„Coraz mniej światła" to opowieść o miłości aż do bólu, o walce z przeznaczeniem i o przyjaźni silniejszej niż śmierć. To historia gwałtownych przemian, wielkich nadziei oraz straconych szans. To również hołd złożony Gruzji, miastu Tbilisi i jego mieszkańcom. Nino Haratischwili wraca w wielkim stylu. Łączy precyzyjnie skonstruowany dramat, przenikliwą psychologię z fantastycznym talentem do opowiadania i oferuje nam piękną, a zarazem okrutną historię o straconym pokoleniu gruzińskiej niepodległości. Kobiety, które przeżyły ten czas, mówią o otchłani, w którą mężczyźni pchnęli cały kraj, o świecie, w którym wszyscy byli zdrajcami i zdradzanymi jednocześnie.
Więcej ciekawych fragmentów książek znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
PODWÓRKO
Podwórko było w latach dzieciństwa całym naszym wszechświatem, znajdowało się w najbardziej górzystej i kolorowej części Tbilisi. "Dzielnica Sololaki zawdzięcza swój rozwój licznym źródłom wypływającym z pobliskich gór. To niegdyś oddzielone od świata krętymi drogami miejsce rozwinęło się w ciągu stuleci w atrakcyjną i mieniącą się wieloma kolorami dzielnicę". Przyglądam się fotografii i mam wrażenie, że słyszę głos ojca, który kiedyś opowiadał mi tak wiele o naszej okolicy, gdy spacerowałam z nim wąskimi uliczkami, trzymając go za rękę. "Podczas arabskiego panowania zużywano tu duże ilości wody do nawadniania ogrodów należących do twierdzy, dlatego podjęto decyzję o budowie kanału, którym można było sprowadzać wodę do doliny z pobliskich wzgórz Sololaki. W dziewiętnastym wieku osiedliło się tu wielu zamożnych Gruzinów, którzy również zakładali swoje ogrody, dlatego i w tamtym okresie woda odgrywała istotną rolę. Sololaki stało się prestiżową dzielnicą, w krótkim czasie przy brukowanych ulicach powstały liczne urokliwe wille z kolorowymi witrażami i ozdobnymi drewnianymi balkonami".
W czasach, gdy ja przyszłam na świat, rodzice mieszkali w zacienionym i wiecznie wilgotnym mieszkaniu przy ulicy Winorośli położonej między długą ulicą Engelsa i placem Toneti. Wysocy rangą funkcjonariusze partii komunistycznej wyprowadzili się już wtedy z Sololaki, mieszkali w innych dzielnicach, a opuszczone przez nich okazałe wille zaczęły – w wyniku decyzji państwowych – zmieniać swój charakter i swoje przeznaczenie. Powstały wówczas tak zwane tbiliskie podwórka. W głowie znów słyszę jednostajny, spokojny głos ojca: "Wszędzie brakowało wtedy mieszkań, dlatego w domach znajdujących się w tak zwanych podwórkach gnieździło się wiele rodzin. Ich życie toczyło się przeważnie na zewnątrz, więc zawsze było tam strasznie głośno, a ponieważ był to okres popularności włoskich filmów neorealistycznych, ten gwar od razu skojarzono z Włochami i tbiliskie podwórka zaczęto nazywać włoskimi podwórkami".
Oczyma wyobraźni patrzę teraz na te podwórza, idę brukowanymi ulicami, skręcam w ulicę Winorośli, gdzie rozpoczęło się moje życie. Ta dzielnica była wówczas dla mnie całym światem. Wyobrażam sobie, jak biegam tam po okolicy, idę wzdłuż ogrodu botanicznego, mijam kościół Świętego Krzyża, idę dalej ulicą Engelsa, przy której znajdowała się nasza szkoła, wjeżdżam kolejką szynową na górne zbocza Mtacmindy, przechodzę obok wieży telewizyjnej i parku rozrywki, biegnę przez wzgórza Okrokany, pośród mnóstwa zaczarowanych uliczek, drewnianych schodków i bujnej winorośli porastającej dziko balkony, schodzę małymi krętymi dróżkami i przez okazały plac Lenina docieram do ratusza, idę dalej pomiędzy plotkującymi babami i mężczyznami wiecznie myjącymi swoje kamazy, między powiewającym na wietrze praniem i kamiennymi studzienkami – w tych wszystkich miejscach rozgrywały się moje tragedie i komedie, tam wkraczałam po omacku w życie i tam przeżyłam upadek pewnego świata, z szeroko otwartymi oczami i śmiertelnym przerażeniem w klatce piersiowej, nie dowierzając w to, co się stało.
Życie rodzin zamieszkujących te domy toczyło się głównie na galeriach albo na dziedzińcu. Tam graliśmy w tryktraka albo w domino, podawaliśmy sobie przepisy, gospodynie przechowywały słoiki z przetworami, a dzieci odkładały zabawki, wymieniano przyprawy na mąkę, omawiano choroby, zażegnywano kryzysy małżeńskie lub demaskowano romanse. Prawie każde drewniane drzwi wejściowe miały okno, więc wszyscy mieszkańcy podwórka wiedzieli, że wszelkie próby chowania się przed innymi są z góry skazane na porażkę. Zawsze znalazł się jakiś sąsiad cierpiący na bezsenność, który słyszał każde wyjście z domu lub powrót, niezależnie od pory dnia lub nocy, i każdą kłótnię i potrafił skomentować każde namiętne pojednanie. Podwórko było jednym organizmem, w którym poszczególne mieszkania stanowiły organy wewnętrzne, wszyscy byli ze sobą powiązani, wszyscy niezbędni, by utrzymać ciało przy życiu. Dopiero później nabrałam podejrzeń, że komuniści podczas przydzielania mieszkań zwracali szczególną uwagę na to, by w tym mikrokosmosie umieścić wiele różnych grup zawodowych, które mogłyby sobie nawzajem pomagać, dzięki czemu państwo było trochę odciążone. Jeśli ktoś zachorował, to mógł znaleźć pomoc w obrębie podwórka, jeśli ktoś potrzebował pończoch, dostępnych zwykle tylko spod lady, można było je załatwić u któregoś sąsiada lub sąsiadki, a gdy ktoś chciał kupić sobie dobre oceny, żeby móc studiować na uniwersytecie, także i to dawało się zorganizować w ramach pomocy sąsiedzkiej. Podwórko było państwem w państwie. Na pierwszy rzut oka wzorcowym państwem socjalistycznym, wszyscy byli równi, mieli te same prawa, niezależnie od przynależności etnicznej czy płci, ale oczywiście to były tylko pozory. W gruncie rzeczy każdy znał swoje miejsce w szeregu i własne przywileje. I tak oto ormiański szewc Artiom nawet w najśmielszych snach nie odważyłby się zabiegać o względy pewnej Gruzinki z rodziny akademickiej, podobnie jak rodzina fabrykantów o nazwisku Tatiszwili nigdy nie zaprosiłaby do siebie kurdyjskiej rodziny mieszkającej w budynku po prawej stronie.
Nawet my, dzieciaki z podwórka przy ulicy Winorośli 12, mieliśmy we krwi owe niepisane zasady, nie zdając sobie z tego sprawy. Naśladowaliśmy po prostu dorosłych, a fakt, że pozwalaliśmy Tarikowi, dziecku z kurdyjskiej rodziny, bawić się z nami w chowanego albo w niebo-piekło, mimo iż mieliśmy wbite do głowy, że jest ciągle umorusany, źle się uczy, zjada własne gile i żuje wyplute gumy do żucia, uzasadnialiśmy wyłącznie tym, że fajnie jest znosić kogoś takiego w swoim towarzystwie. Bo i to należało do specyfiki naszego podwórka, naszej dzielnicy, a może i nawet całego miasta: chcieliśmy za wszelką cenę być lubiani i kochani i doskonale wiedzieliśmy, że ochrona słabszych w tym wieloetnicznym mieście, od stuleci żyjącym w symbiozie z i n n y m i, jest po prostu dobrze widziana. Słynęliśmy przecież z gościnności, byliśmy najbardziej tolerancyjnymi sąsiadami, nikomu u nas nie spadł włos z głowy, zapraszaliśmy do siebie każdego, gościliśmy go i ładnie się uśmiechaliśmy, ale gdy tylko wychodził, oddychaliśmy z ulgą i kręciliśmy nosem na jego maniery przy stole albo nieokrzesanie. Inni zawsze byli od nas trochę gorsi, trochę bardziej prostaccy, trochę głupsi i w nieco gorszej sytuacji.
Nasze mieszkanie zostało dawniej przyznane babci ze strony ojca, nazywanej przez nas babudą jeden, po zrehabilitowaniu jej rodziny. Tu dorastał mój ojciec, tu przywiózł moją matkę, gdy postanowili opuścić Moskwę. Tutaj też przyniesiono mego brata, po tym jak przyszedł na świat w jakiejś surowo urządzonej porodówce w okolicach dworca, a pięć lat później także i mnie.
Galeria na drugim piętrze należała do nas oraz do Nadii Aleksandrownej, samotnej, bezdzietnej wdowy, którą trudno mi było sobie wyobrazić w młodym wieku i która popełniła niegdyś fatalny błąd, zakochując się podczas studiów na Moskiewskim Uniwersytecie imienia Łomonosowa w pewnym gruzińskim nauczycielu gry na gitarze. Straciła dla niego serce i rozum i pojechała za nim do jego legendarnej ojczyzny, opiewanej i podziwianej przez tak wielu jej krajan, rosyjskich poetów. Gdy burzliwa miłość przeminęła, a szalona namiętność wygasła, gruziński nauczyciel gitary zakwaterował swoje rosyjskie trofeum u starszej siostry, a sam znikał na całe tygodnie, szukając szczęścia w ramionach innych dam. Miłość Nadii okazała się niewzruszona i trwalsza od miłości męża. Nadia dochowywała mu wierności zarówno za jego życia, jak i po nim, i zawsze potrafiła znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla niewybaczalnych wybryków małżonka.
Piętro niżej mieszkała rodzina Basilia. Ciekawe, co się z nimi stało? Z korpulentną Nani, dorabiającą zawodowo jako ekspedientka w sklepie spożywczym Gastronom gdzieś po drugiej stronie rzeki, ale głównie zajmującą się handlem na czarnym rynku, najbardziej cwaną kobietą w całym podwórku. Doskonale pamiętam jej kolorowe podomki. Potrafiła handlować dosłownie wszystkim i ze wszystkimi. Gdy ktoś ją poprosił o trochę soli, po chwili chciała od niego w zamian pół kilo ryżu. Umiała przekonać każdego do zakupu, a w szczególności ulegały jej kobiety z podwórka, które cierpliwie znosiły jej humory i arogancki sposób bycia, ponieważ za stosowną opłatą była w stanie wytrzasnąć wszystko, czego tylko dusza zapragnie, a czego państwo sowieckie nie dawało: od biletów do kina na jakąś zamkniętą projekcję po czeską bieliznę. Co się zaś tyczy jej męża Tariela, to zazwyczaj widywaliśmy tylko jego imponująco owłosione plecy, bo nawet w wolnym czasie dłubał niezmordowanie przy swoim kamazie, który zawsze stał – ku rozpaczy dzieciaków – na podwórku i przeszkadzał w zabawie. Ich jedyny syn Beso nie odziedziczył talentu ani po ojcu, ani po matce, był powolny, leniwy i ślamazarny, zawsze drapał się po kroczu i od najmłodszych lat wykazywał nadmierne zainteresowanie seksualnością.
Cały parter z jednym ogromnym mieszkaniem należał w całości do Tatiszwilich, niesamowicie, wręcz podejrzanie wzorowej rodziny, która mimo przesadnej gościnności, towarzyskości i nadzwyczajnych umiejętności kulinarnych matki rodziny nie budziła wśród mieszkańców podwórka zbytniego zaufania. Szczególnie przedstawiciele tak zwanej inteligencji zamieszkującej nasze podwórko okazywali im swoją dezaprobatę, a winna była temu uprawiana niegdyś przez ojca rodziny profesja. Dawita nigdy nie nazywano inaczej jak tylko "cechowik" – słowo, którego znaczenie pojęłam dopiero wiele lat później, było sowieckim synonimem korupcji oraz zepsucia państwa. Za sowieckich czasów takich ludzi uważano za "kapitalistyczne świnie" i cierń w oku każdego "szanującego się" obywatela. Na dodatek wydawali się aż nadto perfekcyjni, więc niektórzy starali się za wszelką cenę przyłapać ich na jakichś błędach albo odkryć jakieś problemy.
Anna Tatiszwili siedziała w szkole dwie ławki przede mną i uchodziła nieoficjalnie za klasową księżniczkę. Przez wiele lat była najpiękniejszą i najlepszą uczennicą w klasie, w każdym razie do czasu, aż Ira nie podważyła drugiego z jej atutów, czyli statusu prymuski. Jej brat Otto, książę rodziny, był małym sadystą. Jak ja go nienawidzę, na myśl o nim do dziś czuję się nieswojo. Wieczny zbieg. Jak można żyć z taką winą na sumieniu?
Już jako dziecko dziwnie się zachowywał, ale rodzice ciągle go usprawiedliwiali, więc wszyscy w końcu machali na to ręką. Mówiło się, że to jest po prostu "chłopak szczególnej troski" i trzeba okazać mu dużo cierpliwości. Tylko że gdy kiedyś utopił w zlewie na podwórku kota Nadii Aleksandrownej – mały Tarik był przypadkowym świadkiem tych tortur i o wszystkim nam opowiedział – ludzie stracili do niego anielską cierpliwość i zaczęli przepowiadać, że „ten chłopak źle skończy". I nie mylili się.
Okładka książki Nino Haratischwili, pt. 'Coraz mniej światła' Wydawnictwo Otwarte
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.