Odsiedział karę za zbrodnię popełnioną trzydzieści lat temu, teraz prowadzi uporządkowane życie. Teraz w telewizji widzi pisarkę, która jest córką ofiary zbrodni. Za kilka dni ma promować swoją książkę w lokalnej księgarni. Dla samotnego mężczyzny zaczyna się odliczanie: w skrajnym lęku czeka na spotkanie twarzą w twarz, mając świadomość, że nie może przed nim uciec. Poniżej prezentujemy fragment powieści Sophie Daull "Do pralni", która ukazała się 7 września nakładem wydawnictwa Format. Autorką przekładu jest Dorota Hartwich.
Czwartek wieczorem
Tamtego wieczoru byłem wykończony. Nie lubię tych dni, kiedy musimy sprzątać suche liście. To daje w kość. A już dmuchawa z pojemnikiem na odpady noszona godzinami na plecach to istna kara. Cały ten złom jest ciężki i tak samo nieporęczny, jak 25-kilogramowy ekwipunek wojskowy chłopaków z pierwszej wojny. Nie wiem, dlaczego zmienili plan – mieliśmy być na cebulkach, a wrzucili nam liście, rozstawili nas przy drodze do Chartres i kazali usypywać te gigantyczne stosy przy pniach platanów, pomiędzy rozjazdem do Alençon a hipermarketem, tam, gdzie jest najgorszy ruch. Ci, co znają Nogent, dokładnie wiedzą, o co chodzi.
Poszedłem do sklepu Ma vie en bio po gotowe danie – komosę ryżową z kremowym sosem z trybuli – z myślą, jak co wieczór, że sobie spokojnie posiedzę przed telewizorem.
Od jakiegoś czasu już nie chodzę po pracy napić się z Gilbertem. On chleje na umór, nie lubię tego. Czasami nawet nie wie, gdzie zaparkował swoją furgonetkę. Zresztą, w Relais de la Poste nie mają soku pomidorowego, a Gilberta wkurza to, że nie piję. Wkurza go, że nie piję; wkurza go, że jestem wegetarianinem; wkurza go, że nie gadam o futbolu. Jak mam mu powiedzieć, że odstawiłem mięso, kiedy byłem w więzieniu? Przez poznanego tam faceta, który był tak samo wyrafinowany, jak Gilbert jest banalny; który twierdził, że niejedzenie mięsa jest oznaką wyższego stanu umysłu; który uprawiał tai chi i jogę; który potrafił przyrządzić maniok i liście betelu, chińskie stuletnie jajo i rosyjską kaszę i który – zgodnie z zasadami feng shui – spał w jedwabnej piżamie z głową skierowaną na północ? Wypuszczono nas razem. On został uniewinniony, mnie zwolniono za dobre sprawowanie. A potem mieszkaliśmy razem, osiem lat, jak mąż z żoną. Alexandre – tak miał na imię. Wielki Alexandre już nie żyje. Jest Gilbert, mój mały przywódca.
Siedziałem więc na sofie, z kartonową tacką na kolanach, w cieple mojej towarzyszki mikrofalówki. Drugi mój towarzysz – telewizor – zapewniał mi zapas obrazów. Włączałem to, co łatwo hipnotyzuje: programy z całą masą ekspertów komentujących wiadomości – sprawy polityczne, kulturalne, ekonomiczne.
W pewnym momencie, nagle, upuściłem widelec i się zakrztusiłem. Na ekranie pojawiła się kobieta o ostrych rysach twarzy – coś mówiła – w pełnym kadrze.
Znam tę laskę, kurwa, jestem pewien, że ją znam.
Podgłośniłem obraz, przyjrzałem się kobiecie dokładniej. Głos, znam też jej głos. Słucham. Napisała książkę, dlatego jest gościem w tym programie literackim. Napisała ją dla córki, która zmarła w wieku szesnastu lat. Mówi o bolesnych sprawach: o żałobie, o stracie, o duchach i tak dalej. Dużo rusza rękami. Jej gestykulacja wydaje mi się nieprzyjemnie znajoma. I wtedy, nagle, zaczynam rozumieć. Wszystko składa mi się do kupy.
Co ta laska, do cholery, robi w moim telewizorze?
Osoba mówiąca z telewizora to córka kobiety, którą zamordowałem trzydzieści lat temu. Jestem w szoku. Poza tym – szmat czasu.
Trzynaście lat od wyjścia z więzienia, sześć od śmierci Alexandre’a, pięć, od kiedy się tu ukrywam i – jak mi się wydaje – co najmniej dwie dekady, od kiedy zupełnie nie myślę o tej całej sprawie, nie licząc blefowania przed psychologami i pracownicami socjalnymi z nadzoru medyczno-sądowego.
Stałem tak z rozdziawioną gębą i pilotem dyndającym między nogami, jakby mnie kompletnie sparaliżowało. W nozdrza wdzierał się zapach gnijących liści, którymi przesiąkł mi dres, zmieszany z kwaśną wonią stygnącego sosu z trybuli. W moich neuronach nastąpiło coś w rodzaju zwarcia; chwilowe wyładowanie, które sprawiło, że te wszystkie lata zaczęły mi się przewijać wstecz, dając wrażenie ogłuszającego chaosu.
Przypomniałem sobie coś, co opowiedział mi Alexandre. Nie słuchałem wtedy uważnie, bo zawsze się wyłączałem, kiedy on popisywał się swoją wiedzą o kulturze.
To była opowieść o greckich muchach: facet, który zabił swoją matkę-królową, by pomścić ojca-króla – zadając tym samym kres długiej, krwawej i skomplikowanej historii rodziny – jest nękany przez owady, wczepiające się w jego włosy, ubrania, myśli, a nawet sny. Przez cały dzień mu brzęczą, racząc go tymi samymi nudnymi śpiewkami o wyrzutach sumienia, o winie, o niemożliwości przebaczenia itp. Furie o skomplikowanej nazwie, coś z wieloma samogłoskami „i" czy „y".
Kiedy kładłem się spać, w mojej głowie rozległo się uporczywe bzzz...
****
Mężczyznę, który zabił moją matkę pewnej styczniowej nocy, zadając jej czterdzieści jeden ciosów nożem Opinel, a wcześniej zgwałcił ją trzonkiem łopaty do odśnieżania – skazano na dożywocie. Ponieważ nie posiadał żadnych cech recydywisty, a biegli sądowi uznali go za „zdolnego do resocjalizacji" – no i w więzieniu zachowywał się nienagannie – został zwolniony po odbyciu obowiązującego minimum: osiemnastu lat. Można łatwo znaleźć szczegóły dotyczące tej zbrodni, procesu, a nawet pobytu oskarżonego w więzieniu w pierwszych latach odsiadki, bo uczyniono z niego bohatera długiego dokumentu telewizyjnego. Wypadł w nim zresztą szczególnie fotogenicznie. A star is born.
Jako kobieta o życzliwym sercu, humanistka i osoba postępowa, mogę tylko przyklasnąć temu modelowemu konceptowi odbudowy: cela staje się szczeblem drabiny społecznej, życie za kratkami – z góry skazanym na sukces kursem rozwoju osobistego.
Ja też dostałam dożywocie. I znalazłam się w szambie zastygającej rozpaczy, wymuszonej amnezji, ciągłego wypierania tego błota, które w końcu zaschło, pozostawiając po sobie lekki, mdlący odór. Po trzydziestu latach spędzonych w tym cudownym sarkofagu strup zaczyna jednak swędzieć, rana znów się odzywa. Sączy się z niej coś, co trzeba dobrze zmyć.
No więc pójdę tam, do pralni, gdzie szoruje się pamięć, pocierając o chropowaty granit; gdzie język płucze się w potoku spienionym niczym atramentowe mydło; gdzie fikcja działa niczym wybielacz. Będę się przyglądała, jak brudna woda spływa z mazią słów i wszystkie odpryski będą mogły, na pocieszenie, spokojnie sobie wysychać na słońcu. To będzie wielkie pranie.
Pojawia się bohater. Przyglądam się ostatnim refleksom i widzę właśnie jego. Gwiazda na dziś, gwiazda po wsze czasy.
Typ, który zabił moją matkę, będzie miejskim ogrodnikiem w Nogent-le-Rotrou.
Piątek rano
Nie spałem całą noc.
Pod powiekami tańczyły mi twarze, które przez długie lata wymazywałem z pamięci: kobieta, którą zabiłem, dziewczyna z telewizji (zielone oczy, rudy kok, spiczasty podbródek), gruby Jipé, moja matka, mój prawnik, pracownik stacji benzynowej na autostradzie, który widział krew na moim ubraniu, chłopaki z telewizji, znowu dziewczyna z programu, zamieniona potem w kociaka z liceum, gdzie chodziłem na podryw, i te wszystkie zakapiorskie gęby kumpli, z którymi się nawaliłem tamtej nocy.
Musiałem jednak na chwilę przysnąć, bo zobaczyłem też moją matkę, jak mruczy mi do ucha „kocham cię, skarbie", podczas gdy posuwają ją klawisze.
Tak, to mógł być tylko sen koszmar.
Parszywa noc.
Następnego dnia byłem umówiony z Gilbertem na ósmą, przed ratuszem. Czekał na mnie, opierając się o furgonetkę; palił papierosa. To, że nie palę – też go wkurza. Ale jest w stanie to uszanować. Nigdy nie zapali fajki w aucie, wiedząc, że zaraz wsiądę i pojadę z nim do roboty. Po tej straszliwej nocy tak się ucieszyłem na jego widok, że aż miałem ochotę go pocałować w tę jego tłustą mordę i przytulić się do jego brzucha. Moja gęba musiała wyglądać paskudnie, choć on nawet nie zareagował.
Mówię o nim wiele złego, ale w sumie go lubię. Bo to spoko gość, poza tym naprawdę lubi kwiaty. To trzeba zobaczyć – jak z czułością rozładowuje skrzynie z bratkami czy żonkilami i idzie tyłem, wysuwając podbródek nad trzepoczące płatki, by ochronić je przed wiatrem; trzeba usłyszeć, jak słodko rozmawia z astrami, powojnikami, ostróżkami, kiedy przymocowuje je do bambusowych palików.
Ale tamtego ranka – to był mój pierwszy poranek, kiedy miałem w uszach to uporczywe syczenie starogreckich insektów – nie było mowy o kwiatach. Musieliśmy wtedy przekopać rondo na drodze do Le Mans. To oznaczało harówkę przez cały dzień na tym totalnym odludziu, na wietrze – jak idioci. Bez możliwości zamówienia dania dnia u Francine, bo mieliśmy pracować jednym ciągiem pełną zmianę, więc jeść „na miejscu". A ja tak lubię piątkowy kuskus Francine. Podaje mi go bez mięsa i naprawdę tanio.
Sophie Daull, 'Do pralni' Wydawnictwo Format