Opowieść Frannie spajają miłość i śmierć. W Londynie spotyka ją bowiem niedająca się pohamować namiętność. Jest to jednak romans zakazany – to nie tylko uczucie między dwiema kobietami, lecz także miłość zamężnej pani z jej czarnoskórą służącą. Czy zbrodnia, która będzie na ustach całego Londynu, miała związek z tym romansem? Książka Sary Collins "Wyznania Frannie Langton" w przekładzie Mateusza Borowskiego ukazała się 27 lipca nakładem wydawnictwa Znak Koncept. Poniżej prezentujemy fragment powieści.
Odwiedzają mnie tu przeciwnicy niewolnictwa, polując na historie, którymi wypełnią swoje pamflety. Dlaczego sądzą, że im je opowiem? Zmieniliby je w kolejne bajeczki o niewolnikach. Nawet przez myśl im nie przejdzie, że mogę sama spisać swoją historię. Pan Feelon próbował jako ostatni. Sam jego widok sprawił mi ból. Był u nas w noc morderstwa, a nie lubię, by mi o niej przypominać. Uprzedziłam jego pytanie.
– Nie, dziękuję – rzekłam. – Wolałabym powróz.
Rozchylił usta.
– Oczywiście ma pani prawo robić, jak pani uważa, panno Langton. Niech pani jednak zważy, że jeśli postanowi pani spisać to wszystko sama, trzeba będzie to czymś okrasić. Pani czytelnicy muszą panią zrozumieć. Trzeba ich przekonać, iż nie miała pani wyboru.
Uniosłam brew.
– Jeżeli ludzie jeszcze nie wiedzą, co się dzieje w posiadłościach w Indiach Zachodnich, panie Feelon, to zmarnował pan życie na drukowaniu tych swoich pamfletów.
– Ależ publikowane przez nas opowieści o niewolnikach rzucają światło na ich cierpienie – odparł z twarzą zapoconą jak lampa naftowa. – To jedyny sposób, by nie osłabło zainteresowanie naszą sprawą.
Wszyscy ci dobrodzieje, obwąchując truchło niewolnictwa, łakną największych potworności. Najgorsze jednakże nie jest to, że zmienia ono świat w kupę nędznych ochłapów, każąc o nie walczyć. Najstraszniejsze jest to, że przez nie z ludzi zostają tylko strzępy.
[…]
Piszę to przy świecy łojowej, zapłaciłam bowiem dość gwinei, by przenieśli mnie do pojedynczej celi. Prawo nie zabrania mi tu czytać ani pisać, lecz jak podejrzewam, gdyby strażnicy mnie przyłapali, wyrzuciliby te strony jak list Madame, gdy mnie tu przywieziono. Jak tylko szczęknie zamek i zazgrzyta skobel, czym prędzej chowam pod spódnicę papier, pióro i atrament. Tu ściany mają uszy, więc jestem zmuszona pisać spieszniej. Przyszedł czas, by zwrócić to, co pochłonęłam. Muszę wyrzucić z siebie słowa, którymi karmiłam się przez całe życie.
Czasem podczas pisania przychodzi mi do głowy Moll Flanders. Zawsze była moją ulubienicą, nic więc dziwnego, że i teraz o niej myślę. Och, wiem, mężczyźni zawsze wypisują o kobietach takie wierutne bzdury. Kazania w owczej skórze, jak nazywała je Madame.
Mężczyzna pisze, żeby odciąć się od wspólnej historii. Kobieta – by zyskać do niej dostęp. A jaki cel przyświeca mnie? Prosta odpowiedź jest taka, że sama chcę pozbierać okruchy swojego życia. Pan Defoe stworzył powieściowy romans o przygodach przestępczyni i ladacznicy. Może więc i mnie się powiedzie podobne przedsięwzięcie. Jedną tylko część ludzkości ekscytują powieści i romanse, resztę zaś śmierć i zemsta. Właśnie ci drudzy tłoczą się u wrót Old Bailey o świcie i nie mogą się doczekać, aż takie mięso jak ja rzucą na pożarcie głodnym oskarżycielom.
Niektórzy zapytają, czemu adresuję ten manuskrypt do pana. Człowieka, którego pierwszy raz ujrzałam po aresztowaniu. Odpowiedź jest prosta – zależy mi na tym, na czym zależało Langtonowi. Na angielskich wydawcach. Wiem dość, by mieć pewność, że na zielonej ziemi naszego Pana tylko biały mężczyzna może mi to zapewnić.
Miss-bella poczuła się lepiej po śmierci Phibbah, co według Langtona niezbicie dowodziło jego racji. Tylko ona i ja wiedziałyśmy, że przestała zażywać rtęć. Zamiast Phibbah to ja musiałam opróżniać jej nocnik, w którym lśniły srebrne krople, a gdy dodałam dwa do dwóch, zdjęło mnie przerażenie.
– Nie pisnęła pani ani słowem. Mogła pani coś powiedzieć. Posłuchałby.
Miss-bella zmrużyła oczy.
– Byłam chora jak pies, dziecko. Nie wiedziałam, co się dzieje wokół mnie, a co dopiero na dole.
Choroba nie odebrała ci mowy. Mój umysł zakołysał się jak statek.
– Proszę mu teraz powiedzieć.
– Cóż dobrego by z tego wyniknęło?
– Zabili ją. Gdy ją zabierali, nic pani nie zrobiła, a ona teraz nie żyje, bo się pani nie odezwała.
– Och, nie. Och, nie, nie, nie, moje dziecko. Nie żyje, bo ty się odezwałaś.
Nikt już nie wymówił imienia Phibbah poza mną, późną nocą. Kiedy ustawała wrzawa w mojej głowie, wypowiadałam je do ściany. Musiałam sama wachlować naszą panią i myć jej stopy. Phibbah stawała mi przed oczami za każdym razem, a także wtedy, gdy spoglądałam na nową kucharkę łuskającą groszek. Tak upłynęły mi dwa lata, aż nadszedł dzień, gdy zobaczyłam krew na własnoręcznie uszytych bawełnianych majtkach. Gdy ich dotknęłam, została mi na palcach. Również to musiałam ukryć. Wyprałam bieliznę w wiadrze za kuchnią i chodziłam po domu zaciskając uda, żeby skrawki płótna nie wypadły mi spomiędzy nóg. Rozpierzchły się wszystkie małe radości mojego krótkiego życia. Czas odmienia każdego z nas, czy nam się to podoba, czy nie.
Pewnego dnia niosłam wodę do domu, gdy kilku robotników, którzy przed werandą cięli deski na główną bramę, akurat w tym momencie postanowiło uciąć sobie pogawędkę. Ich szepty ścigały mnie przez całe podwórko jak psy gończe. „Massa się wyczekał, ale wkrótce ją sobie wytresuje". Szłam dalej ze spuszczoną głową, gramoląc się po schodach. Miss-bella posłała mi lodowate spojrzenie.
– Nie waż mi się już nigdy kręcić tyłkiem przy mężczyznach na tym podwórzu.
Odsunęła mnie od siebie równie szybko, jak przygarnęła. Powiedziała, że poradzi sobie sama na werandzie, i poprosiła nową kucharkę o herbatę. Wtedy czuła do mnie już tylko nienawiść. Mawiała: „Langton, każ swej potakiwaczce wynosić się z mojego salonu". Albo: „Langton, nie chcę widzieć twojej potakiwaczki w domu, gdy w przyszłą niedzielę Cope’owie przyjadą na kolację. Ufam, że tego dopilnujesz". Mogła do woli mnie przezywać. Imię to nic więcej jak tylko stara łatka, którą ludzie czasem ci przyklejają, by zrobić ci przykrość.
Miss-bella mnie od siebie odsunęła. Ale równie szybko przygarnął mnie Langton.
Gdy patrzyło się na Raj od strony drogi, na lewo widać było starą wozownię pod rosłym puchowcem. Tylko tej części posiadłości Langton nie przebudował. Miss-bella nigdy się tam nie zapuszczała. Widywałam, jak Langton przywołuje tam niewolników, jednego po drugim. Gdy kazał Phibbah wyszorować tam podłogi, wyszła z podkasaną spódnicą i ścierką przy nosie.
Gdybym miała narysować mapę swojego życia, wozownię przedstawiłabym jako pustynię pełną dzikich bestii. „Oto lwy" – głosiłby podpis. Hic sunt leones. Jakże żałuję, że tam weszłam. Tamtej nocy Chirurg – nigdy nie słyszałam, by inaczej o nim mówiono – przyszedł na kolację i obaj z Langtonem zjawili się w kuchni, gdzie siedziałam wpatrzona w palenisko. Wcześniej cały czas czułam na sobie jego wzrok, kiedy podawałam im wieprzowinę, banany, pochrzyn i sorgo, wino, arak i uwielbiany przez Langtona rum.
– Frances – powiedział. – Proszę, pozwól z nami.
– Jest młoda – zauważył Chirurg.
Nie spodobał mi się jego ton. Usłyszałam w nim drżenie. W jego lewej ręce jak klejnot połyskiwała butelka rumu.
W wozowni zobaczyłam przyciągające się czarne kamienie, chłodne srebrne przyrządy i słoje z bulgoczącymi cieczami. Za pierwszym razem bałam się tam wejść. Ale oni tylko się zaśmiali i wepchnęli mnie do środka, zapewniając, że to nie magia, tylko nauka, znacznie potężniejsza niż rozrzucone kości, krew i pióra. Było to pomieszczenie do eksperymentów, oznajmił Langton.
– Co to jest eksperyment?
– Sposób, żeby potwierdzić przypuszczenia.
– Jakie?
– Jakiekolwiek.
– Ale po co potwierdzać coś, w co się wierzy?
Chirurg zakaszlał. Drżenie przeszło z jego głosu do dłoni. Wokół nas rozciągała się sala. Dwa wysokie łukowate okna zasnute starymi pajęczynami, w rogu kilka martwych much wielkości ziarenek ryżu.
Wzięłam do ręki srebrny instrument.
– Suwmiarka – wyjaśnił Langton, wyciągając mi przyrząd z dłoni, jakby zabierał nóż dziecku.
Oznajmił, że prowadzą tu ważne prace, finansowane przez wielką osobistość.
– George’a Benhama – dopowiedział Chirurg.
Langton odebrał mu butelkę i zaśmiał się gorzko.
– Najtęższy umysł Anglii zainteresował się naszym małym eksperymentem w kolonii.
Nigdy nie słyszałam, by rozmawiał tak ze swoimi niewolnikami.
Ośmieliło mnie to.
– Pańskim eksperymentem? Co pan chce udowodnić?
– Że cały potencjał człowieka tkwi w jego czaszce i można tego dowieśćna drodze drobiazgowego badania. Europa chce wieść prym natym polu. Ludzie tacy jak Linneusz, Buffon… Benham. Ale moim zdaniem prawdziwe postępy można poczynić tutaj, gdzie choć raz to my mamy szansę na przodownictwo. Możemy zyskać sławę. Potrzebujemy jednak Benhama, żeby skusić wydawcę. – Zerknął na Chirurga. – Zresztą on nas też potrzebuje. Może i ma nazwisko, ale to my dysponujemy okazami.
Wkrótce wszystkiego miałam się dowiedzieć. Langtonowi posłuszne były nie tylko ciała, ale i umysły. Podczas mojego pobytu w Raju opisał i mój, obserwował jego pracę, pomierzył go, jakby pochwycił go tym zimnym przyrządem przechowywanym w szafce.
– Krótko mówiąc – oznajmił Chirurg – pomożesz nam.
– I to bardzo – dodał Langton, pociągając z butelki.
– Co mam robić?
Z ust Chirurga wydobył się krótki, zduszony śmiech.
Do dziś stoi mi przed oczami to, co zobaczyłam w wozowni. Gorsze jednak było to, co uczyniłam.
Przez pierwsze dni robiłam atrament, wlewając indygo i kozią krew do wiader z moczem i przycinałam końcówki piór wyrwanych gęsiom po długich pogoniach. Początkowo nie podnosiłam głowy, ale wkrótce strach mnie opuścił. Wtedy już nasze losy splotły się na zawsze. A miejsce mojego lęku zajęło coś znacznie gorszego. Wdzięczność.
Gdy Langtonowi pióro omsknęło się po raz pierwszy, miałam dwanaście albo trzynaście lat. Odchylił głowę i spojrzał na nie, jakby go ugryzło. Osłabienie dotknęło najpierw jego dłoni, wkrótce zagarnęło go rwącym strumieniem. W styczniu z trudem podnosił pióro. Kijanką do prania mieszałam indygo, obserwując niebieskie krople wpadające z powrotem do cynowego wiadra. Jego dłoń sama zastukała w blat, jak ktoś, kto chce, by wpuścić go do domu. Langton spojrzał na nią z odrazą i zerwał się na równe nogi, jakby odrzucał część własnego ciała.
– Dziewczyno – ryknął. – Chodź tu.
Próbował wszystkiego: strychniny, maści rtęciowej, kąpieli parowych i upuszczania krwi. Jego ciało układało się w pytajnik na nocniku, do którego wpadały odchody małe i twarde jak suszony groszek. W tym samym czasie umarł Chirurg, zostawiając mnie samą z Langtonem. Dla inwalidy, który przeżywa swego lekarza, to wiadomość dobra i zła zarazem.
Cóż mogę powiedzieć o kolejnych latach? Tak długo skrywałam je w mroku, że czasem zdaje mi się, iż naprawdę je zapomniałam. Langton potrzebował skryby. Byłam pod ręką, skora do nauki i nie kosztowałam nic, czyli tyle, ile był w stanie zapłacić. Długo wydawało mi się, że na tym polegał nasz układ.
Jego mózg, moje dłonie. Tak pracowaliśmy.
Zdarzały się takie chwile, gdy widziałam tylko miarowy ruch rąk i podłogę, która zdawała się spływać krwią. Wtedy opuszczałam swoje ciało. Najpierw ogarniał mnie mrok, potem nicość. Tak samo było w ów straszliwy poranek, gdy Linux obudziła mnie w łóżku Madame.
Pamiętam, jak konstabl gapił się na mnie, informując, że oboje nie żyją, Madame też. A ja pomyślałam: "Nie mogłam tego zrobić. Kochałam ją". Oni jednak oznajmili, że to moja sprawka.
Sara Collins, 'Wyznania Frannie Langton' Wydawnictwo Znak Koncept