Jan Peszek: Ciekawe pytanie. Ono mi każe zbadać ten stan, który nazywasz szczęściem.
Albo nieodczuwaniem frustracji. Rzeczywiście mam poczucie spełnienia. Mogę umrzeć bez żalu. Mam to od dość dawna. Gdybym nagle umarł, na przykład te pięć dni temu, to miałbym poczucie, że mnie to nie zaskakuje. Że odchodzę w poczuciu nienarobienia jakiegoś bałaganu w życiu, nienarobienia zasadniczych krzywd ludziom i poczuciu wartości mojego życia, czymkolwiek ono jest.
Na pewno w wymiarze czasowym życie nie jest w porządku; że żyjemy te kilkadziesiąt lat i to nam musi wystarczyć. Ten proces od dzieciństwa, młodości, wieku średniego po powolne zbliżanie się do starości – właściwie ona już przyszła – tak zawsze mi się wydawało i zawsze to mówiłem, że się nie udały te proporcje. Poniżający jest ten stan agonii. Że to, na co całe życie pracowaliśmy, ten ogromny potencjał nadziei, planów, obraca się w jakiś długo trwający koniec, niegodny właściwie niczego. I nawet to ulega teraz jakiejś spokojnej rewizji.
Wbrew wszystkim opiniom, jakie zbieram o sobie, jestem człowiekiem szalenie optymistycznym. To znaczy emocjonalnym i w gruncie rzeczy bardzo niedojrzałym. Na przykład kompletnie mnie nie uczą porażki czy zawody w życiu, tylko ciągle mam głupią nadzieję i ostatecznie wiarę w człowieka, który jest wewnątrz mnie jakimś pojęciem ideału.
To znaczy?
Zawsze, kiedy o czymś takim myślę, przychodzi mi do głowy okres w moim życiu, kiedy jeszcze byłem młodym aktorem i Kazimierz Dejmek zaprosił mnie do Łodzi.
"Okres łódzki". Miasto dla mnie nieakceptowalne pod każdym względem, gdzie z już, że tak powiem, istniejącej prosperity zawodowej jako młodego aktora we Wrocławiu – wspaniałego miejsca, cudownych ludzi – znalazłem się, jak to mówisz, w dupie. I czułem się oszukany, ponieważ ten człowiek mnie zaprosił tam, do siebie, i cztery lata kazał czekać. Nie wiem na co, na rolę, na pracę? I ja nie byłem w stanie tego zrozumieć. Byłem szalenie rozgoryczony, ale jeśli mam ci odpowiedzieć jakoś prosto...
Trwałem w tej sytuacji, nie potrafiąc jej zrozumieć. I to jest paradoksalne, ale nie miałem do niego żalu. Dziś mogę powiedzieć, że mógłbym mieć żal, że on mi tego nie wytłumaczył, nie powiedział wprost. Może powinien był to zrobić.
...no strasznym szambem! To był schyłkowy Gierek i tak dalej. Ja wtedy wpadłem w alkohol, w bardzo złe towarzystwo...
No koleżków takich.
Nie, ale ze środowiska. Ludzie obrotni, agenci na przykład, którzy wykorzystywali moją słabość do rozrzutności, że stawiałem drinki, że mogłem się okazać kimś, kto ich akceptuje bardziej niż ich własne środowisko. A ja potrzebowałem normalnego wzmocnienia ludzkiego, akceptacji.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
To był klasyczny zakręt, jedyny zresztą tej skali w moim życiu, kiedy nagle wiele rzeczy zaczęło się wymykać. Przestałem bywać w domu, u osoby, która mogła być dla mnie przystanią, czyli Teresy, a zacząłem korzystać z ułudy tych rozmów...
Przede wszystkim z alkoholu. Wracałem o świcie, matka była kompletnie rozbita. Pierwszy raz wylądowałem wtedy w izbie wytrzeźwień, co było dość trudnym przeżyciem. Wyciągnęła mnie z tego Karola, czyli moja matka, która akurat była w Łodzi. Przyjechała do nas w odwiedziny i zrobiła tam po prostu porządek, walnęła w stół i tak dalej...
W izbie wytrzeźwień. Ale to mi w ogóle nie pomogło w zrewidowaniu jakoś tych rzeczy. Naszemu małżeństwu groziło totalne rozwalenie, Teresa była na skraju wyczerpania nerwowego, a ja tego nie rejestrowałem, byłem w ciemnym tunelu. To była otchłań, gęsta mgła.
Robiłem oczywiście rzeczy, które niby powinien robić mężczyzna, który zawsze uważał, że musi dać domowi, a więc żonie, rodzinie i dzieciom, schronienie ekonomiczne. Więc brałem nędzne chałtury, na przykład grałem po przedszkolach na bębenku dla dzieci na nocnikach o siódmej rano. Program za bezcen. Po szkołach jeździłem z Norwidem, z "Pożegnaniem z Marią" po domach kultury, świetlicach...
Raczej iluzja, że coś robię. Podejrzewam, że głównym motywem było, żeby pracować, żeby nie zwariować. Jak człowiek zapada się w mrok, to próbuje się wydostać. Za wszelką cenę. Czasem po omacku.
Z całą pewnością.
Nie ma jakiegoś konkretnego wydarzenia, które to spowodowało.
Bóg na pewno nie. On już wtedy dawno mnie opuścił, a ja jego. Natomiast z całą pewnością osobą stabilizującą sytuację była prosta kobieta ze wsi, twoja niania, babcia Janeczka z Węgrzynowic podłódzkich. Miała zdroworozsądkowe podejście i interweniowała w ten swój prosty, otrzeźwiający sposób, z jakąś pierwotną mądrością. Ale też wytrwałość Teresy i jakaś jej nadludzka siła. Gdyby tego zabrakło, myślę, że to by się skończyło źle. Mógłbym się stoczyć w prawdziwe otchłanie. Zawsze byłem ekstremalny i w życiu poszukiwałem niebezpiecznych podniet. Potrafiłem wchodzić w najgorsze dzielnice, pociągali mnie niewłaściwi ludzie.
Poproszę. Ale będę mówił.
Czasami mnie z tego ratowali koledzy, na przykład Mikołaj Grabowski, który śledził mnie, bo był też ciekawy tych moich dziwnych penetracji, ale też najzwyczajniej się o mnie bał. Zawsze mną kierowały aktualne emocjonalne uwarunkowania, w których byłem, ale przede wszystkim totalna zachłanność życia i drugiego człowieka.
Nie, nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. Leciałem w przepaść, ale nie potrafiłem odejść od Dejmka. To było bardzo dziwne, wiesz, jak syndrom szwedzki.
Tak, sztokholmski. Idziesz do mordercy, prawda... Morderca idzie do ofiary? Nie.
Uzależnienie od kata, tak. I to począwszy od ciosu, który mi zadał na pierwszym spotkaniu:
Myślałem, że pan jest przystojniejszy.
Nie wiedziałem, czy to były jakieś homoseksualne sugestie i czego oczekiwał. Pamiętam tylko odejście. To było w jakiejś skrajnej już rozpaczy. Ja się na przykład upijałem na trzeciej generalnej, po prostu się przewracałem. Koledzy mnie brali pod zimny prysznic w kostiumie i tak dalej. Oczywiście to wszystko było podyktowane rozpaczą.
Dostałem propozycję gościnnego grania w Jaracza, znanym już wtedy teatrze, od Mikołaja Grabowskiego, który był moim kumplem ze studiów. Do trzech głównych ról. To był amok, moja kompletna porażka. On kazał mojej partnerce pokazywać mi gołe cycki, żeby mnie jakoś pobudzić. Ja nie byłem w stanie się wydobyć.
Z ciemności. Nie byłem w stanie dotrzeć do podstawowych odruchów aktorskich, emocjonalnych. Wydawało mi się, że jestem totalnie wyniszczony, wypalony, jak stępiony ołówek, który próbuje coś narysować i nie może. Pamiętam ten stan. I kiedy on mi tę propozycję złożył, to zerwałem umowę z Dejmkiem.
Tak. I wtedy Dejmek mi powiedział: "Pan jest chuj". Na co ja się odwróciłem i powiedziałem tym samym tonem: "To pan jest chuj". I wyszedłem.
Powiem ci, że nie pamiętam. To jest dziwne, Marysiu, ale jak wyście się urodzili, to też nie spowodowało to we mnie poczucia ojcostwa. Byłem waszym ojcem, ale jakby żadnej zmiany. Ja sobie często wtedy zadawałem pytanie, czy przy całej mojej emocjonalności, uwielbieniu ludzi – bo oni są potwierdzeniem tej krótkiej chwili... Bo jedno wiem na pewno, że jestem chwilę. To wyniosłem z domu, od dziadków. I to, że jestem na chwilę, zawsze mi przynosiło niezwykłą ulgę i usprawiedliwienie wszystkich niedomogów.
Więc jak on mi powiedział, że jestem chuj, ja się odwróciłem i powiedziałem, że on jest chuj, to nie wiem, czy poczułem ulgę. Ale też ta dygresja, że jestem tylko na chwilę, i to ojcostwo moje... Wiem, że was strasznie kocham, tak samo jak w bardzo szczególny sposób kocham, może podziwiam, nie wiem, no coraz inaczej oczywiście, Teresę. Ale jednocześnie często w życiu zadaję sobie pytanie: czy ja w ogóle jestem zdolny do miłości?
Naku*wiam zen - okładka mat. prasowe
<<Reklama>> Ebook "Nak*rwiam zen" Marii Peszek jest dostępny na Publio.pl >>
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina