świat imigrantów wymyka się uproszczeniom. «Nadzy nie boją się wody» to jednocześnie wybitny reportaż i świadectwo radykalnej empatii" – pisze o reportażu Matthieu Aikinsa Jagoda Grondecka. Autor otrzymał nagrodę Pulitzera jako jeden z dziennikarzy zespołu "New York Timesa" za teksty o cywilnych ofiarach ataków lotniczych w Syrii, Iraku i Afganistanie. Jego książka "Nadzy nie boją się wody" w tłumaczeniu Tomasza Maciosa ukaże się w Polsce 27 lipca nakładem wydawnictwa Znak Koncept. Poniżej prezentujemy jej przedpremierowy fragment.
Kiedy zaczęło świtać, oparłem się o okno i spojrzałem na góry. Lecieliśmy w stronę wschodzącego słońca, a jego promienie odsłoniły skaliste pustkowia – pofałdowany brąz poprzecinany zielonymi dolinami i nakrapiany wioskami, do których wciąż można było dotrzeć tylko na ośle. Znaleźliśmy się u zbiegu granic Afganistanu, Iranu i Turkmenistanu, ale nie potrafiłem powiedzieć, który z tych krajów widziałem poniżej. Na moim okienku pojawił się szron, różowy od brzasku, jak nasze smugi kondensacyjne widziane przez kogoś z dołu.
Oparłem się o zagłówek. Od Kabulu, gdzie czekał mój przyjaciel Omar, dzieliło mnie jeszcze kilka godzin.Gdy zamknąłem oczy, znów ujrzałem jego twarz w chwili, kiedy podrzucił mnie tamtego lata na lotnisko, i nagle ściskając moją dłoń, powiedział błagalnie:
– Wróć, bracie. Nie zostawiaj mnie. Wszyscy wyjeżdżają.
W samolocie panowała cisza. Nieliczni pasażerowie siedzieli pochyleni do przodu lub spali rozłożeni w poprzek wolnych foteli. Wiedziałem, że w drodze powrotnej do Stambułu te puste miejsca wypełnią Afgańczycy uciekający przed wojną. Moje miejsce może zająć ktoś, kto planował przeprawę pontonem, jakich wiele wypływało z Turcji do Europy. Tysiące uchodźców codziennie dobijały do brzegów greckich wysp, a wielu innych właśnie tam zmierzało. Był koniec października 2015 roku i tej jesieni stał się cud. Złamano fundamentalne prawo – pod naporem ludzi granica się otworzyła.
Przez lata, w miarę jak wojna ogarniała Bliski Wschód i miliony ludzi straciły swoje domy, poza Europą narastało napięcie. Wśród uchodźców, którzy przypływali łodziami, przeważali Syryjczycy, Afgańczycy i Irakijczycy, w tym wiele kobiet i dzieci, a powstrzymać ich mogły chyba tylko kule. Z Grecji ruszyli na północ przez Bałkany; gromadzili się tłumnie na przejściach granicznych i miejskich placach. Sensacja w wiadomościach, kryzys. Aby Unia Europejska się nie rozpadła, Niemcy zawiesiły zasady i wpuściły migrantów, inne kraje poszły w ich ślady i teraz między Atenami a Berlinem było otwartych pięć granic. Ekrany telewizorów na całym świecie pokazywały masy wędrujące między państwami, dowód na to, że wydarzyło się coś niemożliwego, coś, co zapowiadało powszechną wolność przemieszczania się – dla jednych marzenie, dla innych koszmar.
Nikt nie wiedział, jak długo potrwa ten cud. Co dzień tysiące ludzi wysiadały z małych łódek. Milion dostanie się do Europy.
A Omar i ja mieliśmy się z nimi spotkać na tym szlaku.
Decyzję podjęliśmy w sierpniu, kiedy po zleceniu w Jemenie wróciłem do Kabulu, gdzie wtedy mieszkałem. Znam Omara, odkąd zacząłem pracować w Afganistanie – zawsze marzył o życiu na Zachodzie, ale kiedy wojna domowa się nasiliła, a jego miasto zostało zniszczone przez bombardowania, zapragnął wyjechać jak najszybciej. Amerykańscy żołnierze właśnie opuszczali kraj, ja też próbowałem ruszyć dalej, wypalony po siedmiu latach pracy korespondenta, jednak nie mogłem zostawić Omara. Kiedy więc wracałem tego lata, intensywnie myślałem o przyjacielu. Nie miałem jeszcze planu, lecz pomysł powoli nabierał kształtu. Musiałem porozmawiać z Omarem.
"Witamy na Międzynarodowym Lotnisku imienia Hamida Karzaja". Na stanowisku kontroli imigracyjnej wręczyłem paszport i położyłem opuszki palców na zielonej poświacie skanera, a potem podszedłem do taśmociągu bagażowego, wziąłem walizkę i zaciągnąłem ją do maszyny prześwietlającej. Celnik przy monitorze szukał broni i butelek. W Islamskiej Republice Afganistanu alkohol był zakazany, z wyjątkiem ambasad i międzynarodowych agencji, ale każdy gość z zagranicy mógł wwieźć dwie cenne butelki. Postawiłem na taśmie walizkę wraz z torbą szkockiej i ginu ze sklepu wolnocłowego w Stambule i przeszedłem na drugi koniec, ćwicząc swoje kwestie.
Moi przodkowie pochodzili z Japonii i Europy, jednak wyglądam niesamowicie afgańsko: oczy w kształcie migdałów, czarne włosy, szorstka broda. Z tego powodu straż graniczna niezmiennie brała mnie za miejscowego z kontrabandą haram, cennym łupem, ponieważ skonfiskowana gorzałka najpewniej skończyłaby na czarnym rynku. Po latach mówiłem lepiej po persku, ale przez to takie rozmowy stały się bardziej kłopotliwe.
– Bracie, czy chcesz mi powiedzieć, że nie jesteś Afgańczykiem?
– Nie jestem, proszę pana – odpowiadałem, przepychając się z paszportem w dłoni do taśmociągu, zanim celnik zdążył złapać butelki. – Proszę spojrzeć na moje nazwisko, przykro mi, ale nawet nie jestem muzułmaninem.
Wyszedłem z terminalu i odetchnąłem suchym letnim powietrzem. Od wylotu z Sany nie spałem zbyt wiele, lecz zmęczenie opuściło mnie, gdy ujrzałem przed sobą dalekie ośnieżone szczyty Hindukuszu, slumsy na zboczu wzgórza i humveego z wieżyczką wycelowaną w bramę. Na parkingu zauważyłem złotą toyotę corollę. Siedział w niej mój przyjaciel Omar, który opuścił szybę i słuchając radia, palił papierosa. Wysiadł i ruszył naprzód; wyższy ode mnie, barczysty, z szerokim uśmiechem i kurzymi łapkami. Kiedy się obejmowaliśmy, jego kilkudniowy zarost ukłuł mnie w policzek; pachniał wodą kolońską i dymem.
Wyrwał mi walizkę z dłoni i włożył ją do bagażnika. Wjechaliśmy na rondo za lotniskiem prosto w wir taksówek, opancerzonych SUV-ów i autobusów. Wokół krzyczeli policjanci, żebracy pukali w okna, handlarze potrząsali stojakami pełnymi kart telefonicznych i gadżetów na deski rozdzielcze. Omar powoli przeciskał się corollą do przodu, przeklinając cicho, z jedną ręką na kierownicy i z papierosem w drugiej; od czasu do czasu wkładał go do ust, by przeczesać palcami ciemną czuprynę. Dopiero gdy wyjechaliśmy z lotniska na autostradę, wzdłuż której stały liczne ogromne domy weselne, mogliśmy odetchnąć i pogadać.
– Dobrze, że wróciłeś, baradar – odezwał się po persku. Uśmiechnął się, ale patrzył na drogę.
– Ciebie też dobrze widzieć, bracie – odparłem.
Wiedział, że moja umowa najmu wygasa i wrócę do domu po swoje rzeczy. Wyglądało na to, że połowa miasta ucieka tego lata w pośpiechu raftan, raftan. Afgańczycy tracili wiarę w przyszłość kraju. Klasa średnia wydała swoje oszczędności na loty i wizy do Turcji, młodzi mężczyźni wypełnili autobusy odjeżdżające na pustynne tereny na południu, przy granicy z Iranem. Najbliżsi Omara też wyjeżdżali. Czwórka jego rodzeństwa już była w Europie, a jego matka i siostra szykowały się do ucieczki z przemytnikami. Ale Omar przez długi czas planował emigrację do Ameryki dzięki Specjalnej Wizie Imigracyjnej, w ramach stworzonego przez Kongres programu nagradzania lojalnych pracowników afgańskich i irackich – prezent dla nielicznych, aby uspokoić sumienie Ameryki.
Omar powinien był ją uzyskać, ponieważ podczas działań wojennych służył jako tłumacz sił specjalnych i pracował dla USAID [U.S. Agency for International Development – Agencji Stanów Zjednoczonych do spraw Rozwoju Międzynarodowego] i firm zajmujących się rozminowywaniem. Ale kiedy wysłał mi swój wniosek, wiedziałem, że będzie z tym problem. Potrzebował rozmaitych papierów, którymi przez lata nie zaprzątał sobie głowy: listów polecających od przełożonych, kopii umów swoich pracodawców z rządem USA. Jak miał znaleźć kapitana zielonych beretów, którego znał tylko z imienia, lub zdobyć dokumenty od firmy rozminowującej, która już nie istniała? „Witaj, Mój Drogi, Kochany Bracie – pisał do mnie w mailu, gdy byłem za granicą. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz i wszystko Ci się układa. Proszę, życz mi powodzenia w uzyskaniu szansy na otrzymanie wizy do USA i przeprowadzkę tam. Jestem naprawdę zmęczony życiem tutaj".
Wysłaliśmy wszystko, co miał. Odpowiedź przyszła po dwóch latach: "Z przykrością informujemy, że pański wniosek o zgodę szefa misji (Chief of Mission, COM) na złożenie podania o objęcie programem SQ – Special Immigrant Visa (SIV – Specjalnej Wizy Imigracyjnej) został odrzucony z powodu braku dokumentów niezbędnych do podjęcia decyzji…".
Kiedy jego marzenie o Ameryce legło w gruzach, Omar stanął przed taką samą perspektywą jak jego matka i siostra. Pozostała mu wyprawa szlakiem przemytników do Europy, długa i niebezpieczna podróż przez góry i morze. Wtedy wpadłem na pomysł. Jeśli Omar miał podróżować w ten sposób, to pojadę z nim i o tym napiszę. Biorąc pod uwagę ryzyko bycia porwanym lub aresztowanym, musiałbym się przebrać za afgańskiego migranta, ale po tych wszystkich niebezpiecznych zadaniach, które tu razem wykonywaliśmy, całkowicie ufałem Omarowi. Wyruszając z nim, mógłbym zobaczyć uchodźcze podziemie. I nie musiałbym opuszczać przyjaciela. Pomagalibyśmy sobie nawzajem. I za wszystko bym zapłacił.
Gdy tamtego sierpniowego dnia przedstawiłem Omarowi swój plan w samochodzie zaparkowanym przed swoim domem, milczał przez chwilę. Wiedział, że mówię poważnie. Potem się uśmiechnął.
– Jasne, możemy jechać razem.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien, bracie.
– W porządku – powiedziałem. – Kiedy możemy wyruszyć?
Westchnął.
– Jeszcze nie teraz – odparł.
Myślałem, że jest gotowy, lecz to nie było takie proste. Najpierw musiał zorganizować wyjazd z kraju rodzicom.
– Jasne – przytaknąłem.
Jeszcze ktoś trzymał go w Kabulu – Lajla. Córka właściciela mieszkania, które wynajmował, mieszkająca dwa domy dalej. Spotykali się potajemnie od kilku lat, jednak nie zdawałem sobie sprawy, że ich związek stał się tak poważny. Omar powiedział, że ta dziewczyna jest miłością jego życia. Zamierzali wziąć ślub. Ale ona pochodziła z bogatej szyickiej rodziny, a on był sunnitą i cały jego majątek składał się z corolli. Gdyby tylko dostał amerykańską wizę, miałby coś do zaoferowania rodzinie Lajli. Mógłby ją tam zabrać legalnie. Teraz musiał najpierw dostać się do Europy, a potem wrócić po dziewczynę. Lecz kiedy wyjedzie, jej ojciec prawdopodobnie będzie próbował wydać ją za kogoś innego; powiedziała, że jest w stanie opóźnić tę decyzję, ale nie sprzeciwić się jej.
Omar stanął przed dylematem: aby zdobyć Lajlę, musiałby wyjechać i zaryzykować jej utratę.
Matthieu Aikins, 'Nadzy nie boją się wody' mat. prom. (Wydawnictwo Znak)