"Im jestem starsza, tym częściej myślę, że dzieci są jak bąki. Można znieść tylko własne" [FRAGMENT KSIĄŻKI]

"Autorka bloga i bestsellera "Matka siedzi z tyłu"- królowa gaf, ciętych ripost i życiowych katastrof - zabiera nas w podróż życia albo raczej. nie do przeżycia!" - zapowiada wydawca. Publikujemy przedpremierowy fragment książki "Matki przodem. Jak wylądowałyśmy w ciemnej d***e".

Zaczęliśmy przygotowywać się do przybycia gości. Czas zleciał szybko jak woda w sedesie. W końcu zadzwonił domofon.

– Cześć, kochani – przywitałam ich wesoło. Czyli jednak wszystko ze mną w porządku i nadal lubię ludzi.

Dominika i Marcin weszli do środka, a między nimi plątała się ich półtoraroczna córeczka Amelka. Mamy już niewielu znajomych, którzy mają tak młode potomstwo.

– A kto tu nas odwiedził? – Schyliłam się do małej. Miała piękne kręcone złote włosy i niebieskie oczy.

– Nasza opiekunka jest trochę przeziębiona i nie chcieliśmy zostawiać z nią Amelki – wytłumaczyła Dominika, bo rzeczywiście planowali przyjść sami. Ale wcale nie byłam zaskoczona takim obrotem sprawy. Długie oczekiwanie na macierzyństwo sprawiło, że Dominika należała do przewrażliwionych matek. Obstawiam zatem, że opiekunka kaszlnęła, bo zakrztusiła się przy piciu herbaty, a ta już była gotowa kwarantannę na cały blok nałożyć.

– Nie szkodzi – powiedziałam, bo przecież już nie było wyjścia. Aczkolwiek im jestem starsza, tym częściej myślę, że dzieci są jak bąki. Można znieść tylko własne.

Znajomi rozsiedli się wygodnie na kanapie. Na chwilę wpadła Kasia, żeby się przywitać, i udała się z powrotem do swojej jamy zwanej pokojem.

– Napijecie się czegoś? Może whisky? – zaproponował Wojtek i puścił oczko do Marcina.

– A nalej trochę tej wódy na myszach – odparł zadowolony. Nigdy nie rozumiałam, jak można pić coś, co ma zapach stęchłej szafy.

– Ja dziękuję – odmówiła Dominika. A szkoda, bo jej akurat by się przydało, żeby trochę poluzowała gumkę.

Gdy panowie delektowali się trunkiem, my poszłyśmy do kuchni.

– Co słychać? Opowiadaj – zagadnęła Dominika ze szczerym zainteresowaniem.

Pamiętam ten czas, gdy siedziałam z dziećmi w domu. Każda informacja ze świata zewnętrznego inna niż pieluchy czy gęstość stolca była arcyciekawa.

– U mnie jak zwykle, dużo pracy. – Nie patrzyłam jednak na koleżankę, tylko obserwowałam małego diabła wcielonego. Amelcia, choć była jedna, wyglądała, jakby ktoś ją sklonował, bo znajdowała się wszędzie.

– Da – powiedziała i podeszła do stołu, po czym pociągnęła za obrus.

– Kotku, zostaw. – Dominika szybko do niej podbiegła. Kotek, a raczej tygrys bengalski, nic sobie z tego nie robił. – A nad czym teraz pracujesz? – próbowała podtrzymywać rozmowę, ale jej oczy skanowały przestrzeń w ślad za pędrakiem.

– Papierkowa robota po skończeniu serialu, ale niedługo będę robić…

– Kochanie, nie jedz tej ziemi, bo ci zaszkodzi – przerwała mi Dominika i rzuciła się, żeby otrzepać małe niewinne łapeczki gmerające w mojej jedynej roślince, która nie padła z wysuszenia. Czort z dzieckiem, w końcu nie moje, ale kwiatkowi na pewno zaszkodzi, gdy wrzeszczun oberwie mu wszystkie liście!

– Że co? Co zaczniesz drobić? – zapytała Dominika, lekko już oszołomiona.

– Nie drobić, tylko robić – próbowałam skierować rozmowę na odpowiednie tory. Były jednak nieco skrzywione. Konwersacja z rodzicem, który ma pod opieką małe dziecko, jest jak rozmowa z chorym na zespół Tourette’a. Nigdy nie wiesz, z czym wystrzeli.

– Nowy projekt. – Patrzyłam na małe tornado biegające po moim salonie, aż się od tego zmęczyłam. To ja już chyba wolę, jak moje pyskują. Dziecię na chwilę udało się do tatusia, więc Dominika mogła nareszcie się wyprostować i wyglądała jak człowiek, a nie neandertalczyk.

– Wiesz co, ja to się chyba jednak napiję – stwierdziła. A pisali w mądrych książkach, że dziecko to cud. Cud to jest chyba wtedy, jak przez godzinę nie chcesz go oddać do adopcji!

Do domu wrócił Piotrek z imprezy urodzinowej. Był w szampańskim humorze.

– Cześć wszystkim – przywitał się.

– Cześć, Piotruś. Ale ty wyrosłeś! – uśmiechnęła się Dominika.

– I jak, synku, fajnie było? – zapytałam.

– Bardzo, najadłem się tyle słodyczy, że chyba puszczę pawia – oznajmił z rozbrajającą szczerością. Czyli jednak to nie był szampański humor, tylko delirka po przedawkowaniu cukru.

– A co ja mówiłam? Żebyś nie jadł ich za dużo.

– No i nie jadłem, bo jeszcze nie puściłem – skwitował.

Momentalnie tuż obok nas zjawiła się Amelka zainteresowana kolejnym domownikiem.

– O, małe dziecko – zauważył Piotrek.

– Przywitaj się z chłopcem, kochanie – powiedziała przemiło Dominika.

– Gol – odezwało się tornado monosylabą.

– Co "gol"? – zdziwił się Piotrek.

– Nic, nic – uśmiechnęłam się, czując się jak w jakimś czeskim filmie.

– Lubi grać w piłkę – wytłumaczyła moja koleżanka. Ta, lubi też jeść ziemię, ssać baterie z pilota i ciągnąć za franki.

– A, to ja jej dam, jeśli chce. – Syn chciał nieść pomoc. Dlaczego ja go wychowałam na tak dobrego chłopca? Może szyby w oknach są brudne, ale przynajmniej całe!

Dziecię udało się z nim do pokoju. Tuż za nim chciała podążyć Dominika.

– Daj spokój, zaraz wróci… niestety – odpowiedziałam i za późno ugryzłam się w język, bo dostrzegłam, że koleżanka ma prawie łzy w oczach.

Przyłączyłyśmy się do panów. W pokoju rozchodził się zapach cygar. Caringtony się znalazły. Kryzys wieku średniego przyszedł jednak szybciej, niż myślałam. Czyżby nadchodził także czas na wymianę żon na młodsze glonojady?

Dominika nie wytrzymała napięcia i pobiegła do pokoju dzieci. Przyjemna cisza dudniła w uszach i nawet już mi ten dym nie przeszkadzał. Miałam za to pewność, że nikt nie pogryzie mi kanapy. Postanowiłam, że i ja połechcę swoje podniebienie wysokoprocentowymi bąbelkami, gdy usłyszałam dźwięk tamburynu.

– Nie znaleźliśmy piłki, za to Amelci bardzo spodobał się ten instrument – powiedziała uradowana Dominika.

To się nie działo naprawdę. Dzieciak katował tamburyn, napieprzając w niego bez przerwy. Ostentacyjnie patrzyłam na zegarek, ale niestety nikt się nie kapnął, że to znak, że trzeba już iść. Brzęczenie słychać było w całym mieszkaniu. To było na tyle z naszych i tak przerywanych niczym stosunek rozmów. Koncert tornada trwał w najlepsze przy akompaniamencie oklasków Dominiki. Tylko Rubika brakowało.

Po pewnym czasie chyba Marcinowi napięła się żyłka, bo poprosił, aby córeczka zaprzestała występów. Po krótkich negocjacjach zabrał jej zabawkę, co nie spotkało się ze zrozumieniem małej artystki. Dzieciak był nieprzejednany i zaczął piszczeć jeszcze głośniej niż tamburyn, więc instrument znów do niego trafił. Tym razem Amelka usiadła w kącie, a my wróciliśmy do rozmowy. O dziwo, nie było nawet specjalnie głośno. Może i jej się w końcu baterie wyczerpały. Ale gdy właśnie nalewałam sobie wino, usłyszałam wielki płacz.

– Amelciu, kochanie, co ty zrobiłaś?! – krzyknęła rozpaczliwie Dominika. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Diabeł wcielony włożył sobie na głowę tamburyn, który nie chciał zejść.

– Marcin, widzisz? Pomóż mi, trzeba coś z tym zrobić! – panikowała koleżanka.

– Amelciu, daj, tatuś ci zdejmie. – Ojciec usiłował stanąć na wysokości zadania, jednak każdy ruch instrumentu w górę powodował ocieranie się o uszy i jeszcze większy krzyk dziecka.

– Zostaw! Co robisz?! Przecież krew jej leci! – krzyczała Dominika. Staliśmy obok z Wojtkiem, nie bardzo wiedząc, jak pomóc.

– Może trzeba przeciąć – zaproponował ze spokojem mężu.

Do pokoju przybiegli Kasia i Piotrek.

– O ja! XD! – zareagowali nowomową.

– Nic nie będziemy przecinać! – histeryzowała Dominika.

– Kochanie, spokojnie, może to dobry pomysł – wtórował Wojtkowi Marcin. Whisky zdecydowanie ich rozluźniła i wpłynęła na punkt widzenia.

– Asia! Ubieraj się! – usłyszałam nagle.

– Ale przecież jestem ubrana, coś nie tak? – Spojrzałam na siebie niepewnie. Może nie była to najnowsza kreacja haute couture, ale naprawdę ją lubiłam.

– Jedziemy do szpitala! – zarządziła Dominika.

– Do szpitala? Po co?

– Muszą nam jakoś pomóc!

– Dominiczko, może jednak sami sobie z tym poradzimy – wtrącił Marcin.

– Nie mów do mnie teraz. Wiem, co robię – odpowiedziała.

– Pojadę z wami – upierał się.

– Nie, ty piłeś, jadę z Asią.

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Ze strachu prędko włożyłam już jeden but, ale nie byłam pewna, czy mam wkładać drugi, bo nie wiedziałam, jak skończy się pierwszy akt dramatu. W związku z tym stałam jak czapla w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Za chwilę znalazłyśmy się jednak w samochodzie – my dwie oraz mały człowiek orkiestra.

– Amelciu, już jedziemy do pana doktora. – Dominika nie przestawała mówić, a dziecko płakać. Przy każdym ruchu dziewczynki słychać było dźwięk tamburyna. A gdyby tak postawić ją na starówce i położyć kapelusz na drobne?

– Matko, zobacz, już jej się uszy naderwały przez to wszystko.

– Nie przejmuj się, doszyją, skoro nawet kończyny przyszywają – chciałam dodać jej otuchy.

– Jezus Maria, będą ją szyć? Taką małą? – lamentowała koleżanka. "Nie, poczekają jeszcze ze trzy lata: – miałam ochotę wypalić.

– Dopóki moje dzieci nie skończyły dwóch lat, byłam z nimi w szpitalu co najmniej kilka razy: przecięta warga, zwichnięty nos, złamany nadgarstek – wyliczałam jak rasowa mama.

– No już dobrze, kochanie, zaraz będziemy u pana doktora – mówiła Dominika do Amelki, prawdopodobnie wypierając moje słowa dotyczące dziecięcych wypadków.

Włączyłam radio. Nie powiem, muzyka całkiem dobrze komponowała się z tym tamburynem.

Podjechałyśmy pod szpital. Dominika wzięła dziecko pod pachę i z prędkością światła pobiegła na ostry dyżur. Był sobotni wieczór. Próbowałam znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie ja muszę go spędzać w ten sposób. Czy to jakaś kara za nienachalny stosunek do kulinariów?

– Dobry wieczór, pilnie potrzebujemy lekarza. Moja córka włożyła na głowę instrument i naderwała sobie uszy. – Dominika rzuciła się na pielęgniarkę, trzymając Amelkę na ręce. Każdy jej ruch sprawiał, że tamburyn grał. Wszyscy zwrócili na nas uwagę. Ja rozważyłabym zgłoszenie małej do "Mam talent"!

– Moment – odpowiedziała niespiesznie pielęgniarka. Gdyby Dominika z nogą pod pachą przyszła, to może by ją ruszyło.

– Tu nie ma na co czekać! – Koleżanka dzwoniła dzieckiem.

– Tutaj jest numerek i proszę czekać, aż się wyświetli. Ma pani kolor zielony – stwierdziła pielęgniarka bez większych emocji. Pewnie nie takie tamburyny na głowach widziała.

– Jak to zielony? – zapytała Dominika.

– Bo nie ma zagrożenia życia, droga pani – wycedziła przez zęby kobieta.

– No jak nie ma?! – panikowała koleżanka, a ja obstawiałam, że kolor zielony jest przeznaczony dla pierdolniętych matek.

Jeśli zaś chodzi o zagrożenie życia, to jeszcze chwila, a Dominika sama będzie musiała ustawić się w kolejce.

– Chodźmy, to szybko minie. – Wzięłam ją nerwowo pod rękę, bo inaczej zamęczyłaby tę biedną kobietę, i posadziłam razem z człowiekiem orkiestrą na krzesełkach. Sama zaczęłam krążyć wokół dla zabicia czasu. Miałam dość Dominiki, tamburynu oraz całej tej historii. Zadzwoniłam do Wojtka i powiedziałam, że trochę tu posiedzimy, bo co chwila do lekarza wchodził ktoś z poważnymi urazami, a nie my z naszą grającą trupą.

Zobacz wideo Czy "Mama na obrotach" na co dzień jest wyluzowaną mamą?

W pewnej chwili usłyszałam znajomy głos:

– Tatko, zaczekaj. Nie tutaj. To szpital dla dzieci. – Jakaś kobieta ciągnęła starszego pana za rękę.

– Baśka? Co ty tu robisz? – zawołałam, gdy dostrzegłam, kto to.

– Dżoana? Dżizas, co za spotkanie! – Baśka rozejrzała się wokół.

– Ja przyszłam z tym girlsbandem. – Wskazałam na Dominikę z Amelką. Baśka parsknęła śmiechem. – No a ty? – zapytałam ponownie. Wiem, że w pewnym wieku więcej rozmawia się o chorobach niż o kochankach, ale spotkania w szpitalu nadal pozostają rzadkością.

– Przyjechałam z tatą. Pamiętasz go? Tato, to moja przyjaciółka, Joanna, a to mój tata, Stanisław. Tylko pomyliliśmy oddziały, jak mówiłam, tatusiu – powiedziała, spoglądając na niego wymownie.

Przywitałam się i, nauczona doświadczeniem, zmierzyłam go wzrokiem, wypatrując, z czym tutaj przybył.

– A co jest tatusiowi? – zapytałam po cichu.

– Właśnie o to chodzi, że nic, jak zwykle! Wczoraj rzekomo połknął tabletki nasenne. Najpierw przeczytał, jakie są skutki uboczne, i gdy rano się obudził, to oczywiście wszystkie u siebie zauważył. A to nie były żadne tabletki nasenne, tylko antykoncepcja dla psa, którą wziął przez pomyłkę! Tylko nie dał sobie tego wytłumaczyć!

– To chyba jeszcze lepsze niż ten tamburyn – ucieszyłam się jak dziecko. Nie tylko ja miałam sobotę z tak zwanej dupy.

– A tak w ogóle to co u ciebie? Dawno się nie widziałyśmy. Kiedy ty z tej Kolumbii wróciłaś? – zapytałam, bo za Baśką trudno było nadążyć. Była podróżującym po świecie wolnym elektronem. Co rusz znajdowała inne źródła zarobkowania. Przez długi czas pracowała jako scenografka, ale postanowiła zrobić sobie przerwę. Na razie bez daty powrotnej.

– No już jakiś czas temu i na razie mam takie właśnie atrakcje. – Wskazała na Stanisława, który nerwowo przebierał nogami.

– Basieńko, chodźmy już – pospieszał moją przyjaciółkę.

– Idę, tatko. Dżoana, muszę iść, bo nie odpuści. Wystarczy, że lekarz przepisze mu rutinoscorbin, momentalnie poczuje się lepiej. On po prostu kocha białe kitle. Koniecznie musimy się spotkać. Wszystkie razem. Zadzwonię do ciebie potem. Paaaaaa! – I pobiegła. Cała ona. Wiecznie w pośpiechu na różnych szerokościach geograficznych.

Wróciłam do swojego girlsbandu. Po wielogodzinnych oczekiwaniach Dominika dostała się do lekarza. Dzięki fachowej pomocy magików od spraw niemożliwych głowa Amelki została uwolniona od tamburynu, uszy opatrzone i można było jechać do domu. Byłam potwornie zmęczona. Panowie, o dziwo, stanęli na wysokości zadania. Dzieci spały, a na stole czekała gorąca kolacja. Było jednak już tak późno, że nasi znajomi postanowili pojechać do siebie. Nie powiem, żebym jakoś specjalnie ich zatrzymywała.

Usiadłam na chwilę na kanapie i nalałam sobie wina, nie udało mi się go jednak wypić. Czy tak ma wyglądać życie, że ciągle dzieje się coś niezapowiedzianego? Moje oczy uznały, że pójdą spać, nie konsultując tego ze mną.

W niedzielę na wszelki wypadek wyłączyłam telefon. Jeszcze ktoś zechce nas odwiedzić. Mimo wolnego dnia miałam już syndrom poniedziałku. Gonitwa myśli, przygotowanie dzieci do lekcji, i w ten oto magiczny sposób kolejny weekend przeleciał jak dzisiejszy obiad przez jelita.

Książka "Matki przodem. Jak wylądowałyśmy w ciemnej d***e " Joanny Mokosy-Rykalskiej ma premierę 26 października 2022 roku, ukazuje się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. 

Matki przodem - okładkaMatki przodem - okładka mat. prasowe

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina

Więcej o: