On uciekł z getta, ona ukryła się w stodole. "Od razu wiedziałem, co tak spodobało mi się w Marcie"

Początek 1940 roku. Trzynastoletni żydowski chłopiec i jego jedenastoletni brat przedzierają się przez drut kolczasty otaczający łódzkie getto, by ukraść żywność dla swojej rodziny. Zauważa to niemiecki strażnik. Nie mają innego wyjścia. Starszy brat strzela, żołnierz pada martwy. Tak rozpoczyna się poruszająca historia niezwykłej ucieczki chłopca, który niejeden raz przechytrzył nazistów. To Chaim Herszman, znany później jako Henry Carr. Jego wspomnienia spisał syn, John.

John Carr "Uciekłem z getta", przekład Violetta Dobosz, Znak Horyzont - fragment:

Robotnicy rolni zazwyczaj pracowali w brygadach liczących od pięciu do ośmiu ludzi w zależności od tego, co akurat trzeba było zrobić. Jeśli któregoś dnia zdarzyło się tak, że pracy nie starczyło dla wszystkich, ci, którzy się do niej nie załapali, dostawali zadania w pobliżu domu, gdzie osobiście nadzorował ich szef. Skład poszczególnych brygad zasadniczo się nie zmieniał. Co rano przekazywałem mieszkającym ze mną ludziom polecenia szefa, a oni przydzielali zadania brygadzistom. Byłem pod ręką, żeby wyjaśnić szczegóły po polsku, gdy coś okazało się niejasne.

Następnie brygady udawały się w ten rejon gospodarstwa, w którym były potrzebne, a wtedy moje główne zajęcie sprowadzało się do informowania o postępach prac. Jeśli pojawiały się trudności, którym trzeba było zaradzić, to ja przekazywałem wiadomości i wracałem z odpowiedzią. Czasem popsuł się sprzęt, czasem trafiła się jakaś przeszkoda i należało sprowadzić konie, żeby ją usunąć. Poza tym – i tę część swoich obowiązków lubiłem najbardziej – najróżniejsze sprawy wymagały wizyt w innych gospodarstwach w okolicy albo w miasteczku, a wtedy dostawałem do dyspozycji rower. Nauczyłem się też prowadzić samochód i ciężarówkę, bo zdarzały się podróże zbyt dalekie, żeby jazda rowerem miała sens, i takie, podczas których trzeba było przewieźć ładunek niemieszczący się w sakwie czy małym dwukołowym wózku.

Gdy pogoda się poprawiła, życie w gospodarstwie stało się całkiem znośne. Utworzyliśmy nawet wraz z robotnikami z sąsiedztwa drużynę piłkarską i od czasu do czasu rozgrywaliśmy mecze z innymi zespołami z okolicy. Parę razy zapakowano nas wszystkich do autobusów i powieziono, abyśmy wzięli udział w lokalnych imprezach, na których powiewały nazistowskie flagi. Kiedy wszyscy wiwatowali, wiwatowałem i ja, lecz nigdy nie wykonałem gestu nazistowskiego pozdrowienia, nawet wtedy, gdy zawieźli nas do Metzu, żebyśmy dołączyli do tłumu wielbiącego jakąś szychę przybyłą z wizytą z Berlina. Wdrapałem się na uliczną lampę, by lepiej widzieć, i kiedy wszyscy hajlowali, wykpiłem się, wisząc na ramieniu latarni.

Zobacz wideo Co nowego w popkulturze?

To właśnie podczas pobytu w Monhofen pojawiła się w moim życiu miłość. Miałem do załatwienia sprawę w jednym z odległych gospodarstw w tym samym okręgu. Kilka razy już tam byłem i wiedziałem, że gospodarz i jego żona to dobrzy, troskliwi ludzie. Podszedłem do ich domu i zastukałem. Nikt nie odpowiedział, więc zawołałem. Nadal cisza, dlatego podniosłem zapadkę i wetknąłem głowę za drzwi.

Przed płonącym w palenisku ogniem stała blaszana balia, nikogo w niej nie było, ale prowadziły od niej do kuchni mokre ślady. Ewidentnie nie należały do nikogo z mieszkających w domu dorosłych, co potwierdziło się niemal natychmiast, gdy po kilku sekundach do pomieszczenia wbiegła gospodyni, kompletnie ubrana, w chodakach i z malującym się na twarzy przerażeniem.

Chwilę później zjawił się gospodarz. Widziałem go na polu, kiedy zbliżałem się do domu, a on najwyraźniej zobaczył wtedy mnie. Całkiem wesołym, lekkim tonem stwierdziłem to, co wydawało się oczywiste:

- O, macie gościa. Przepraszam, jeśli przeszkodziłem w kąpieli. Zaraz sobie pójdę.

Gospodyni, słysząc to, od razu zalała się łzami. Widać coś było nie w porządku. Czegoś się lękali. Ale czego?

Wytłumaczyli mi, że ich dzieci są już dorosłe i mieszkają na swoim, a nikt inny nie jest u nich zameldowany. Nie mieli jeszcze okazji poinformować władz, że jest z nimi Martha.

- To w czym problem? Trzeba pojechać do ratusza albo na posterunek policji ich powiadomić.

I tu znowu polały się łzy. Stałem w progu, nic nie rozumiejąc. Po krótkiej wymianie zdań najwyraźniej postanowili zaryzykować. Zawołali z kuchni Marthę. Kiedy stanęła w drzwiach, poczułem się, jakbym dostał w głowę potężnym obuchem. Do pokoju wkroczyło, skromnie okryte wielkim ręcznikiem, zjawisko takiej urody, że musiałem sobie przypomnieć o oddychaniu, inaczej chybabym umarł – umarłbym szczęśliwy, przykuty do miejsca, ostatnie tchnienie wydawszy w obecności bogini, bo nikim innym być nie mogła.

Gospodyni wyjaśniła, że niedawno, kilka tygodni temu, znalazła Marthę w stodole. Była okropnie wychudzona i spała głęboko, a to najpewniej z powodu skrajnego wyczerpania i głodu. Wiedzieli, że od razu powinni ją zgłosić, ale kobieta nalegała, żeby nic nie robić, dopóki dziecko się nie obudzi i nie będzie mogło opowiedzieć swojej historii.

Kiedy Martha odzyskała siły na tyle, żeby usiąść i móc rozmawiać, po francusku, lecz z silnym akcentem powiedziała gospodarzom:

Jestem Romką. Moja rodzina żyła, wędrując po Szwajcarii i wschodnich rejonach Francji. Nie mam dokumentów. Jeśli mnie wydacie, wtedy mnie zgwałcą, tak jak to zrobili z moją matką i starszą siostrą, a potem pewnie zabiją, tak jak to zrobili z resztą mojej rodziny, w tym z matką i starszą siostrą. Widziałam to na własne oczy. Jestem zbiegiem. Uciekam od tygodni. Ledwo żyję ze zmęczenia i strachu. Mój los jest teraz w waszych rękach.

Takiej prośbie nie byli w stanie odmówić. Narazili się na wielkie niebezpieczeństwo, ale w zamian zyskali drobną pomoc w pracach domowych, towarzystwo i poczucie dumy, bo z własnej woli i świadomie sprzeciwiając się niemieckiemu prawu, zadali niewielki cios wrogowi i uratowali komuś życie. Dzięki temu lepiej się czuli, produkując i dostarczając żywność, która – jak wiedzieli – napełniała brzuchy żołnierzy, którzy z kolei zabijali Francuzów. Ten gospodarz i jego żona byli francuską wersją Walthera i Jutty.

Uciekłem z getta - okładkaUciekłem z getta - okładka mat. prasowe

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Od razu wiedziałem, co tak bardzo spodobało mi się w Marcie. Równie dobrze mógłbym patrzeć na jedną z żydowskich dziewczyn o oliwkowej cerze, które widywałem i wśród których się obracałem w swoim dawnym życiu w Łodzi. Białka jej wielkich oczu lśniły tak jasno i czysto na tle ciemnej skóry. Czułem się kompletnie odurzony. Martha obudziła moją w zasadzie uśpioną dotąd tęsknotę za domem i własnym narodem. Kto by przypuszczał, że tego rodzaju uczucia są w stanie tak celnie pokierować strzałą Amora?

Od razu wyskoczyłem z tym, co mi chodziło po głowie:

?–?Na pewno nie jesteś Żydówką? Wyglądasz na Żydówkę.

Martha natychmiast mi odpowiedziała:

?–?Dla Niemców Romowie i Żydzi to jedno i to samo zło.

Parsknąłem w duchu śmiechem, a po chwili roześmiałem się w głos, patrząc na naszą cudaczną gromadkę: starsze małżeństwo francuskich rolników aspirujących do grona bojowników ruchu oporu, młody Żyd i Romka. Herr Hitlerowi ani trochę by się to zgromadzenie nie spodobało.

Przy każdej nadarzającej się okazji wracałem do tamtego gospodarstwa, by zobaczyć się z Marthą. Starsi państwo zbudowali dla niej kryjówkę w stodole, w której ją znaleźli. Stodoła miała wspólną ścianę z domem, ale teren, na którym była zbudowana, wznosił się tak, że wchodziło się do niej przez sufit w pokoju na tyłach, znajdujący się na tym samym poziomie co jej podłoga. Było też wyjście po drugiej stronie, prowadzące na wzgórze i prosto do pobliskiego lasu, gdzie w małej jaskini znajdowała się jeszcze jedna kryjówka, drugi dom dla Marthy. W zależności od pogody i od tego, ilu ludzi ich odwiedzało, Martha przenosiła się między jednym lokum a drugim. Tak jak wiele innych wiejskich domów w okolicy, i ten zbudowany był na wzniesieniu, z którego widok rozciągał się hen, daleko. Gdy tylko gdzieś w oddali pojawiali się Niemcy albo przedstawiciele władz, Martha natychmiast szła do swojego drugiego domu. Wizyty niemieckich urzędników nie zdarzały się zbyt często. Gospodarze kontaktowali się z wszelkimi urzędami przez mojego szefa. Ich gospodarstwo było w gruncie rzeczy filią tego, w którym pracowałem.

Nigdy nie współżyłem z Marthą, ale było mnóstwo namiętności w naszym trzymaniu się za ręce, w pocałunkach i ukradkowych pieszczotach. Uważałem ją za swoją pierwszą miłość. Moje uczucia do niej były zupełnie inne niż te, którymi darzyłem rodziców czy którekolwiek z rodzeństwa; będąc przy niej, czułem kojące ciepło, a z niego rodziła się głęboka bliskość dwojga ludzi, dzięki której życie wydawało się piękne.

Książka miała premierę 28 września 2022 roku.

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina

Więcej o: