W San Agustin de Tango nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Spacer zaczyna się od gilotyny [FRAGMENT]

Klasyk chilijskiej literatury po raz pierwszy po polsku. "Wczoraj" Juana Emara (1893-1964), pisarza podziwianego m.in. przez Pabla Nerudę, Roberta Bola?a, Alejandra Jodorowsky'ego i Cesara Airę, koresponduje z dziełami Kafki i Nabokova, zapowiadając narodziny realizmu magicznego. W Gazeta.pl prezentujemy przedpremierowy fragment wydawnictwa w przekładzie Katarzyny Okrasko.

W San Agustín de Tango – Macondo Emara – nigdy nie wiadomo, co się wydarzy ani kogo się spotka. Zwykła małżeńska przechadzka zaczyna się tu od makabrycznej egzekucji z użyciem gilotyny za snucie rozważań na temat intelektualnych przyjemności płynących z seksu. W zoo śpiewa małpi chór, a struś pożera lwa. Mężczyzna w trakcie sikania skacze na linie przez czas i ucieka, a może i nie, bo w surrealistycznym świecie Emara o pewność trudno. Poniżej prezentujemy fragment powieści "Wczoraj", która ukaże się nakładem wydawnictwa ArtRage.

Zobacz wideo Wywiad z Andrzejem Sewerynem, bohaterem "Królowej"

Juan Emar, "Wczoraj", tłum. Katarzyna Okrasko - fragment książki

Za wysokimi palmami przechadzał się tam i z powrotem, to w jedną stronę, to w drugą; przechadzał się godnie i dostojnie silny i piękny struś.

Mimo jego siły i piękna zamierzaliśmy iść dalej. Mnie krążyły po głowie mniej więcej takie myśli: „Co może mnie obchodzić jakiś struś? Może i podziwianie go sprawiłoby mi przyjemność, a nawet wprawiłoby mnie w entuzjazm. Ale dlaczego właściwie ten ptak może wprawić w entuzjazm człowieka takiego jak ja? Dlaczego? Dlaczego?". I to moje pytanie brzmiało ponuro w rozległym ogrodzie. Lepiej było iść dalej. Gdybym się zatrzymał, musiałbym postawić je znowu; gdybym postawił je znowu, musiałbym łamać sobie nad nim głowę, póki nie znalazłbym odpowiedzi. Ach, ileż mrocznych medytacji groziło mi w przyszłości, gdybym tylko wpuścił do swojej duszy kropelkę entuzjazmu dla tego cudownego okazu! Musiałbym od tej pory poświęcić wszystkie chwile odpoczynku, wszystkie chwile rozrywki, wszystkie chwile lektur i studiów, wszystkie chwile miłości i rozkoszy, wszystkie je musiałbym poświęcić na rozwiązanie tego problemu: „Co dzieje się w sercu człowieka, co wyłania się z nieświadomości , jakie dalekie echa Boga sprzed dzieła stworzenia, jakie wieści o przyszłym życiu w Bogu po stworzeniu odzywają się w człowieku, że zapala się w nim iskra entuzjazmu dla chwiejnego chodu strusia" Rozumiałem, że szpony abstrakcji pochwyciłyby mnie, a w mojej piersi nigdy nie zagościłby znów spokój wystarczający, bym mógł beztrosko snuć się po ulicach, jeść z apetytem i spać obok ukochanej drugiej połówki mojej duszy. Powinniśmy iść dalej.

Ale w tej samej chwili rozległ się w pobliżu okrzyk przerażenia.

– Lwica! Lwica!

Ja krzyknąłem:

– Ratunku!

Moja żona:

– Jezu!

Dostrzegłem tysiące ludzkich istot biegających rozpaczliwie i owładniętych paniką, choć sądziłem, że zoo jest puste. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci, żołnierze i zakonnicy, zapanował elektryczny popłoch, podczas gdy gdzieś z głębi dobiegały nas przybierające na sile, przeraźliwe ryki zbiegłej lwicy.

My, skamieniali ze strachu, nie mogliśmy się poruszyć. Nagle jednak zobaczyłem przelatującą po niebie niczym pocisk nad drzewami straszliwą lwicę w pięknym skoku.

Dotąd sięgają moje wyraźne wspomnienia. Potem nastąpił ciemny punkt, o którym niewiele wiem. Podobnie jak moja żona. A potem odzyskałem wyrazistość percepcji.

Byliśmy na czubku gigantycznego wiązu, oniemiali, bladzi, drżący ze strachu. Jak się tam wspięliśmy, jaka siła nas tam popchnęła, skąd taka zwinność… Już mówiłem, nie wiem tego i moja żona też nie.

Wokół nas, dokąd sięgał nasz wzrok, biegali w kółko mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, żołnierze, zakonnicy. Z nieba spadała, z obnażonymi pazurami i kłami, lwica. U naszych stóp, niewzruszenie, godnie, majestatycznie, przepiękny struś kontynuował swój spacer tanecznym krokiem.

Była to chwila najbardziej intensywnego oczekiwania, największego napięcia, jakich doświadczyliśmy z żoną. Trajektoria spadania lwicy, zdołałem to oszacować, kończyła się bowiem na terytoriach ptaka.

Tak się stało. Dotknęła ziemi lwica. Zatrzymał się struś. Jedno naprzeciw drugiego. Dzieliło je nie więcej niż piętnaście metrów.

Och, kochana żono, moja żono! Dlaczego muszę kochać cię tak tkliwie?

I stała się rzecz zupełnie przerażająca.

Nie, jeszcze nie, bo zanim się wydarzyła, lwica przyczaiła się, machnęła gwałtownie ogonem, położyła uszy, zmrużyła oczy, wyszczerzyła zęby, warknęła jak wulkan i powtórzyła to jeszcze wiele razy.

Jednocześnie struś, wobec tych objawów agresji, wyciągnął tylko z gracją szyję i czekał z przymkniętymi oczami.

Czekanie!

Słowo rodem z piekieł dla mnie i mojej żony, ale nie dla kobiet, mężczyzn, starców, dzieci, żołnierzy i zakonników, którzy biegli, wciąż biegli, biegli dalej jak szaleni.

Czekaliśmy… Zależy, czy czas liczyły zegary, czy my sami. Więc czekaliśmy w tej chwili całe manwantary czekające nas jeszcze w naszych cyklach, systemach i całej przyszłości.

I nagle zdarzyła się owa przerażająca rzecz:

Rozsierdzona lwica zaatakowała.

Zaatakowała, wykonując kolejny wspaniały skok. Kiedy odbiła się od ziemi i uniosła, liście gigantycznego wiązu zadrżały, szumiąc, kryjące się w nich komary odfrunęły, a na niebie wszystkie samoloty świata wzbiły się pionowo w górę.

Wówczas lwica zaczęła rysować w powietrzu swoje fatalne półkole kończące się dokładnie nad ptakiem, którego z pewnością rozszarpie na kawałki i przeżuje.

Półkole zostało rzeczywiście zakreślone, osiągnęło cel: lwica miała spaść na ptaka.

Tu proszę czytelnika, by posłuchał mnie z uwagą. Zdarzyła się rzecz następująca… Ale najpierw muszę wyjaśnić, co by się stało, gdyby nie stało się to, co się stało – czyli gdyby struś pozostał nieruchomy. Gdyby tak było, lwica, dzięki precyzyjnie zakreślonemu półkolu, spadłaby wprost na strusia, zabijając go w jednej chwili. Ale to się nie wydarzyło. Sprawy potoczyły się inaczej.

Kiedy końce przednich pazurów lwicy znalazły się dokładnie o trzydzieści siedem centymetrów od końcówki dziobu strusia, ten zrobił bardzo szybki krok w prawo. Ale ten krok miał w sobie coś bardzo szczególnego. Gdybym umiał to narysować, narysowałbym strusia stojącego tak, jak stał, zanim zrobił krok w prawo, a potem, na tym samym obrazku, narysowałbym przerywaną linią pozycję zwierzęcia po zrobieniu kroku. Niestety nie umiem rysować. Ale, powtarzam, gdybym umiał rysować, widać byłoby na rysunku dwa ciała strusia, jedno na środku kartki, drugie z boku, po prawej, i w związku z tym cztery nogi. Na razie nic w tym dziwnego. Korpusy i nogi byłyby rozdzielone, wyraźnie rozdzielone, jakby były to dwa różne osobniki. Ale inaczej sprawa miałaby się z szyjami, a jeszcze inaczej z głowami. Szyja pierwszego strusia byłaby wyprostowana w górę, czyli prostopadle do korpusu, z kolei szyja tego z prawej byłaby nachylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni względem pierwszej, łącząc się z nią mniej więcej w połowie jej długości. W rezultacie mielibyśmy dwie dolne części szyi, ale tylko jedną górną i tylko jedną głowę. Innymi słowy struś przesunął w prawo obie nogi, które pociągnęły za sobą korpus i jedynie część szyi, w przeciwieństwie do głowy, która została w tym samym miejscu. Jak można zrozumieć, o ile udało mi się to jasno wyjaśnić, nogi i korpus zniknęły z trajektorii lotu lwicy, głowa zaś na niej została. W tamtej chwili, w obliczu widowiska, którego byliśmy świadkami, chciałem powiedzieć żonie:

– Ruch w bok strusia przypomniał mi do złudzenia ten, który Belmonte zrobił naprzeciwko byka z Veragui ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego roku na arenie w Saragossie, między czwartą trzydzieści jeden a czwartą trzydzieści dwa po południu, moją towarzyszką była wtedy Lucrecia, piękna Lucrecia, bo on też zrobił ruch w prawo, zmienił położenie cały z wyjątkiem płachty i obu rąk, które pozostały na drodze byka.

Tak miałem jej powiedzieć, ale zabrakło mi czasu, bo gdy ja formułowałem myśli i wspomnienia ze zwykłą, powolną prędkością mieszkańców San Agustín de Tango z wczoraj, która była tą samą zwykłą, powolną prędkością co przedwczoraj, dzisiaj i jutro, i przez wszystkie wieki, które nastąpiły po Adamie, i wszystkie, które nastąpią, póki ostatni z nich nie dobiegnie końca. Tymczasem wywołujące wspomnienia widowisko, którego byłem świadkiem, toczyło się z prędkością wręcz niebywałą, nie prędkością ludzką, lecz prędkością nakręconych, a przede wszystkim rozjuszonych lwic, prędkością zwielokrotnioną i pewnie też zwielokrotniającą wszelki istniejący ruch, obracających się planet, wirujących konstelacji, całego wszechświata, oprócz nas dwojga, biednych istot na czubku nieruchomego wiązu, dwóch istot podobnych wszystkim istniejącym na tym łez padole. Tak, proszę państwa, wszystkim istniejącym, bo już zatrzymali swój szalony bieg mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy, żołnierze i zakonnicy, a wspaniałe samoloty całego świata przestały się wznosić i szybowały teraz płasko jak zbłąkane bociany.

Trzydzieści siedem centymetrów zostało pokonane. Wówczas, w pierwszym kontakcie z bestią, struś otworzył niesamowicie szeroko dziób, a my, zdumieni, wytrzeszczając oczy, mogliśmy zobaczyć ze swojego obserwatorium najbardziej zdumiewające zjawisko, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Struś, powtarzam, otworzył dziób niesamowicie szeroko – nigdy nie sądziłem, że jakikolwiek struś może to zrobić – a lwica, przeraźliwa lwica, szybka jak przeznaczenie, wpadła do dzioba i zniknęła w nim w ułamku sekundy.

Zniknęła w dziobie, zniknęła. Kiedy niebezpiecznej lwicy już nie było, ja i moja żona zeszliśmy z wiązu i zbliżyliśmy się do fosy okalającej wybieg ptaka. I mogliśmy być świadkami dalszego ciągu tej niecodziennej konfrontacji.

Pod gardłem strusia powstała wielka gula. Nie poruszyła się przez minutę, a potem, powoli, zaczęła opadać zrywami w dół szyi. Te zrywy przypominały mi ruchy wściekłego kota miotającego się w torbie z galarety.

Powiedziałem o tym żonie. Ona utkwiła spojrzenie pomiędzy moimi brwiami. I miała rację, sporo racji, bo nie sądzę, by istniał śmiertelnik, który widziałby kota szalejącego w galaretowatej torbie, a jeśli nawet taki śmiertelnik istnieje, mogę zapewnić, że nie jestem nim ja. I moja żona o tym wiedziała.

Poza tym, o ile istnieje bliskie pokrewieństwo między lwicą a kotem, o tyle nie ma żadnego pomiędzy workiem z galarety a długą, opierzoną szyją strusia, choćby nie wiem ile gul w niej powstało. Nieme pytanie mojej żony było więc podwójnie uzasadnione. Ale cóż mogłem na to poradzić? To było dla mnie jak kot uwięziony w galarecie i szamoczący się wytrwale, by się uwolnić. Czy to moja wina? Odpowiedziałem na jej pytający wzrok błaganiem o wybaczenie. Przestała wówczas patrzeć pomiędzy moje brwi i oboje skupiliśmy się na ptaku.

Lwica opadała bardzo powoli. Czasem, przez pióra, dostrzegaliśmy jej cztery łapy i pysk walczące rozpaczliwe, by przebić tunel, który ją więził i pochłaniał. Uda się jej? Czy się nie uda? Te właśnie pytania stawialiśmy sobie, kiedy w końcu zrozumieliśmy, że nie ma co do tego cienia wątpliwości: nie uda się jej, nie! Jeśli biedna bestia miałaby jakąkolwiek możliwość, by dopiąć swego, struś by to zauważył, a na całym jego obliczu odmalowałoby się przerażenie, a przynajmniej niepokój. A tak nie było. Wręcz przeciwnie. Kiedy nastąpiło piętnaste szarpnięcie w połowie szyi, ptak się uśmiechnął. Potem, przy szesnastym, jego uśmiech zmienił się w łagodny śmieszek, urywany, nerwowy. Stało się oczywiste, że wysiłki bestii łaskotały go delikatnie od środka. I oczywiste stało się też, że to łaskotanie jest coraz bardziej dotkliwe, bo wraz z osiemnastym szarpnięciem ptak zaczął się śmiać, śmiał się bez skrępowania, a przy dwudziestym pierwszym, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął gromkim śmiechem.

<<Reklama>> Ebook "Wczoraj" Juana Emara jest dostępny na Publio.pl >>

Więcej o: