Charles Yu "Ucieczka z Chinatown", tłum. Aga Zano, ArtRage - fragment:
Złoty pałac. Wnętrze
Od dzieciństwa marzysz, by zostać Gościem od Kung Fu.
Na razie ci nie idzie.
W tej chwili jesteś Typowym Azjatą Numer Trzy / Dostawcą Jedzenia. Kung fu umiesz na cztery, może cztery z plusem, jak masz lepszy dzień, a Sifu raz nawet ocenił, że pijaną małpę wykonujesz już niemal na tyle dobrze, że być może kiedyś, w odległej przyszłości, nadejdzie taki moment, gdy nie będzie musiał się za ciebie bardzo wstydzić. A kto go zna, ten wie, że w ustach mistrza takie słowa to naprawdę nie byle co.
Chociaż szczerze mówiąc, z Sifu, znanym z nieprzeniknionego sposobu bycia, nigdy tak do końca nie wiadomo. Gdybyś tylko mógł mu jakoś pokazać, że się zmieniłeś! Niczego tak nie pragniesz, jak zobaczyć tę jego minę sugerującą wewnętrzny niepokój, być może gastrycznej natury, lecz tak naprawdę zdradzającą coś bliższego Usilnie Skrywanej Dumie, Którą Zasłużony Ojciec Czuje w Sekrecie na Widok Młodego, Lecz Obiecującego Syna; oznacza ona Rozkosznie Słodko-Gorzkie Cierpienie Wywołane Świadomością, że Młodzieniec Nie Potrzebuje Już Nauk Mędrca. Tak to sobie wyobrażasz: Sifu robi tę minę, uśmiecha się do ciebie, a ty do niego. Potem lecą napisy, a wy odchodzicie, ramię w ramię, ku zachodzącemu słońcu.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Stary Azjata
Ostatnio jest głównie Starym Azjatą. Już nie Sifu, umięśnionym, w workowatych spodniach i o wymownym spojrzeniu. Wszystko to już przepadło, ale kiedy? Z biegiem lat i z dnia na dzień.
Pamiętasz ten dzień, kiedy to zauważyłeś. Zjawiłeś się na cotygodniowych zajęciach kilka minut przed czasem. Może właśnie to wytrąciło go z rytmu. Otworzył ci drzwi i przez chwilę nie poznawał. Dwie sekundy, a może dwadzieścia, stężały w wieczność. Wreszcie mistrz doszedł do siebie, na jego twarz wrócił znajomy grymas. Mistrz wyrzucił z siebie twoje imię
WILLIS WU!
na wpół wykrzyknął, na wpół potwierdził, jakby zapewniał zarówno ciebie, jak i siebie, że go nie zapomniał. Willis Wu, powtórzył, no tak, proszę do środka, nie stój tak w przejściu jak kołek, zapraszam, synu, zabieramy się do roboty.
Przez resztę dnia zachowywał się raczej normalnie, ale nie mogłeś wyrzucić z pamięci tego spojrzenia, jakim cię obrzucił w pierwszej chwili, pustki albo może zgrozy w jego oczach, i po raz pierwszy zauważyłeś bałagan w jego pokoju. Nie dziwiłoby cię to u innego samotnego starszego człowieka, ale żeby Sifu, ponad wszystko ceniący porządek i prostotę we wszystkich aspektach życia, pozwolił sobie na taki bałagan – już to należało uznać za pierwszy sygnał ostrzegawczy. No, może nie pierwszy, ale pierwszy istotny.
Gruby Choy chodził po całej dzielnicy i opowiadał, że Sifu żyje z bonów żywnościowych, i sarkał, jak można być tak naiwnym ("Serio się wam wydaje, że z bycia Chińskim Mędrcem są dobre pieniądze? No kurna, tu się jebnijcie. Jak myślicie, czemu dziadek zbiera puchy i butelki po śmietnikach?"), ale nikt nie chciał dać mu wiary. Przynajmniej oficjalnie.
Na osobności jednak trudno było uniknąć tej myśli. Sifu nigdy nie zapalał światła. Twierdził, że to wyostrza zmysły. Wszystko chomikował: jednorazowe pałeczki, darmowe kalendarze East West Banku na błyszczącym papierze ("przydają się do pakowania ryby i owoców"), saszetki z sosem sojowym i pastą chili z miejscowej chińskiej jadłodajni z porcjami na wagę za dolara. Tyle razy reperował kanapę ze skaju, że nawet łaty zdążyły popękać. Posiłki jadał przy dwuosobowym stoliku z laminatu, pierwszym i ostatnim, jaki w życiu kupił – za siedem i pół dolara na wyprzedaży w starym magazynie z zaopatrzeniem dla gastronomii na skrzyżowaniu Jackson i Ósmej. Magazyn zresztą już dawno nie istnieje (został przerobiony na KLUB RAVE/GRUNGE, WNĘTRZE.), ale stolik nadal trwa w kuchni Sifu. Artefakt minionego stulecia, wyślizgany do gładkości tak kojącej i chłodnej, że blat wydaje się aż miękki w dotyku, cały jest poznaczony śladami tysięcy posiłków jedzonych w kącie ciasnego, niskiego pomieszczenia, nauki Sifu wtopiły się w blat, mądrość zapisana przez lata w zadrapaniach i wypaczeniach, w samym kształcie skromnego mebla. Jak się nad tym zastanowić, Gruby Choy jest i zawsze był ostatnią wszą i mendą, to fakt, a w dodatku ma nieprzyjemny zwyczaj ziać ludziom prosto w twarz podczas rozmowy (co tym nieznośniejsze, że nierzadko zdarza mu się mieć rację), ale wtedy akurat po prostu powiedział na głos coś, co wszyscy wiedzieliście, ale nikt nie chciał tego przyznać: Sifu się zestarzał.
Łatwo było się okłamywać. Wprawdzie wierzyliście naiwnie, że mistrz dobił siedemdziesiątki bez cienia siwizny za sprawą wyjątkowych genów i zdolności kontrolowania cebulek włosowych nadludzką siłą woli, ale teraz przypominasz sobie, że kiedyś widziałeś w jego koszu na śmieci pudełko po naturalnej płukance z wodorostów, a Sifu czasami wyłaniał się z pokoju ze smużką algowatej zieleni na czole, gdy zdarzyło mu się nieco zagapić.
Może i dalej potrafił roztrzaskać pustaka trzema palcami, ale ten wyczyn nie umywał się do czasów jego młodości, kiedy robił to jednym potężnym uderzeniem dowolnego palca. Wszystko jedno, którego! Jak byłeś mały, nie mogłeś na to patrzeć, zerkałeś przez rozcapierzone dłonie, nawet po wejściu w dorosłość krzywiłeś się za każdym razem w oczekiwaniu na bolesną porażkę. Młody Sifu jednak nigdy nie zawiódł. Zawsze znajdował w sobie dostateczne pokłady qi, potrafił wykrzesać akurat tyle jakiejś nieuchwytnej mocy, ile potrzebował do roztrzaskania podsuniętego przedmiotu, a wszyscy zebrani bili brawo i wykrzykiwali pochwały, zachwyceni najświeższą demonstracją zwycięstwa umysłu mistrza nad materią, oklaskiwali niemożliwy akt siły woli oraz ciała, zaprezentowany im w alejce od strony kuchni we wtorkowe popołudnie. Na dźwięk eksplozji energii odrywałeś ręce od oczu i wzdychałeś z ulgą, dumny i wdzięczny losowi, że mistrzowi znów się udało, że nie zdruzgotał sobie kości, choć było ci też trochę wstyd za brak wiary w Sifu, kiedy inni, wszyscy przyjaciele i nieznajomi zebrani dookoła, ani na chwilę w niego nie zwątpili.
W twoich najwcześniejszych wspomnieniach Sifu zapisał się jako młody smok, wschodząca gwiazda o gęstych, prostych włosach barwy nocnego nieba, które zaczesywał powoli i starannie do tyłu, aż opadały mu na plecy lśniącą taflą. Przedramiona miał potężne jak stalowe beczki, bez trudu podnosił cię z prowizorycznego kącika zabaw w pokoju i unosił pod sufit, latałeś mu nad głową, prawie rozbijając się o lampę i łóżko, śmialiście się do utraty tchu, aż wreszcie matka wołała sio sim, sio sim, wystarczy, Ming, proszę cię, odstaw go, bo się zaraz pochoruje, a wtedy on robił jeszcze jedno okrążenie i lądowałeś bezpiecznie na ziemi, znów stałeś mocno na nogach, choć świat wciąż wirował dookoła.
Bez względu na to, czy chcieliśmy uznać ten fakt czy nie – czasami dopuszczałeś go do siebie tuż przed zaśnięciem, bo wtedy takim myślom najłatwiej się przebić – twój pierwszy, najlepszy i jedyny prawdziwy mistrz, źródło całej twojej wiedzy o kung fu, nie był już sobą. Zrobił się za stary do dawnej roli i przeszedł do następnej, przy każdym najmniejszym wysiłku tracąc resztki energii życiowej. Mądrość i wiedza wyciekały z niego z dnia na dzień. Grał swoją rolę od tak dawna, że zupełnie w niej przepadł – aż w końcu, z biegiem dziesięcioleci, stopniowo doszło do rozwarstwienia i pewnego dnia poczułeś, że coś się zmieniło, jakby przez noc ziemia pękła i pojawiła się w niej szczelina. Jakaś oficjalna przestrzeń, której nie miałeś już jak przekroczyć.
Wiedziałeś, że Sifu na zawsze pozostanie Twoim Ojcem, ale twoim tatą już nie był.
Nie biegał już po ścianach, nie skakał z zadartych skrajów dachu pagody Bank of America. Częściej dało się go znaleźć drzemiącego po posiłku, spożywanym w samotności przed wiadomościami o osiemnastej. Zaglądałeś do niego na cotygodniowe lekcje długo po tym, jak wszedłeś w dorosłą rolę, choć z czasem stały się one tylko wątłym pretekstem, ledwo przysłaniającym prawdziwy cel wizyt: dostawy produktów, od których twój staruszek był już całkiem zależny. Coś do jedzenia, papier toaletowy, leki na receptę. Wypakowywałeś, żeby miał wszystko pod ręką, przelatywałeś podłogę mopem, na ile się dało. Czasu było niewiele. Sprawdzałeś, czy pokrowiec na materacu nie jest wilgotny, jak było trzeba, to go zmieniałeś na świeży, zbierałeś pranie, zmiatałeś z szafki nocnej pecyny serwetek kryjących w sobie skrzepy zaschniętej flegmy i krwi.
<<Reklama>> Ebook "Ucieczka z Chinatown" Charlesa Yu jest dostępny na Publio.pl >>
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina