To znakomity reportaż o przestrzeni kontrastów, gdzie sąsiadują ze sobą centra ubóstwa i zamożne zamknięte osiedla, bezdomni i celebryci, apokaliptyczne pogorzeliska i bajeczne plaże, przeludnienie i samotność. Dzięki siedmiu lekcjom Baldwina możemy choć trochę zrozumieć miasto, które każdego dnia wymyśla siebie na nowo.
Suzette Shaw, czarna kobieta z Yumy, najmłodsza z sześciorga rodzeństwa, ukończyła studia z zakresu służby zdrowia na Uniwersytecie Stanowym Arizony, a następnie przeniosła się do regionu Zatoki San Francisco, gdzie przez niemal dwa dziesięciolecia miotały nią naprzemienne wichry hossy i bessy. (…) Życie osobiste gdzieś wyparowało. Krąg jej znajomych niemal zanikł. Shaw należała do urodzonych optymistek z uśmiechem na ustach, teraz jednak zaczęła popadać w depresję. Prozac wprawdzie przyniósł pewną ulgę, ale i tak pojawiły się niepokojące objawy – tycie, zawroty głowy, nawet myśli samobójcze. Wspominała, że niekiedy przestawała już rozumieć własne życie, ba, wręcz tę kobietę zamkniętą w jej ciele, czyli samą siebie.
Postanowiła zacząć wszystko od zera – porzucić chaos Doliny, wrócić na znajomy Południowy Zachód, znaleźć stałą pracę i zaoszczędzić tyle, by kupić sobie domek.
– Zawsze sobie powtarzałam, że jako samotna czarna kobieta nigdy nie wrócę do Yumy – powiedziała mi. – Ale pomyślałam, że może przynajmniej spadnę na cztery łapy.
Wprowadziła się z powrotem do matki, z którą mieszkała do momentu ukończenia szkoły średniej. Dawne napięcia pojawiły się jednak ze zdwojoną siłą. Bardzo skurczyły się możliwości zatrudnienia. Brakowało pieniędzy na bieżące wydatki. Wspomniała, że jeden z wujów, chcąc, by wyjechała, zaczął ją deprymować. "Nie masz męża. Ani dzieci. Masz czterdzieści lat i tylko przynosisz wstyd. Nikt cię tu nie chce".
– I tak mnie właśnie traktowali – powiedziała – aż wreszcie dali mi bilet w jedną stronę do Kalifornii.
Pewnego dnia rano Shaw wysiadła więc z nocnego pociągu z Yumy na Union Station, dźwigając całe swoje życie upakowane w worek marynarski. Tak właśnie trafiła do Skid Row.
(…)
Jednakże miasto-państwo szczególnie brutalnie traktuje jedną grupę ludzi – dziesiątki tysięcy mieszkańców żyjących zgodnie z prawem dżungli, walczących o przetrwanie, śpiących w namiotach i samochodach, garażach i tanich motelach. Ludzi zaliczanych do "bezdomnych", "zagrożonych bezdomnością", "wykluczonych mieszkaniowo" czy też – mówiąc niegodziwiej – do "meneli", "włóczęgów" albo "żywych trupów". Okręg Los Angeles, gdzie w 2020 roku żyło ponad sześćdziesiąt pięć tysięcy osób pozbawionych dachu nad głową, jest epicentrum amerykańskiej bezdomności, a właśnie bezdomni wychodzą tu na tym najgorzej. Ludzie grzebiący w śmietnikach w poszukiwaniu żywności i wykradający wodę z hydrantów ogrodowych. Zmagający się z największymi plagami "nikczemnego miasta" – narkomanią, chorobami psychicznymi, osobami gotowymi rozwalić im głowy kijami bejsbolowymi.
Analiza najświeższych danych medycznych przeprowadzona przez biuletyn "Kaiser Health News" wskazuje, że przewidywana długość życia bezdomnej kobiety w Los Angeles wynosi czterdzieści osiem lat.
(…)
Skid Row, dzielnica Los Angeles, składa się z kilku części i odrębnych osiedli. Jej bezdomni mieszkańcy dzielą się na osiadłych i przejezdnych. Ten położony w Śródmieściu obszar, wytyczony przez ulice Main od zachodu, Trzecią od północy, Alameda od wschodu i Siódmą od północy, obejmuje około pięćdziesięciu kwartałów przylegających do Śródmieścia. Łatwo się tam zabłąkać, bo sąsiednie kwartały wydają się bardzo podobne, a tuż obok znajdują się atrakcje turystyczne, jak muzeum The Broad, fantazyjna Walt Disney Concert Hall projektu Franka Gehry’ego i inne dzieła ufundowane przez miliardera Eliego Broada, funkcjonującego obecnie w mieście-państwie niczym Wawrzyniec Medyceusz. W samym Śródmieściu bynajmniej nie dziwi ani widok kobiet i mężczyzn w strojach formalnych idących pieszo na obiad, ani widok kobiet i mężczyzn w sandałach kąpielowych pchających wózki inwalidzkie bądź siedzących w tych wózkach.
Dzieje Skid Row, dzielnicy nędzy już od lat trzydziestych XX wieku, to właściwie dzieje burzenia – burzenia pensjonatów, hotelików na każdą kieszeń i niedrogiego budownictwa mieszkaniowego, burzenia marzeń tych, którzy mogliby tu wznieść tanie osiedla. Są to także wbrew pozorom dzieje ludzi, którym zależało, by – jak ujęła to politolożka Virginia Eubanks w książce Automating Inequality [Automatyzacja nierówności] z 2018 roku – "Skid Row nadal budziło strach". Według tej koncepcji Skid Row miało pozostać strefą zagrożenia, nad którą pieczę sprawują służby i pracownicy socjalni. W ostatnich czasach mieszkańcy musieli stawić czoło nowemu zagrożeniu – młodej generacji Angelenos, którym sąsiedztwo Skid Row zbytnio nie przeszkadzało, bo sympatyczna dawka hardkoru dodawała ich pobytowi w Śródmieściu pewnego pazura (ot, bezdomna kobieta, która mamrocze sama do siebie), byle tylko ten hardkor nie posuwał się za daleko (ot, bezdomny mężczyzna, który obsikuje im próg). Jedna z nowych wspólnot mieszkaniowych reklamowała się w ulotkach hasłem "Hardkor – warto!". Na mapie wręczanej petentom zaznaczono winiarnie i palarnie kawy, za to ani słowem nie wspominano o Skid Row – była to bowiem mapa Los Angeles przyszłości, z której dzielnica ta po prostu miała być kompletnie wymazana.
Chyba więc nie dziwi, że ludzie z innych części miasta-państwa mawiają często, iż ktoś mieszka na Skid Row, a nie w Skid Row?
Chyba musiał to być szok, że władze zrobiły najazd na koczowiska pod kryptonimem "sprzątania" bądź "czyszczenia", jak gdyby ludzie wraz ze swym dobytkiem to była po prostu kupa śmieci, którą trzeba wymieść?
Należy tu podkreślić, że znaczną część tych wymiecionych ludzi stanowili czarni. Spośród sześćdziesięciu sześciu tysięcy ludzi doświadczających bezdomności aż trzydzieści cztery procent to czarni, choć Afroamerykanie stanowią zaledwie osiem procent ludności okręgu. Ta dysproporcja odzwierciedla ogólnokrajowy problem – według statystyk czarni Amerykanie tworzą około trzynastu procent populacji Stanów Zjednoczonych, ale aż czterdzieści procent armii bezdomnych. W raporcie Miejskiego Biura do spraw Walki z Bezdomnością za rok 2019 skwapliwie odnotowano:
Nie da się ukryć, że ogromny wpływ ma tu rasizm instytucjonalny i strukturalny w sferze edukacji, wymiaru sprawiedliwości, mieszkalnictwa, zatrudnienia, ochrony zdrowia i perspektyw życiowych. Bezdomność jest produktem ubocznym amerykańskiego rasizmu.
Skid Row, leżące dosłownie kilka kroków od skupiska centrów odzieżowych, to rejon niskich zabudowań, przecznic pełnych sklepików z towarami pierwszej potrzeby i hurtowni. Światło nie różni się od tego w innych części miasta – jest błękitne, złotawe i usypiające. Korzenie starych drzew co rusz wysadzają płyty chodników, te zaś, gdy zapuścimy się w głąb, coraz gęściej zapełniają się namiotami i plandekami. Do tego momentu jednak Skid Row nie różni się zbytnio od innych rejonów miasta-państwa. Zapewnia schronienie tysiącom ludzi – dzięki domom tymczasowym, łóżkom w przytułkach zakonnych i schroniskach czy po prostu koczowiskom pod gołym niebem. Niektóre z tych ostatnich noszą świadectwa czystości: o ścianę stoi oparta miotła, przy kuble stoi pojemnik z OxiClean5. Gdzie indziej rzecz wygląda znacznie marniej – odłamki szkła, porzucone materace, myszkujące szczury. Jeszcze głębiej chodniki są już niemal całkiem zapełnione i nie sposób po nich iść. "Nie sądziłem, że przyjmie to taką skalę – oświadczył obserwator z ramienia ONZ po wizycie w dzielnicy. – Dopiero kiedy się zobaczy natężenie tego zjawiska, przeżywa się wstrząs".
"Ubóstwo ma twarz człowieka – pisał poeta Luis Alberto Urrea w książce Across the Wire [Za drutami]. – Śmierdzi, szokuje i przekracza twoje granice".
Pewnego jasnego wrześniowego poranka po Skid Row oprowadziła mnie Suzette Shaw. Kiedy w 2012 roku stanęła tu po raz pierwszy, doznała szoku. Nigdy przedtem nie widziała ludzi na haju. Nigdy przedtem nie była tak mocno napastowana przez mężczyzn.
Wspomniała, że już pierwszego dnia na ulicy San Pedro trafiła na jakiegoś faceta rozwalonego przed kliniką i zaczepiającego wchodzące i wychodzące kobiety, jakby mu za to płacono. "W tym świecie jestem kobietą zdaną tylko na siebie – powtarzała sama sobie. – Nikt tu nie pośpieszy mi z pomocą. Sama muszę się obronić".
Przez dwa lata Suzette usiłowała jakoś stanąć na nogi, przemieszkując to w przejściowych hotelach, to w ośrodku dla kobiet w Śródmieściu. Jak wspominała, życie stało się dla niej dojmującą samotnością. Bała się wychodzić na miasto. Często gubiła drogę. Mówiła o atmosferze niemal nieustannego zagrożenia: jakiś mężczyzna prześladował ją całymi miesiącami, inny groził jej bronią, kiedy stała w kolejce po darmowe jedzenie. Skid Row to rewir męski, rewir prześladowców. Kobiety bardzo często padają ofiarami napaści i gwałtów. Szukając jakiejś ostoi, Shaw sama zainicjowała powstanie grupy wsparcia. Sfinansowała ją własnymi środkami z karty EBT6, kupując kawę, świeże owoce i ciastka – znała się na organizacji i chciała nieść pomoc. Ale musiała pomóc też samej sobie.
– Dzisiaj już potrafię o tym opowiedzieć – mówiła – ale w tamtym czasie brakowało mi słów, brakowało pojęcia. Zmagałam się z poważnymi problemami psychicznymi, które narastały z czasem, a przecież byłam już w połowie własnej drogi życiowej.
(…)
Podczas naszej wycieczki po Skid Row, odbywanej na kilka miesięcy przed wybuchem pandemii COVID-19, Shaw ściskała się i przybijała piątki ze znajomymi tubylcami. Była miejscową kobietą sukcesu. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat znów sama sobie radziła, mieszkała nieopodal w wynajmowanym apartamencie, stała się szeroko znaną rzeczniczką bezdomnych, poetką i aktywistką, a także często uczestniczyła w otwartych zebraniach komisji okręgowych, na których walczyła o sprawy zdrowotne czarnych kobiet. W momencie naszego spotkania miała już za sobą siedem lat mieszkania w Skid Row lub w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Podkreślała, że to nie strefa zagrożenia, tylko żywa społeczność.
– Bogaci biali przyjeżdżają tu, rozglądają się i pytają: "Jak, do licha, ludzie mogą tak mieszkać?" – relacjonowała. – A ja im odpowiadam: "Niektórym zapewniono warunki do życia w Beverly Hills, a innym do życia tutaj".
Pewien napotkany przez nas mężczyzna, zastrzegający sobie anonimowość, wyznał mi:
– Wszyscy patrzą na nas jak na glisty albo karaluchy, jak na coś, co trzeba wykurzyć. Odczłowieczają nas.
Ale jacy "wszyscy"?
– No, wszyscy – powtórzył z naciskiem. – Policja. Miasto. Ty.
– Trzeba rozmawiać o tym, kim jest dany człowiek, a nie uznawać go z góry za patologię – powiedziała Shaw. – Jestem czarną kobietą, mieszkanką Skid Row. Jestem czarną kobietą, koniec kropka. Moja misja obrończyni praw bezdomnych narodziła się z cierpienia, ale ludzie nie lubią rozmawiać o cierpieniu, o wytrwałości w cierpieniu. Bo to by oznaczało przypisywanie mi zbyt wielkiej zasługi.
"Nagle zaczęliśmy jechać wąskimi, ciemnymi bocznymi uliczkami, na których zobaczyliśmy setki bezdomnych, ofiar wykluczenia ekonomicznego i społecznego, mroczne sylwetki na śliskim od brudu chodniku, szukające schronienia przed przenikliwym chłodem zimy. Było to niepokojące déjà vu, nasze rodziny doświadczyły bowiem tego samego sto sześćdziesiąt sześć lat temu" (Cindi Moar Alvitre, potomkini ludu Tongva, LAtitudes. An Angeleno’s Atlas [atlas mieszkańca Los Angeles]).
Gdy zamieszkaliśmy z Rachel na skraju Hollywood, szybko musieliśmy się oswoić z widokiem nieprzytomnego mężczyzny leżącego zaraz za naszą furtką. Z kałużą biegunki przy wejściu. Z konfetti, jakie zostawiają na chodniku narkomani – osmaloną folią, osłonami od igieł – i ludźmi na rogu bez ceregieli dającymi sobie w żyłę. Z mężczyznami tak naćpanymi, że odpływali na stojąco, oparci o znaki drogowe. Koczowiska, narkotyki i przemoc do tego stopnia zdominowały południowy koniec naszej ulicy, że jedna z gazet opublikowała na ten temat reportaż w trzech odcinkach – ale i tak nie zdołała dostatecznie zgłębić problemu.
Pewnego zimowego dnia, kiedy dopiero świtało, nieopodal naszych drzwi wejściowych natknąłem się na mężczyznę, który przycupnął koło ogniska rozpalonego z naszych śmieci.
Nie cierpiałem tego wszystkiego, pomstowałem – a czasem starałem się po prostu nie zwracać uwagi. Dzień w dzień kotłowały się we mnie sprzeczne emocje. Złość, wstyd, poczucie winy. Frustracja, zobojętnienie, znużenie. Przekazywałem pieniądze miejscowemu bankowi żywności i organizacjom non profit. Przechodząc obok, pozdrawiałem tych ludzi i dawałem im wody. Z drugiej strony chciałem jednak odzyskać swój jebany chodnik. W okolicy huczało od zapiekłych, wściekłych słów, kierowanych już to do lokalnych właścicieli wyznających zasadę "owszem, ale nie w moim ogródku", już to do dwulicowych przedstawicieli władz miejskich, już to do białego faceta najwyraźniej nastukanego metamfetaminą, który szczegółowo opowiadał naszej sąsiadce, w jaki sposób będzie ją gwałcił. Burmistrz w rozmowie z "LA Times" przyznał, że często się budzi, bo ktoś buszuje w jego własnych kubłach na śmieci – a przecież mieszkał w Hancock Park, jednej z najlepiej chronionych enklaw dostatku. "Parę dni temu mojemu znajomemu grożono nożem – zaznaczył. – Tak dalej być nie może".
Ale było. Coraz gorzej.
Ja zazwyczaj chciałem tylko, żeby problem jakoś zniknął.
<<Reklama>> Ebook "Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach" jest dostępny na Publio.pl >>
Rosecrans Baldwin, 'Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach', Wydawnictwo Czarne materiały prasowe