"Z ekranu patrzy na mnie kobieta cyniczna. Nie rozpoznaję siebie. Nagle doznaję olśnienia: to moja matka" [FRAGMENT]

"Na płaszczyźnie prawnej moja przeszłość została wymazana. Nie miałam aktu urodzenia. Z osoby, która przyszła na świat w Ukrainie, zostały tylko resztki, rozrzucone bezładnie w mojej pamięci, strzępy wspomnień". Historia Darii Kowalenko Petrowej, która urodziła się w 1992 roku w Mariupolu, lecz w dzieciństwie wyemigrowała z rodzicami do Hiszpanii, to opowieść o współczesnej miłości, problemach ekonomicznych, rodzinie naznaczonej emigracją, a zarazem świadectwo pokolenia, które żyje w trwałym kryzysie. To także historia dwóch rozczarowań - Związkiem Radzieckim w XX wieku i społeczeństwem Zachodu w wieku XXI. W Gazeta.pl publikujemy fragment książki Margaryty Jakowenko "Przemieszczenie" w przekładzie Agaty Ostrowskiej.

U Margaryty Jakowenko, hiszpańskiej pisarki ukraińskiego pochodzenia, można odnaleźć ślady prozy Zadie Smith, tekstów Anne Carson czy reportaży Swietłany Aleksijewicz, ale jej debiut wyróżnia przede wszystkim umiejętność wplecenia osobistej historii w złożony społeczno-polityczny krajobraz, a także wyjątkowa narratorka, która potrafi ująć czytelnika zarówno swą delikatnością, jak i siłą. Poniżej prezentujemy fragment książki Jakowenko "Przemieszczenie", która ukazała się pod koniec czerwca nakładem wydawnictwa ArtRage. Autorką tłumaczenia jest Agata Ostrowska.

Zobacz wideo OFF Festival otworzą wyjątkowe koncerty. Muzyką rozbrzmi m.in. willa Kilara

Margaryta Jakowenko, "Przemieszczenie", tłum. Agata Ostrowska - fragment książki

13

Nie pamiętam dokładnej daty. To musiał być 2001, jeszcze przed zamachem na WTC, a nawet jeszcze przed wiosną. Chodziłam pewnie do trzeciej klasy. Mama miała już inną pracę, wykładała towar na półki w supermarkecie, a tata nadal robił kanapki w barze i podczas różnych imprez. Czasami wyjeżdżał na kilka dni do Saragossy, Madrytu, Sewilli. Jeździł na wystawy koni i samochodów, targi ślubne. Przyrządzał kanapki i frytki. Czasem też zestawy obiadowe. Przez większość czasu jego praca polegała na pakowaniu do pieca wielkiej mrożonej pizzy z szynką i pieczarkami. Taka pizza nazywa się capricciosa. Zawsze mnie fascynowało, że ojciec tyle lat pracował w kuchni, a w domu nigdy nie gotował. Nie pamiętam, jaki to był dzień, ale na pewno nie weekend, bo przyszła poczta. Pamiętam, że wstałam, poszłam do kuchni i zobaczyłam rodziców siedzących przy kuchennym stole z białej sklejki. Czytali jakieś pismo, które listonosz zostawił w skrzynce.

– Dasza, chodź tu prędko – mówi tata.

Podchodzę do stołu i siadam obok nich.

– Czemu nie jesteście w pracy? – pytam.

Mama podaje mi list i prosi:

– Przeczytaj.

Pismo jest po hiszpańsku. Znam ten język lepiej niż rodzice, dlatego proszą, żebym przeczytała i wyjaśniła im, o co chodzi. Już wiele miesięcy temu zamieniliśmy się rolami. Źródłem kultury i wiedzy w naszym domu jestem teraz ja, ośmioletnia dziewczynka. Wszystko, co wiedzą moi rodzice, czego nauczyli się w radzieckich szkołach, jest mi zupełnie nieprzydatne. Nie mogą pomóc mi w lekcjach. Nie wiedzą, jak się pisze słowa, jak odmieniać czasowniki. Nie potrafią rozwiązać zadań z ćwiczeniówki ani odpowiedzieć na pytania w rodzaju: „Co znaczą następujące przysłowia?". Nie wybrałam sobie tej roli i czasem mocno mi ciąży.

Nauczyciele gratulują rodzicom, że robię tak szybkie postępy w znajomości hiszpańskiego. Mama się uśmiecha, ale mnie nie chwali, uznaje, że wystarczy to, co usłyszałam. Przez kolejne lata daję z siebie wszystko, żeby wyróżniać się na tle klasy. W podstawówce dostaję dobre stopnie, w liceum celujące, na studiach zbieram wyróżnienia. Kończę uniwersytet ze specjalną nagrodą za znakomite wyniki w nauce. Mama nadal mi nie gratuluje. Uśmiecha się tylko i mówi: "Wiedziałam, że ci się uda". Doskonałość – moja doskonałość – staje się w naszym domu normą. Sensacją jest brak najwyższej oceny. Dla mojej matki sensacją byłoby, gdyby mi się coś nie udało. Świetne stopnie przez wszystkie lata edukacji, kariera zawodowa, wszelkie sukcesy nie są dla niej niczym wyjątkowym, przecież wiedziała, że tak będzie, nie zasługują więc na szczególną uwagę.

Nie wybrałam sobie roli rodzinnej tłumaczki, ale czasem daje mi ona poczucie siły. Już jako ośmiolatka wiem coś, czego oni nie wiedzą. Mój wewnętrzny świat toczy się równolegle w dwóch językach, całkowicie od siebie różnych, między którymi przełączam się w zależności od potrzeby. Kiedy posługuję się hiszpańskim, mam inną intonację, niż gdy mówię po rosyjsku. Zmieniają się modulacja, dźwięki samogłosek, nawet sama barwa głosu. Jakby mieszkały we mnie dwie tożsamości, dwie role. Dwujęzyczność oferuje schronienie, ale jednocześnie jest przekleństwem. Przyjemność sprawia mi świadomość, że kiedy jestem w domu, mam język, który należy tylko do mnie, i rodzice nie mają do niego dostępu.

Czytam książki, których nie rozumieją. Piszę teksty, których nigdy w całości nie rozszyfrują. Przywiązuję się do hiszpańskich słów i wstydzę się tych, które znam po rosyjsku. Nie udaje mi się zaprzyjaźnić z innymi imigrantami i imigrantkami z Ukrainy. Duma, jaką czują względem ojczystego języka, w którym wolą rozmawiać na przerwach zamiast w hiszpańskim, sprawia, że przewraca mi się w żołądku. Czuję się nieswojo, to kolejna bariera, przez którą moi koledzy i koleżanki nie widzą we mnie równej sobie. Przez wszystkie lata edukacji najbardziej nie chcę się odróżniać, więc mówię tylko po hiszpańsku, pozbywam się rosyjskiego akcentu i opowiadam wszystkim, że już nie pamiętam poprzedniego języka.

Tamtego zimowego dnia na początku 2001 roku biorę do ręki pismo trzymane przez mojego tatę i odczytuję treść. Mam tylko osiem lat, więc rozumiem może połowę, list jest napisany trudnym, urzędowym językiem. Nadawcą jest Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Czytam na głos: "Udziela się zezwolenia na pobyt tymczasowy". Opuszczam kartkę, rodzice patrzą na mnie pytająco. Tłumaczę: "Dają nam pozwolenie na coś tam". Rodzice krzyczą z radości. Nie rozumiem, o co chodzi, więc tylko się śmieję. Tata bierze mnie w ramiona, całuje i mówi: "Teraz jesteśmy legalni". Mówi, że teraz może rzucić pracę i poszukać lepszej, w której będzie więcej zarabiał. Może zostanie murarzem albo ochroniarzem. Zostaje murarzem i ochroniarzem. Mój ojciec, inżynier mechanik. Tamtego dnia zjedliśmy na obiad langustynki, rodzice pili wino, a ja coca-colę. Mieszkaliśmy w Hiszpanii dopiero od dwóch lat, a już dostaliśmy zezwolenie na pobyt. Szczęście wyraźnie się do nas uśmiechało, los stał po naszej stronie. Dostaliśmy dobre karty i byliśmy najlepszymi graczami przy stole. Byliśmy gotowi grać do końca, zaufać fortunie, zrobić wszystko, co trzeba, żeby osiągnąć jak najlepsze wyniki. Dla wszystkich imigrantów, od pierwszego do ostatniego, przyszłość jest wspaniała.

Dopiero po latach odkryłam, że nasze szczęście wpisywało się w program powszechnej legalizacji pobytu utworzony przez rząd Josego Maríi Aznara w celu podtrzymania bańki nieruchomościowej. Taki był wówczas klimat polityczny, ale nam się zdawało, że dotknęła nas czarodziejska różdżka. Zrozumiałam też, że tamten list stanowił oficjalne potwierdzenie, że już nigdy stamtąd nie wyjedziemy. Że plan wyjazdu do Hiszpanii na parę lat do pracy, żeby zarobić na budowę domu i nowy samochód, był farsą. Miesiące mijały jeden za drugim. Rok wydawał się bardzo długim czasem. Wkrótce rok zmienił się w dwadzieścia lat i żadne z naszej trójki nie rozumiało, jak do tego doszło. Z pobytu tymczasowego awansowaliśmy na pobyt stały. Z obcokrajowców staliśmy się Hiszpanami.

Poco a poco.

Słowo 'radost′ oznacza po rosyjsku radość.

14

Komory mojego serca funkcjonują już poprawnie. Carlos napisał, że w piątek będzie na mnie czekał, żebym mogła odebrać swoje rzeczy. Piątek jest jutro. Zmuszam się, żeby wstać z łóżka. Muszę nakarmić Paca. Sama też muszę coś zjeść. Rano Paco je suchą karmę z królika i kurczaka dla kotów wysterylizowanych. Chrupki pachną sklepem zoologicznym i wpadają do miseczki z takim samym dźwiękiem, z jakim wsypywałam chocapiki do miseczki z Myszką Miki codziennie rano przed wyjściem do szkoły. Ściany kuchni w wynajętym mieszkaniu były wyłożone brązowymi kafelkami. Rano z podwórka wpadały łagodne pomarańczowe promienie słońca, oświetlając stół z białej sklejki, przy którym jedliśmy posiłki. Pamiętam to światło, było piękne. Chocapiki rozpuszczały się w mleku podgrzanym w mikrofalówce, a kiedy rozmiękały za bardzo, wylewałam resztkę do klozetu.

Teraz przez okno wpada szare światło. Jest już po jedenastej, ale szare fasady zanieczyszczają słońce. Otwieram drzwi na balkon i patrzę na przechodniów. W dole biegnie deptak, więc wjeżdżają tu tylko taksówki i samochody dostawcze. Na widok Ravalu czuję ukłucie w piersi, bo to właśnie w tej dzielnicy wynajmowaliśmy z Carlosem pierwsze wspólne mieszkanie. Pośród turystów i owoców wyłożonych w sklepikach z jarzeniówkami, które kopią muchy prądem. Z balkonu słyszę symfonię rozmów w najróżniejszych językach, od włoskiego i angielskiego po filipiński i urdu, a także pijackie bełkoty.

Skoro miałam siłę przełykać jedzenie w stanie całkowitego osamotnienia, to teraz nie powinno sprawić mi to większego problemu. A jednak dużo mnie to kosztuje. Od wielu miesięcy cierpię na nieżyt żołądka. Zgubiłam sześć kilo. Sterczą mi obojczyki. Widać mi kości ramion. Wystają mi kolce biodrowe. Skóra naciąga się na kościach, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Nie straciłam apetytu, ale kiedy siadam do jedzenia, żołądek już po dwóch kęsach odmawia przyjmowania pokarmu. Zawsze chciałam być bardziej i bardziej złakniona. Mięsa. Wina. Mężczyzn. Życia. Ale teraz czuję się tak, jakbym nie była zdolna strawić tego wszystkiego, co sprawia, że warto żyć. W moim żołądku kotłują się wspomnienia i emocje. Ciało tak od nich kipi, że nie ma już miejsca na jedzenie. Czasem czuję, że moja skóra i kości to tylko cieniutka torebka z celofanu, która musi pomieścić ogromną masę wody. Celofanu nie zaprojektowano jednak z takim przeznaczeniem, więc rozciąga się, dziurawi i pęka, a ja zaklejam szczeliny lekami przeciwlękowymi. W moim ciele mieści się tylko udręka, a chciałabym wypełnić je miłością.

Przez większość czasu udaje mi się odgrywać rolę w pełni sprawnej jednostki. Nie narzekam na pracę. Pocieszam te koleżanki, które narzekają, i mówię, że to nieważne, że wszystko minie. Uśmiecham się. Nieprzesadnie, ale się uśmiecham. Nie pokazuję zębów, ale się uśmiecham. Atak paniki przeżywam w samotności i nie proszę o pomoc. Dopiero po wielu latach pojmuję, że powściągliwość, do której zmuszam się w towarzystwie, nie jest cechą mojego charakteru, ale dziedzictwem. Dociera do mnie, że sabotuję swoje własne życie. Dochodzę jednak do tego wniosku za późno, kiedy jest już dla mnie jasne, że potrzebuję pomocy.

Dzieje się to, kiedy przeglądam archiwum plików zapisanych w telefonie. W chmurze znajdują się te od dwa tysiące dziewiątego roku aż do teraz. Niewiele mam zdjęć z tych pierwszych lat. To jakieś pojedyncze fotki pościągane z nieistniejących już portali społecznościowych, takich jak Fotolog i Tuenti. Na większości z nich wyglądam na szczęśliwą, obejmuję koleżanki na imprezach i festynach, w ręku trzymam calimocho. Albo piwo. Potem zaczynają się zdjęcia ze studiów. Pierwszy poważny związek. Magisterka w Barcelonie. Miejsce calimocho zajmuje kieliszek wina. Zmieniam fryzurę i styl ubierania, przestaję używać cieni do powiek, maluję tylko kreskę. Poznaję Carlosa. Mam nowe przyjaciółki. Zaczynam pracę. Moja twarz pochmurnieje.

Na zdjęciach z ostatnich miesięcy z trudem się poznaję. Coraz słabiej się uśmiecham, mam zmęczone oczy. Nie zestarzałam się, ale mam zacięty wyraz twarzy. Z ekranu patrzy na mnie kobieta cyniczna. Nie rozpoznaję w niej siebie, ale skądś ją kojarzę.

Nagle doznaję olśnienia: moja twarz w wieku dwudziestu siedmiu lat to twarz mojej mamy w tym samym wieku. Mamy różne rysy, ale fotografie uchwyciły tę samą obojętność wypisaną w naszych oczach. Znużenie, które mości się w rzęsach, ściąga w dół powieki, czyniąc z nich do połowy opuszczone rolety, to allel dominujący, który odziedziczyłam po matce. Myślę o niej, gdy była w moim wieku. Nie jak o mojej mamie, ale jak o obcej osobie, z którą nie mam nic wspólnego. Jak o kimś, kto ma jakieś swoje życie. Gdybyśmy poznały się jako dwie dwudziestosiedmiolatki, to gdzie by to było? W kolejce w supermarkecie? Na zajęciach z pilatesu? Gdybyśmy się poznały, to czybyśmy się zaprzyjaźniły? O czym byśmy rozmawiały?

Rekonstruuję w myślach życie każdej z nas w wieku dwudziestu siedmiu lat doprowadzało ją do łez, tak że zaciskała mocno zęby i zwierała szczękę. Przypuszczam, że wiem, co doprowadzało ją do płaczu, ale do tej pory nie chciałam się nad tym zastanawiać. Myślę o tym, jak mocno musiała doskwierać jej samotność, kiedy została z córką w malutkim radzieckim mieszkanku o ścianach z betonu. A może czuła się wolna i to uczucie ją przerażało, bo znaczyło, że wszystko, co do tej pory kochała, było wyłącznie jarzmem. Że jej rodzina to ciężkie brzemię. Że jej mąż był jednoosobowym plutonem egzekucyjnym, trzymającym palec na spuście. Kiedy mój ojciec powiedział jej, że nie wróci, że nie ma po co wracać, że to ona powinna jechać do niego, przypuszczalnie wiedziała już, że on ma rację. Wiedziała już, że to jej powinność. Wiedziała, a mimo to po odłożeniu słuchawki poszła płakać do łazienki, a potem powiedziała swojej siedmioletniej córce, żeby na nią nie patrzyła i zajadała makaron. To mnie tak powiedziała.

Podejrzewam, że przepłakiwała też noce w tamtym mieszkaniu pomalowanym na żółto, bez dywanów, bez tapet na ścianach, z telewizorem, w którym nikt nie mówił w jej języku. Że oddałaby wszystko, żeby posłuchać czegokolwiek, co mogłaby zrozumieć. W tamtym mieszkaniu, w którym zaczynała się godzić z myślą, że już nigdy nie wróci do zawodu pielęgniarki, choć ma zaledwie dwadzieścia siedem lat. Że teraz musi być kasjerką. Kelnerką. Sprzątaczką. Że poza tymi ścianami nie ma niczego. Że jedyne osoby, które zna w tym zakątku świata, to jej mąż i córka, że poza tym mieszkaniem nie ma gdzie się podziać. Nie miała z kim pójść na herbatę, komu ponarzekać, że nie chce jej się dzisiaj gotować, że mąż znowu zapomniał o rocznicy ślubu. A do tego powinna się czuć szczęściarą. Choć z oczu płynęły jej łzy, powinna się cieszyć, że tu jest. Sądzę, że ona też nauczyła się sama pocieszać. Kiedy nie miała nikogo. Kiedy wiadomości w telewizji były niezrozumiałym szumem.

Wiem, że potrzebuję pomocy, ale o nią nie proszę. To też po niej odziedziczyłam, silne przekonanie, że nie ma nikogo, kto musi mi pomóc. Kto mógłby to zrobić.

Odinoczestwo to po rosyjsku samotność.

<<Reklama>> Ebook "Przemieszczenie" Margaryty Jakowenko jest dostępny na Publio.pl >>

'Przemieszczenie' - Margaryta Jakowenko'Przemieszczenie' - Margaryta Jakowenko mat. prom. (ArtRage)

Więcej o: