Świderski kopał Gołasa na scenie. Holoubek poradził mu: Oddaj [FRAGMENT]

Czasem śliczny, liryczny i apetyczny, czasem ponury i smutny, inaczej niż na ekranie. Jak zapamiętali go przyjaciele? Co on sam mówił o sobie? Wreszcie, jak widzi go jedyna córka? Agnieszka Gołas tworzy czuły i barwny portret Wiesława Gołasa - dopisuje kolejne rozdziały i żegna się z ojcem. To pełna frywolnych, nieznanych anegdot nietypowa autobiografia i biografia w jednym. Prezentujemy przedpremierowo fragment książki "Gołas", która premierę będzie miała 7 września.

Urodzony aktor. Artystyczny fenomen. Geniusz nie tylko komediowy. Fascynował Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przyborę, zachwycał Stanisława Bareję i Kazimierza Dejmka, zdobywał każdą publiczność. Ale to tylko jedna strona medalu. Zmagał się przecież z wizerunkiem "wesołka" i całe życie uciekał od roli Czereśniaka z "Czterech pancernych i psa". Nieznanego szerokiej publiczności Wiesława Gołasa odkrywa przed czytelnikami córka aktorka, Agnieszka. Poniżej prezentujemy fragment książki "Gołas", która ukaże się 7 września nakładem wydawnictwa Mando.

Agnieszka Gołas, "Gołas" - fragment książki

Miałem szczęście pracować z największymi reżyserami w historii powojennego teatru: z Ludwikiem René, Janem Świderskim, Aleksandrem Bardinim, Konradem Swinarskim, Gustawem Holoubkiem, Lidią Zamkow, Jerzym Jarockim.

Jan Świderski, późniejszy dyrektor artystyczny Dramatycznego, był wielkim, wspaniałym aktorem dramatycznym i komicznym, a także wyśmienitym reżyserem. Pracowaliśmy ze sobą wiele lat; tak długo, że zdążyliśmy się wzajemnie dobrze poznać, a nawet zaakceptować swoje personalne i psychologiczne mankamenty oraz słabości. Fizyczne też, bo na przykład obaj mieliśmy krzywe nogi, tylko że Świder miał doskonałego krawca, który tak mu kroił spodnie, że nogi wyglądały zupełnie prosto.

Z jego ról teatralnych najlepiej wspominam doskonałego Romulusa Wielkiego Dürrenmatta i Cześnika w "Zemście". Nie do zapomnienia jest scena pisania listu w "Zemście", w której razem z Aleksandrem Dzwonkowskim stworzyli genialną parę komiczną.

Ze Świderskim świetnie rozumieliśmy się w sferze profesjonalnej, choć nie zawsze łatwo nam było się dogadać z powodu różnic charakterów. Był okropnie zazdrosny o popularność innych i nawet specjalnie tego nie ukrywał. Nigdy też nie był syty pochwał. Kiedyś w SPATiF-ie przyłożył Janowi Kottowi za niedostatecznie pochlebną recenzję. Zazdrosny był nawet o Złotą Maskę dla najlepszej... aktorki telewizyjnej roku, którą dostała kiedyś Basia Krafftówna. Przez jakiś czas się do niej nie odzywał, a nagabnięty machnął pogardliwie ręką: "Złota Maska? Mam to-to, mam...". Był też (ale który z nas nie był?) wielkim podrywaczem.

Kiedyś dostałem od Barei propozycję gry w filmie, a Świderski w tym samym czasie zaproponował mi główną rolę w sztuce "Kto uratuje wieśniaka" Franka Gilroya. To była świetna rola, a amerykańskie przedstawienie zostało wcześniej nagrodzone w USA. Świderski dostał pismo od Barei i wezwał mnie do siebie. Mówi do mnie: "Panie Wiesławie, mam dla pana rolę, ale przyszło pismo od pana Barei, żeby pan w tym samym czasie zagrał w jego filmie. Więc może pan sobie przeczyta tę sztukę i da mi jutro odpowiedź, co pan wybiera". Dał mi egzemplarz, przeczytałem go, rola od razu bardzo mi się spodobała. Zadzwoniłem do Barei, który powiedział: "Bierz to, bierz, nie zastanawiaj się! Damy sobie radę. Będziesz grał jedno i drugie".

Powiedziałem więc Świderskiemu, że przyjmuję rolę. Kiedy mu to zakomunikowałem, westchnął głęboko, nie wydawał się zadowolony i zapytał, czy "pozwolę, by to on to reżyserował". Odpowiedziałem, że oczywiście, że "strasznie się cieszę, panie profesorze". Tak się wtedy do niego zwracałem. A Świderski sam chciał ją grać! Kombinował sobie chyba, że jeśli mam propozycję filmową, to zrezygnuję z roli teatralnej, i złożył mi propozycję pro forma. Reżyserował wspaniale, szalenie uczciwie, bardzo dużo mi dał jako reżyser. Podczas prób wskakiwał czasami na scenę, chodził w kółko i słychać było, jak mówi do siebie: "Cholera, dlaczego ja tego nie wziąłem, dlaczego nie wziąłem?!".

Nigdy specjalnie nie ukrywał swoich uczuć. Był strasznie łakomy na granie, ale jednocześnie na tyle uczciwy, żeby innym dać szansę. Profesjonalizm brał górę. A reżyserem był wspaniałym. Aktorem zresztą też.

Nie wiem, czy mnie lubił, ale kiedy w "Zemście" dostawałem oklaski, lał mnie po nodze. To musiało być z zazdrości, bo przecież nie mógł mnie tak mocno lać bezwiednie.

Mateusz Morawiecki Morawiecki krytykuje "Malowanego ptaka" i "Walkirię". "Kompletna paranoja"

Jak to "lał cię"? 

W jednej ze scen "Zemsty", kiedy siadał obok mnie na kanapce, wygłaszając swoją kwestię Cześnika, z całej siły walił mnie ręką w nogę. Bolało okropnie i miałem odbite jego pięć palców na udzie. Poskarżyłem się Gustawowi Holoubkowi, który poradził mi, żebym mu "oddał". "Jak to? – pytam Gucia. – Mam mu oddać?". W końcu „oddałem mu", to znaczy w odpowiednim momencie szybko nogę odsunąłem. Świderski wtedy z całą siłą uderzył ręką w drewniany kant kanapki, syknął z bólu i wyszeptał do mnie: "Jeden zero, panie Wiesiu, jeden zero...".

Były jeszcze dwa inne przypadki, kiedy zrobiłem mu na złość. Dowiedziałem się po cichu, ile Świderski zarabia w Teatrze Ateneum, bo w Dramatycznym występował już wówczas gościnnie. Okazało się, że cztery tysiące złotych, dość dużo jak na tamte czasy. Posiadając tę, jak się obecnie mówi, "wiedzę", w jednej ze scen dialogu Papkina z Cześnikiem zdążyłem szepnąć mu na ucho, że mam cztery i pół tysiąca gaży. Zdenerwowałem go tym na tyle, że się zająknął. Kiedy indziej wyczułem, że nie słucha kwestii kolegów, że jest zbyt "gotowy", i automatycznie klepie tekst. Zacząłem więc bardzo, bardzo wolno mówić swoją kwestię. Przeciągałem, mówiłem tak wolno, że zmusiłem go do słuchania i uwagi. Takie były moje żarty ze Świderskiego.

Opowiadam o niektórych przywarach moich kolegów, jak i o swoich, ponieważ w tym specyficznym zawodzie ludzkie cechy, w tym wszelkie tak chętnie przez nas skrywane słabe strony charakteru, są bardziej widoczne niż w innych profesjach. I nie ma siły, żeby na co dzień w pracy nie wyszły na wierzch. Odkrywamy się cali, ponieważ materiałem, przedmiotem pracy jest nasze wnętrze.

Mój znakomity kolega Aleksander Dzwonkowski, znany jako Dzwonek, prywatnie wsławił się tym, że przez całe godziny siedział w bufecie teatralnym i rżnął w karty. Kiedy grał Grabarza w "Hamlecie: reżyserowanym przez Gustawa Holoubka, schodził na scenę tylko na swoje pięć minut. I kiedyś, zupełnie przypadkiem, znalazł się za kulisami gdzieś w pierwszym akcie. Zapatrzył się, obejrzał cały spektakl i potem powiedział zdziwionym tonem słynne słowa: "Wiecie co? To nawet niezłe, ten Hamlet".

Dzwonek miał kiedyś grać w "Wizycie starszej pani" Dürrenmatta, w której tytułową Starszą Panią świetnie zagrała Wanda Łuczycka, żona dyrektora Mellera. Siedzimy sobie razem w garderobie, a obok nas siedzi Marian Trojan, który grywał w Dramatycznym małe charakterystyczne rólki, a o ile mi wiadomo, przede wszystkim zajmował się handlem dziełami sztuki. Dzwonkowski przed próbą smętnie przegląda egzemplarz i jęczy: "O Jezus Maria! O Matko Boska!". Trojan przygląda mu się i mówi z nutką zazdrości w głosie: "Panie Aleksandrze, pan to dopiero ma rolę!". A Dzwonek wpycha mu na to egzemplarz i piszczy, bo on często piszczał: "To proszę! Graj pan, graj pan!".

Do dziś pamiętam jego znakomitą rolę Alfreda w tej sztuce. Byliśmy sobie z Dzwonkowskim bardzo bliscy, ponieważ on, tak samo jak ja, im większą rolę dostawał, tym głośniej płakał. Nie lubiliśmy wbijać w głowę tekstu. Był także niesłychanie prawdziwy, co, jak wiesz, cenię u ludzi.

Więcej ciekawych fragmentów książek znajdziesz na stronie Gazeta.pl >>

Kiedyś napisano, że twoje umiejętności pantomimiczne spowodowały, że "(…) do dziś pamięta się słynną "Wizytę starszej pani" Dürrenmatta, w której Gołas wraz z nieżyjącymi już Józefem Nowakiem i Mieczysławem Stoorem grali las koło Güllen".

Staliśmy na scenie i szumieliśmy. Kiedyś Miecio przyszedł na przedstawienie na gazie. Szumiąc i kołysząc się, co raz to leciał do przodu. Wtedy z Józkiem Nowakiem, kołysząc się, na zmianę zatrzymywaliśmy go swoimi gałęziami, żeby za daleko nie poleciał. Robiliśmy wszystko, żeby nikt nie zauważył. W takich sytuacjach ratowało się kolegę.

Miło wspominam też rolę Koczkariewa w "Ożenku" Gogola. Towarzyszyłem wtedy Dzwonkowskiemu i cudownej w roli swatki Wandzie Łuczyckiej. Pamiętam, że kiedyś w jednej z naszych wspólnych scen Dzwonek skrócił mi mój monolog. Siedząc ze swoją fajeczką, mruczał piskliwie: "Tak, tak, ja już wiem, co ty powiesz... nic nie mów". I mówił od razu swoją kwestię, żeby przyśpieszyć. A chodziło o to, żebyśmy zdążyli na niezwykle ważny mecz piłki nożnej Polska – Związek Radziecki. I zdążyliśmy!

Już za Świderskiego jako dyrektora artystycznego teatru zagrałem Śmierć, czyli mistrza Kościeja, w "Wędrówce mistrza Kościeja" Michela de Ghelderode’a. To była rola tragikomiczna i upiorna: żartobliwie ścinałem głowy. Żeby mnie odpowiednio ucharakteryzować, trzeba było z Moskwy sprowadzać perukę – notabene nie z włosami, ale kompletnie łysą. Jako mękę wspominam jej zakładanie i zdejmowanie – musiała leżeć gładko na głowie, wszystko było dokładnie przyklejone do moich włosów.

W kontaktach z dyrektorami, a pracowałem w sumie w trzech teatrach, byłem raczej wstrzemięźliwy, nie narzucałem im swojej osoby i poglądów. Podobnie zresztą staram się traktować wszystkich ludzi. Często pytano mnie, czemu nie przychodziłem do ich gabinetów, czemu nie proponowałem ról. Nie prosiłem o nic: ani o role, ani o podwyżki. Jakoś tak się szczęśliwie składało, że dyrektorzy i reżyserzy sami występowali do mnie z propozycjami. Ról, oczywiście, rzadziej podwyżek. Nigdy się nie nudziłem, zawsze miałem propozycje i wciąż się zastanawiam, skąd ten kredyt zaufania do mnie, jak to się stało, że mi tak dobrze szło. Mam w sobie jakiś niepokój z powodu tego powodzenia: wydaje mi się to zastanawiające, że tak szybko i zbyt łatwo wszystko mi przychodziło.

Bardzo ciepło wspominam pierwszego dyrektora Teatru Dramatycznego, Mariana Mellera. Polubił mnie, wierzył we mnie, a ja za tę jego ufność w moje możliwości oraz niezwykły spokój, jaki miał w sobie, odwzajemniałem mu się sympatią i szacunkiem.

Meller zaczynał od podstaw, był wspaniałym dyrektorem teatru, ponieważ znał się na nim jak mało kto, a nie reżyserując samemu ani nie grając, nie załatwiał przez to stanowisko swoich osobistych interesów. Jego żona Wanda Łuczycka dużo grała, ale była to, co tu dużo mówić, bardzo dobra aktorka. Meller interesował się też wami, moją rodziną, i bardzo mnie wspierał. Kiedy się urodziłaś i miałyście z mamą wyjść ze szpitala, wysłał po was teatralny samochód marki Warszawa i przysłał twojej mamie ogromny bukiet kwiatów na powitanie. W okresie jego dyrektorowania zagrałem sporo dobrych ról.

Nina Igielska i 'Oddech' Między Kają a Profesorem zaczyna się niebezpieczna gra, która trwać będzie całą noc

Mógłbyś parę wymienić? Które najmilej wspominasz? Na wypadek, gdybyś zapomniał, mam ze sobą ściągę.

Poza Gilem w "Paradach" za moją ważną rolę dramatyczną z pierwszych lat pracy w Teatrze Dramatycznym uważam tytułowego wariata, Mieczysława Walpurga, w "Wariacie i zakonnicy" Witkacego w reżyserii Wandy Laskowskiej. Partnerowałem wtedy Lucynie Winnickiej, a scenografię robił Szajna. Zagrałem też między innymi: Jang Suna w "Dobrym człowieku z Seczuanu" Bertolta Brechta, Hrabiego Albę w "Ruy Blasie" Wiktora Hugo. Szczególną specjalnością Dramatycznego były sztuki ogromnie wówczas chodliwego dramatopisarza szwajcarskiego Friedricha Dürrenmatta. Poza "Wizytą starszej pani" graliśmy też wtedy "Romulusa Wielkiego" ze Świderskim w roli głównej, w reżyserii Haliny Mikołajskiej, i "Franka V", którego wyreżyserował Konrad Swinarski.

Agnieszka Gołas 'Gołas'Agnieszka Gołas 'Gołas' Materiał promocyjny

Zobacz wideo Wywiad z reżyserem Janem Holoubkiem. "Bohaterowie mają swoje strefy szarości"

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina. 

Więcej o: