Jerzy Haszczyński, dziennikarz, który pod koniec ubiegłego wieku pracował w Berlinie, znowu ruszył za Odrę. Tropami starymi i zupełnie nowymi. Na zapomnianą prowincję i do miast, które trafiły na pierwsze strony światowych gazet, choć nie chciały. Z reporterską precyzją wskazuje na napięcie w niemieckiej polityce i współczesnej debacie – między tym, o czym wolno mówić, a tym, o czym najchętniej by milczano.
Więcej fragmentów książek znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
Ma dziewiętnaście lat, cztery spędziła na Bliskim Wschodzie, służąc ISIS. Bardzo chciałaby wrócić w rodzinne strony we wschodnich Niemczech. Zdecydowana większość mieszkańców sobie tego nie życzy.
Leonora Messing uciekła do Syrii w marcu 2015 roku. Na ostatnim zdjęciu zrobionym w Niemczech widać szczupłą dziewczynkę z grzecznie zaczesanymi włosami, w czarnej sukience z krótkimi rękawami i białym kołnierzykiem. Parę miesięcy później pozowała w czarnym stroju zakrywającym całe ciało, z twarzą włącznie, obok dwóch podobnie wyglądających kobiet, z którymi dzieliła w Syrii jednego męża, niemieckiego dżihadystę.
Ostatnio pojawiły się fotografie, na których wciąż jest w czerni, ale twarz ma już odsłoniętą – umęczoną i zupełnie niedziecięcą. Pozuje z malutką blondwłosą córeczką Habibą, są razem w kontrolowanym przez syryjskich Kurdów obozie dla rodzin dżihadystów w Al-Hawl. Próbuje przekonywać, że to dziecięca naiwność pchnęła ją w objęcia ISIS. Marzy o powrocie do dawnego życia w Niemczech.
Od paru lat stara jej się w tym pomóc ojciec, Maik Messing. Najpierw próbował zorganizować jej wywiezienie z Ar-Rakki, stolicy samozwańczego kalifatu. Potem napisał o niej książkę i wystąpił w poświęconym jej filmie dokumentalnym telewizji publicznej NDR.
Odwiedzam strony rodzinne Messingów po emisji filmu i po ukazaniu się książki na niemieckim rynku. Ojciec Leonory odmawia jednak kontaktów z mediami, wydawnictwo na jego życzenie odprawia zainteresowanych dziennikarzy; był już oblężony przez prasę i nie chce tego przeżywać jeszcze raz. Przyjaciel domu prosi o zrozumienie: ile ta rodzina już przeżyła, ile się nasłuchała…
Gniewnie na moją wizytę reagują krewni Messinga i pracownicy jego sieci piekarń w okolicach Sangerhausen, miasta we wschodnioniemieckim landzie Saksonia-Anhalt. Mają to nazwisko na szyldach. Odwiedziłem kilka, już w pierwszej usłyszałem, że "nie będzie żadnych informacji, żadnych rozmów". Dzień wcześniej lokalna telewizja MDR powtórzyła film dokumentalny o młodej dżihadystce. Obejrzało go ponad dwieście osiemdziesiąt tysięcy widzów, w tym zapewne wielu klientów Bäckerei Messing.
– Chyba ojciec Leonory zbyt dużo naopowiadał w telewizji i dostał po głowie od rodziny. Sprawa stała się jeszcze głośniejsza, a przecież Niemki, które wyjechały do Syrii i służyły w organizacji obcinającej niewinnym ludziom głowy i przygotowującej zamachy w Europie, nie wzbudzają u nas specjalnej litości. Widzi się w nich terrorystki islamskie, a terroryzmi islam to najgorsze połączenie, jakie tu można sobie wyobrazić – mówi mi miejscowy czterdziestokilkulatek.
Prominentna mieszkanka Breitenbach odkłada słuchawkę, gdy przedstawiam się jako dziennikarz, i więcej jej nie podnosi. Przez Sangerhausen przeszły dwie fale dyskusji o Leonorze. Cztery lata temu, gdy dziewczyna wyjechała, i teraz, gdy chce wrócić z Syrii.
– Zdecydowana większość mieszkańców uważa, że ona powinna tam zostać – przyznaje Frank Schedwill, dziennikarz lokalnego oddziału dziennika "Mitteldeutsche Zeitung".
Leonora mieszkała w Breitenbach. Wioska, która ma dwustu dwunastu mieszkańców, leży oficjalnie w granicach dwudziestosześciotysięcznego Sangerhausen, ale do miasta jedzie się ponad pół godziny. Pusto tu i cicho, w Breitenbach nie ma żadnego sklepu ani restauracji, rano przyjeżdża samochód z pieczywem, papierosy można kupić w automacie. Nieduże domy ze spadzistymi dachami, krytymi zazwyczaj czerwoną dachówką. Czysto i porządnie. Jaki kontrast z rozedrganą, tłoczną, pełną kurzu Ar-Rakką, w której przez wiele miesięcy mieszkała Leonora. I z pełnym kobiet i dzieci obozem Al-Hawl, w którym teraz przebywa.
Z okien swojego domu w Breitenbach widziała wieżę kościoła Świętego Marcina, uroczego zabytku z ciemnego kamienia wzniesionego w początkach dziewiętnastego wieku.
– Odbywa się tu ledwie jedno nabożeństwo na miesiąc, na które przychodzi dziesięciu, góra kilkunastu wiernych. O sześćdziesięciu mieszkańcach Breitenbach można powiedzieć, że są ewangelikami, jest jeszcze kilku katolików, którzy przybyli na ten tradycyjnie protestancki teren jako wysiedleni ze Śląska po drugiej wojnie światowej. Reszta, czyli znaczna większość, to ludzie bez wyznania – mówi pastor Folker Blischke. Stoi na czele parafii ewangelickiej w Rossli, do której należy znajdujące się piętnaście kilometrów na północ Breitenbach.
Jak dodaje pastor, chrześcijaństwo nie wpływa tu już na kulturę. Większość ewangelików, którzy i tak są mniejszością, to wierni Kościoła tylko na papierze, a nie z przekonania. To przede wszystkim dziedzictwo NRD, w którym z chodzeniem do kościoła konkurowało na tym terenie uprawianie sportu albo hodowla drobiu. Od zjednoczenia Niemiec minęło już prawie trzydzieści lat, ale w tej okolicy ponad dziewięćdziesiąt procent dzieci wciąż przystępuje do Jugendweihe, uroczystości wchodzenia w dorosłość propagowanej przez enerdowskie władze komunistyczne jako świecka odpowiedź na ewangelicką konfirmację i katolickie bierzmowanie. Zanik ewangelickiej wiary ma tu wymiar symboliczny.
W powiecie Mansfeld-Südharz, którego stolicą jest Sangerhausen, urodził się w 1483 roku i umarł w 1546 roku Marcin Luter – w drugim co do wielkości mieście Eisleben (oficjalna nazwa ma dodatek Lutherstadt, miasto Lutra).
Leonora zaliczała się do większościowej grupy bezwyznaniowców, podobnie jak jej ojciec. Związki z Kościołem ewangelickim, mówi pastor, zakończyły się na dziadku po mieczu, twórcy piekarniczego biznesu rodziny. (…)
Powrót do ojczyzny nie będzie łatwy, nawet ojciec Leonory przyznaje, że jest ona nie tylko uwiedzioną przez radykalny islam dziewczyną, ale także przestępczynią. Wynika to wyraźnie z książki pod tytułem Leonora. Wie ich meine Tochter an den IS verlor – und um sie kämpfte [Leonora. Jak straciłem córkę na rzecz ISIS i o nią walczyłem], którą napisał z dwoma dziennikarzami, Volkmarem Kabischem i Georgiem Heilem, i filmu dokumentalnego pokazanego pierwszy raz w wieczornym paśmie centralnej telewizji publicznej ARD, które ma ponad milion widzów.
Głównym autorem filmu jest wspomniany Volkmar Kabisch, który studiował nauki o islamie w Niemczech i Egipcie, a jako dziennikarz specjalizował się w sprawach Bliskiego Wschodu. To on rozmawiał z Leonorą w obozie Al-Hawl i z jezydką, którą kupił, a potem odsprzedał z dużym zyskiem rodzinie mąż Leonory.
"On zaprzecza, że chciał na niewolnicy zarobić. Może to być uznane za zbrodnię wojenną, o tym jednak zadecyduje sąd. Ja nie znalazłem dowodów na to, że dopuścił się na niej gwałtu" – podkreśla Volkmar Kabisch, z którym kontaktowałem się mejlowo.
Jak dodaje, sąd będzie też musiał ustalić, co mąż Leonory robił w aparacie bezpieczeństwa ISIS. Jest jasne, że zaczynał w policji religijnej, zwanej hisba, a potem przeniósł się do tajnych służb. On sam twierdzi, że pracował jedynie w "wydziale technicznym".
"Wątpię, by tak było, ale nie mogę dowieść, że brał udział w egzekucjach czy torturowaniu. Jestem jednak pewien, że jako pracownik tajnych służb przesłuchiwał co najmniej dwóch Niemców" – podkreśla dziennikarz. Leonora, choć temu zaprzecza, zapewne też współpracowała z tajnymi służbami ISIS: "Są na ten temat zeznania świadków".
Przed jej domem w Ar-Rakce spalono w klatce pięciu mężczyzn, o czym w żartobliwym tonie informowała drogą internetową swojego ojca.
Jak piętnastolatka z wioski Breitenbach, z której do najbliższego meczetu jest osiemdziesiąt kilometrów, stała się radykalną muzułmanką? Zainteresowała się islamem przez internet. Ojciec o tym wiedział, nawet zachęcił ją, by kupiła niemieckie tłumaczenie Koranu.
Leonora Messing miała bliską koleżankę, wyznającą islam Kurdyjkę o imieniu Emine. Chodziły razem do szkoły w Sangerhausen, do której dojeżdżała autobusem. Droga do miasta prowadzi przez wąskie i często kręte drogi. Niedaleko stąd do gór Harz, zdarzają się wąwozy, skały. Mija się lasy liściaste, które jesienią przybierają barwy czerwieni, brązu i żółci, pola, na których pasą się owce, i sady owocowe. Bardzo malowniczo i zupełnie inaczej niż na Bliskim Wschodzie.
Gdy w 2015 roku Emine dostała poprzez komunikator internetowy informację od koleżanki, że ta jest już w Turcji, blisko Syrii, była przerażona i namawiała ją do powrotu. Bezskutecznie.
Przed ucieczką Leonora sprawiała wrażenie przeciętnej nastolatki, nawet nagrywała filmiki na YouTubie, w których pokazywała nowe szminki i lakiery do paznokci. Ojciec przeoczył, że robi sobie także zdjęcia w czarnym arabskim stroju i prowadzi dziennik pełen wpisów o Allahu, który dał jej dużo siły. Odkryli go w domu w Breitenbach śledczy.
Dlaczego nagle postanowiła porzucić spokojne życie na niemieckiej prowincji? "Może poczuła się niepotrzebna w rodzinie?" – mówi narrator w filmie dokumentalnym. Jej rodzice się rozwiedli, ojciec znalazł sobie nową żonę. Zdjęcie Leonory, grzecznie uczesanej i w sukience z krótkimi rękawami, zrobiono na jego ślubie.
Już wtedy uważała się za muzułmankę, już wtedy chciała wyjechać do Syrii, co nastąpiło parę miesięcy później. Przed wyjazdem planowała też ślub z Niemcem – znała tylko jego arabskie imię Nihad Abu Jasir (w Syrii jeszcze czasem dodawał do tego Al-Alamani, czyli Niemiec). Autorzy książki Leonora opisują, jak nastolatka radykalizowała się na islamskich forach internetowych, gdzie miała konto oficjalne i nieoficjalne – z arabskim pseudonimem. Męża poleciła jej ukrywająca się pod arabskim pseudonimem Francuzka, która przyjechała do Niemiec na studia. Leonora poznała ją poprzez stronę internetową sklepu z muzułmańskimi strojami. Francuzka była pierwszą żoną Nihada Abu Jasira; jeszcze w Niemczech poślubił też drugą kobietę – uchodźczynię z Dagestanu. Leonora, stuprocentowa Niemka, tak bardzo chciała być muzułmanką, że w wirtualnym świecie chwaliła się swoimi rzekomymi tureckimi korzeniami i odwiedzinami w Turcji u rodziny babci po kądzieli.
Nihad Abu Jasir, rocznik 1990, naprawdę nazywa się Martin Lemke i jest z zawodu spawaczem. Pochodzi z miasta Zeitz, leżącego jak i wioska Leonory w landzie Saksonia-Anhalt. Tam też nie było muzułmanów, przynajmniej w czasie gdy on, czując, że czegoś mu brakuje w życiu, zwrócił się ku islamowi. Było to w roku 2010. Stał się uczniem radykalnego imama z meczetu Ar-Rahman w Lipsku i szybko zainteresował się nim niemiecki kontrwywiad. Na Facebooku Martin wzywał bowiem do wprowadzenia szariatu w Niemczech, nawiązał też kontakt listowny z siedzącymi w niemieckim więzieniu islamistami.
Piętnastoletnia Leonora, gdy dostała propozycję poślubienia nieznanego jej mężczyzny i zobaczyła jego zdjęcie, napisała w pamiętniku: "Jest bardzo piękny i słodki". Potem wyjechała do Syrii i poznała go osobiście – robił karierę w strukturach ISIS. Początkowo było zachwycona. Jak mówiła w wysłanej do ojca wiadomości głosowej, dał jej z okazji ślubu złoty łańcuch i siedemset pięćdziesiąt dolarów w gotówce. Chwaliła się też mieszkaniem w Ar-Rakce, ze ścianami w jej ulubionym liliowym kolorze i bez kanap jak w Niemczech, za to z mnóstwem poduszek.
Sielanka nie trwała jednak długo, Leonora zrobiła się zazdrosna o pozostałe żony. Po paru miesiącach chciała uciec. Mimo że ojciec pojechał na tereny opanowane przez ISIS, by jej w tym pomóc, i był już z nią nawet umówiony w Ar-Rakce, wiedział, jak ją rozpoznać w tłumie ubranych na czarno kobiet, nagle kontakt się urwał. Przez wiele tygodni nie wiedział, czy córka żyje.
Teraz Leonora ma dziewiętnaście lat, razem z dwójką dzieci przebywa w obozie Al-Hawl. Jest tam także Martin Lemke. W rozmowie z Volkmarem Kabischem zapewniał, że nie dopuścił się żadnej zbrodni, nikogo nie zabił, a jezydzką niewolnicę kupił, bo była chora i chciał jej pomóc, tak jak nakazuje islam. Trudno w to uwierzyć.
Leonora nie jest jedyną nastolatką z Niemiec wschodnich, która uciekła z domu rodzinnego na teren kontrolowany przez ISIS. Wcześniej najwięcej było słychać o Lindzie Wenzel z Pulsnitz pod Dreznem w Saksonii. W lipcu 2017 roku złapano ją wraz z odziałem uzbrojonych dżihadystek cudzoziemek w tunelu pod irackim Mosulem, największym miastem znajdującym się w granicach samozwańczego kalifatu. Miała wtedy szesnaście lat. Była ranna. Zdjęcie schwytanej przez iracki oddział młodej Niemki zamieściła wówczas jezydzka posłanka Wian Dachil, która określiła ją mianem "snajperki ISIS". "Chcę do domu!" – powiedziała Linda przesłuchującym ją prokuratorom. Po rocznym pobycie na Bliskim Wschodzie miała dość wojny, broni, hałasu.
Kilka miesięcy później usłyszała wyrok w sądzie w Bagdadzie, co nagłośniły obserwujące proces niemieckie media. Łagodny, sześć lat więzienia. Nie jest jasne, czy jako nastolatce groziła jej kara śmierci, choć premier Iraku publicznie stwierdził, że jeżeli nieletni mordują niewinnych ludzi, to mogą być za to powieszeni.
Nie udało się udowodnić, że brała udział w zabijaniu, choć krążyły pogłoski, że sama przyznała się do strzelania do irackich żołnierzy. Oficjalnie Linda twierdziła, że nie miała nic wspólnego z walkami, była "gospodynią domową".
Sąd uznał ją za winną udziału w organizacji terrorystycznej. Była między innymi w składającej się głównie z cudzoziemek żeńskiej brygadzie Al-Chansaa, która wykonywała zadania policji obyczajowej. Brygada wyłapywała kobiety, które nie przestrzegały surowych zasad szariatu. Za nieodpowiedni ubiór, niedostatecznie ukrywający żeńskie kształty, wymierzano karę kilkudziesięciu batów. (…)
Wielu Niemców nie chce, by ci, którzy służyli ISIS, wchłaniali fundamentalistyczną propagandę i wcielali ją w życie, wrócili do ojczyzny. Mogą być niebezpieczni, poza tym powinni odpowiedzieć za swe zbrodnicze czyny tam, gdzie się ich dopuszczali.
Władze tłumaczą, że nie mogą się zajmować obywatelami niemieckimi w Syrii, bo nie prowadzą na jej terenie działalności konsularnej – placówka w Damaszku jest od kilku lat zamknięta.
"Osobiście uważam, że wcześniej lub później rząd będzie musiał zabrać Niemców i to zrobi. Ale to wróżenie z fusów. Jest jasne, że Leonora chciałaby wrócić do Niemiec, choć wie, że mógłby ją tu czekać proces" – twierdzi Volkmar Kabisch.
Pytam pastora Folkera Blischkego, czy mieszkańcy Sangerhausen i okolic boją się, że ich dzieci ulegną fanatykom i spotka je taki los jak Leonorę, zwykłą, jak się wydawało, dziewczynę z niemieckiej prowincji.
– To jest tak szalona historia, że nikt nie wierzy, by w jego rodzinie mogło się wydarzyć coś podobnego – odpowiada.
<<Reklama>> Ebook "Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec." jest dostępny na Publio.pl >>
Okładka książki 'Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec' Jerzego Haszczyńskiego Wydawnictwo Czarne
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.