"Strażnik wraca do domu, wypija litr tequili i krzyczy w poduszkę, żeby dzieci nie słyszały"

"Podczas tej pracy bardzo ważne były słowa. Cały czas tonęliśmy w dwóch płaszczyznach języka. Władza na mur mówiła 'zapora'. 'Zona' była zawsze w ich ustach 'strefą', podczas gdy tak naprawdę od początku była miejscem nie tylko zakazanym, ale też miejscem opresji, w którym nie działało prawo. Prawem był każdy poszczególny człowiek w mundurze, często każdy z nich był innym. Najgorsze, że zona stanowiła opresję nie tylko dla ludzi, którzy chcieli się tam dostać z zewnątrz, ale także dla mieszkańców, co było kompletnie nie do przyjęcia. Albo mamy prawo w tym kraju, albo nie mamy".

Najnowsza produkcja Storytel Original, audioreportaż "Zona. Historie ze strefy zamkniętej", opowiada o prawdziwych wydarzeniach, które od kilkunastu miesięcy rozgrywają się w sercu Europy, w Polsce. Tytułowa zona to pas ziemi przy granicy polsko-białoruskiej, od dłuższego czasu objęty stanem wyjątkowym. Życia mieszkańców zony wraz z chwilą ogłoszenia tej wiadomości wywróciły się do góry nogami. Nie tylko niemożliwym stało się zaplanowanie czegokolwiek z choćby jednodniowym wyprzedzeniem, nie wspominając już o planach dalszych, jak choćby wakacje. Dodatkowo ten, kto chciał pójść za sercem i ludzkim odruchem pomagając migrantom w lesie, z dnia na dzień stawał się wrogiem systemu. Systemu, który nie chciał i nie chce uznać ludzi w lesie za ludzi.

Zobacz wideo Maciej Stuhr czyta fragmenty "Opowieści ze wsi obok"

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

"Zona. Historie ze strefy zamkniętej" napisali Marta Mazuś i Marcin Kołodziejczyk, nagradzani reporterzy i autorzy. Oddali oni głos mieszkańcom, w materiale pojawiają się ich autentyczne wypowiedzi. "To świadectwo osób, które, by działać humanitarnie, musiały złamać prawo. Działały zgodnie z prawem wyznaczonym przez człowieczeństwo, miłością do drugiego człowieka i troską o jego dobro". "Zona" jest opowieścią o cenie, jaką płaci się za bycie porządnym człowiekiem. Całość czyta Maciej Stuhr, a audioreportażowi towarzyszy też dodatkowy element - "Telefon Anki", fikcyjnej bohaterki, będącej zbiorowym portretem mieszkańców Strefy. Pozwala on przybliżyć odbiorcy ich perspektywę. Można go znaleźć na stronie www.historiezestrefy.pl, gdzie dostępny jest też pierwszy rozdział audioreportażu.

Marta Mazuś i Marcin Kołodziejczyk: Zona, czyli na granicy człowieczeństwa

Anna Tatarska: Podstawą Waszej pracy jest nawiązywanie relacji z ludźmi. W przypadku audioreportażu "Zona. Historie ze strefy zamkniętej" musieliście zdobyć zaufanie mieszkańców strefy przy granicy polsko-białoruskiej. To oni są bohaterami tej opowieści, ich wrażliwość, doświadczenia, zdobyte informacje pomagały budować reporterski obraz. Jak wyglądało wchodzenie w ich rzeczywistość? Byli spragnieni chcącego słuchać ucha czy raczej niechętni?

Marta Mazuś: Kiedy zaczynałam tam jeździć, nie było jeszcze zony, wszystko dopiero zaczynało się wykluwać, okazywać. Cały system pomocowy dopiero się tworzył, wszystko było robione w najgłębszej tajemnicy. Wtedy nie było wśród mieszkańców dużej otwartości, panowała raczej zmowa milczenia. Nikt otwarcie nie zapraszał na spotkania, nikt nie występował przed kamerami. Tylko nieliczni mieszkańcy mieli odwagę od samego początku pokazywać się jako ci, którzy są gotowi pomagać, choć wiązało się to z ryzykiem. W wielu przypadkach to się nie zmieniło. Wiele osób, naszych bohaterów ze słuchowiska, nadal pozostaje anonimowych. W zdobyciu ich zaufania na pewno pomogło, że my naprawdę jeździliśmy tam bardzo często.

Marcin Kołodziejczyk: Właściwie nigdy nie przestaliśmy tam jeździć. Praca przy "Zonie" to dla nas nawet nie był powrót. Jako reporterzy uważamy, że zawsze trzeba się ruszyć, pojechać na miejsce. Nie ma reportażu pisanego z telefonu albo na podstawie czegoś, co ktoś ci przyśle Facebookiem czy SMS-em. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że musimy tam być.

Mazuś: Rzeczywistość zony miała swoje etapy. A to budowany był mur, a to coraz częściej znajdowano w lasach ciała. Podczas naszych kolejnych wizyt ludzie mogli stopniowo nabrać do nas zaufania. Do jednego z materiałów dostałam na przykład prośbę, że muszę dać zobaczyć bohaterce, która pomagała mi zdobywać informacje, co ja tam właściwie napisałam. Nigdy tego nie robię, ale w tym przypadku się zgodziłam. Wiedziałam, że ważne są względy bezpieczeństwa i nie chciałam nieświadomie napisać czegoś, co może im zaszkodzić. Bo ja mogę wrócić do Warszawy i mi się nic nie stanie, a oni tam zostają. Mają sąsiadów, mają służby, mają zonę na miejscu. Są zatrzymywani, sprawdzani. Ich działalność może się na nich zemścić. Stopniowe zdobywanie zaufania zaowocowało tym, że nasi bohaterowie zdecydowali się szczerze rozmawiać i pokazać nam wiele ze swojego życia.

Kołodziejczyk: Podczas tej pracy bardzo ważne były słowa. Cały czas tonęliśmy w dwóch płaszczyznach języka. Z jednej strony była władza, która na mur mówiła "zapora" - jest to słowo o mniejszym natężeniu. Zona była zawsze w ustach władzy "strefą", podczas gdy tak naprawdę od początku była zoną w rozumieniu "Pikniku na skraju drogi" braci Strugackich, czyli miejscem nie tylko zakazanym, ale też miejscem opresji, miejscem w którym nie działało prawo. Prawem był każdy poszczególny człowiek w mundurze, często każdy z nich był innym. Najgorsze, że zona stanowiła opresję nie tylko dla ludzi, którzy chcieli się tam dostać z zewnątrz, ale także dla mieszkańców, co było kompletnie nie do przyjęcia. Albo mamy prawo w tym kraju, albo nie mamy.

Jako dziennikarka często próbuję zainteresować redakcję jakimś tematem i słyszę "już o tym pisaliśmy". Było jeden raz o Iranie, o Syrii, o Białorusi - i wystarczy. W mediach rządzonych przez "kliki" tematy, nawet te najważniejsze, szybko się starzeją. Z granicą też jest ten problem, mam wrażenie. Czy dbanie o to, żeby ten temat był żywy, żeby ludzie chcieli się wciąż tym przejmować, to jest dla Was dodatkowe zadanie?

Kołodziejczyk: W swojej pracy oczywiście natykamy się nierzadko na ścianę "to już było". Natomiast jeśli chodzi o zonę, to nigdy nie dbałem o to, gdzie się przesunął dziennikarski peleton i gdzie teraz pedałuje, przy jakich tematach są teraz wszyscy.

Kompletnie mnie to nie interesuje. Kiedy 24 lutego rozpoczęła się wojna, Rosja napadła na Ukrainę, zauważalny był taki mechanizm, że bardzo wiele osób, dziennikarzy, aktywistów i zwykłych ludzi, którzy pomagali, przesunęło się na granicę polsko-ukraińską. My też tam byliśmy. Tam było łatwiej, było widać, że państwo nam sprzyja, jest po naszej stronie, mamy przyjazną politykę. Wszyscy chcieli rozmawiać, pomagali dziennikarzom wejść w miejsca, które normalnie są nieosiągalne - na przykład w zonie. Łatwiej było się tam sprawdzić jako człowiek, ktoś, kto ma dobre intencje. Natomiast Zona była miejscem wyklętym. Ale dla nas nigdy nie stała się miejscem zapomnianym. Tylko się zmniejszyła, ale metody pozostały te same. Zona była i jest. Jeżeli mówimy, że o niej zapomniano, to zapomnieli o niej dziennikarze. Ale nie ludzie, którzy tam na co dzień są.

Mazuś: Z naszych doświadczeń wynika, że często taki powrót do jakiegoś zagadnienia po jakimś czasie jest dobrym pomysłem. Kiedy powiedziało się dużo, wszyscy przenieśli się gdzie indziej a ty wracasz i pokazujesz, co się zmieniło w odczuciach ludzi, w rzeczywistości na miejscu, jak to funkcjonuje. Często można pokazać bardzo dużo ciekawych, bardziej uniwersalnych rzeczy o naturze ludzkiej.

Kołodziejczyk: Jak tam są wszyscy, to z każdego źródła medialnego dostajemy te same informacje. Później można wejść głębiej.

Projekt "Zona. Historie ze strefy zamkniętej" obejmuje nie tylko audioreportaż, ale także stronę internetową, skąd można wejść do telefonu fikcyjnej mieszkanki Zony, Anki, gdzie znajdują się autentyczne materiały z pogranicza. Skąd wziął się ten pomysł, jaki był jego cel?

Kołodziejczyk: Telefon Anki to był pomysł Storytela, który powstał po rozmowach z nami i aktywistami z zony. Uważamy, że bardzo dobrze to wyszło. Tam telefony są narzędziami. Nikt nie ma wypasionego najnowszego modelu, aparat ma działać i tyle. Wiele osób, które w zonie mieszkają i zajmują lub zajmowały się pomocą, mówi, że to, co znajdziemy w "telefonie Anki", jest do złudzenia podobne do ich telefonów. Łącznie ze zbitą szybką w telefonie.

Mazuś: Zbita szybka to akurat był pomysł Marcina. Takie drobne szczegóły uwiarygodniają sprawę. "Telefon Anki" to był kolejny krok, mający umożliwić słuchaczom jeszcze większe niż w tradycyjnej formie czytanej czy słuchanej zaangażowanie w projekt. Szansa, żeby zrozumieć, na czym to doświadczenie polega. Jako reporterzy możemy oczywiście opisać telefon aktywisty, powiedzieć, że on tam ma zdjęcia, filmy, że dzwonią do niego inni, że dostaje wiadomości z prośbami o pomoc. Ale jeżeli można to można zobaczyć na swoim własnym telefonie, to jest zupełnie inne odczucie.

Zon /Zon / Storytel

Z mojej perspektywy niezwykle ciekawe w położeniu mieszkańców zony jest to, że oni robią coś głęboko intuicyjnego, chcą pomagania drugiemu człowiekowi, ratować go w sytuacji, która jest skrajna. Z drugiej strony ich zgodne z emocjami działanie staje się w pewnym stopniu polityczne. Czy to było interesujące z waszej perspektywy? Czy w jakikolwiek sposób zmienia to, o czym piszecie?

Kołodziejczyk: Oczywiście. Zona okazała się czystą polityką, tylko taką wprowadzoną nie przez debatę 460 osób w Sejmie, a w działaniu. Straszne, że to się działo naprawdę. Do tej pory bardzo wiele znajomych osób z tak zwanych kręgów inteligenckich, wielkomiejskich, nawet mimo tego reportażu nie wierzy, że tam się takie rzeczy działy. "To jest niemożliwe, to jest środek Europy, Unia Europejska" mówią. "Jednak jakieś prawo funkcjonuje, konstytucja". No więc nie tam. Tam wszystko było podporządkowane polityce obecnego rządu, bardzo agresywnej. Zwykła chęć pomocy człowiekowi w potrzebie, wręcz na granicy życia i śmierci, była przestępstwem. Przestępców czyniono z ludzi zwykłych, którzy zwyczajnie mieli głęboko chrześcijański odruch pomagania.

A przecież ten odruch to w teorii coś, co większość Polaków powinna wspierać, chwalić.

Kołodziejczyk: Dopowiem jeszcze jedną rzecz. Zdarzyło mi się niedawno być na takim zamkniętym spotkaniu wyborców prawicy. Ci państwo bardzo lubią się powoływać, mówiąc o wielkości Polski, na to, że my kiedyś, w XVII wieku, byliśmy najbardziej tolerancyjnym krajem Europy. To do nas przyjeżdżali ci wszyscy, którzy potrzebowali pomocy, uciekali przed opresją. Wymienia się często Żydów, Ormian, inne narody. I to jest powód do dumy to, co się działo te cztery wieki temu. Bo pokazuje, że Polska jest i była wielka. Otóż być może Polska była wielka, ale teraz nie jest. Bo dziś dzieje się dokładnie to samo. Ci sami ludzie, którzy powołują się na odruch serca sprzed 400 lat, w tej chwili mają zamiast serca beton, a z ludzi pomagających czynią przestępców.

Mazuś: To, co się zadziało w zonie, jest pokrętne. Bezprawie wyparło obowiązujące prawo. Rozmawiamy o ludziach, którzy decydują się pomagać w lasach, przynoszą ciepłą odzież, jedzenie, udzielają wsparcia prawnego, monitorują też sytuację. Te rzeczy powinny wziąć na siebie i realizować zgodnie z prawem, które je obowiązuje, nasze służby, Straż Graniczna. To są procedury, które są opisane. A tutaj to się nie działo. Działanie osób pomagających jest polityczne z tego jeszcze względu, ponieważ rzeczywiście wypełnia prawo, które obowiązuje.

Straż Graniczna broni granic przed niebezpieczeństwem - na pewno to słyszeliście.

Kołodziejczyk: Oczywiście, sytuacja była napięta. Był to jakiś element wojny hybrydowej, co bardzo lubi podkreślać władza, i ja się z tym zgadzam. My z Martą nie jesteśmy pięknoduchami, nam nigdy nie chodziło o to, żeby otworzyć szeroko granice i powiedzieć: hej, wszyscy wejdźcie! Bo być może tam wśród tych ludzi byli terroryści – nie wiem. Ale to było do sprawdzenia.

Las nie jest miejscem o tym, żeby o tym decydować. Rozwiązaniem jest uszczelnienie procedur migracyjnych, dobry system weryfikacji...

Kołodziejczyk: Tylko tyle. Postępować zgodnie z procedurami. Musimy też podkreślić, że do tragedii [migrantów] tam dochodzi jeszcze tragedia ludzi mieszkających na tych terenach z dziada pradziada, od pokoleń. Trzeba pamiętać, że oni mówią często takim bardziej wschodnim dialektem, wielu z nich ma bliskie rodziny na terenie Białorusi, bo przecież te granice były poprowadzone sztucznie po drugiej wojnie światowej. I ci ludzie byli przerażeni tym co się działo, wręcz deklarowali głośno, tak żeby być słyszani, swoje poparcie dla działań władz centralnych w zonie. Dlaczego? Mówią z zaśpiewem i woleli się ubezpieczyć. Inaczej mogliby zostać oskarżeni, o agenturalność, działanie na pożytek innego państwa. Przecież to jest jak w PRL.

Mazuś: W komentarzach związanych z reportażem, z zoną, ludzie czasami o tym piszą. "Ale nie można tak tego pokazywać, przecież to było zorganizowane działanie białoruskie, Putin za tym stał, to były zorganizowane transporty ludzi". To byli ludzie, którzy z różnych pobudek uwierzyli nieuczciwym osobom i zdecydowali się na tą podróż, ale to nie znaczy, że mają zginąć w lesie. To nie dyskwalifikuje ich jako ludzi. Trzeba rozgraniczyć te dwie rzeczy.

Kołodziejczyk: Władza bardzo dbała o to, żeby zonę utrzymać w tajemnicy przed Unią Europejską. Frontex, instytucja jak najbardziej powołana i mająca procedury, jeśli chodzi o obronę granic, proponował swoją pomoc Polakom. My – w sensie władza - tę pomoc odrzuciła, "bo radzimy sobie sami". Nie widzę innego powodu tej decyzji, jak tylko taki, żeby nie wpuszczać obcych na nasze tereny, żeby nie patrzyli, jakie bezprawie my tam robimy.

Cała ta sytuacja budzi we mnie chęć, żeby jeszcze raz przyjrzeć się językowi, temu jak on służy do rozmaitych manipulacji, budowania potrzebnych w danej chwili nastrojów. Jak ewoluują oficjalne komunikaty.

Mazuś: W przypadku zony stałym mechanizmem wykorzystywanym przez Straż Graniczną było używanie słów, które odhumanizowują całą tę sytuację. Jak byli znajdowani w lesie ludzie, było to nazywane ujawnieniem. Co się zwykle ujawnia? Zbrodnię, przestępstwo. A tutaj ujawniany był człowiek, znaleziony w lesie. To nadaje zupełnie inny charakter temu zdarzeniu. Oczywiście Straż Graniczna nigdy nie używa też słowa pushback, zamiast tego mówi o "doprowadzenie do linii granicznej państwa". Brzmi ładnie i delikatnie, choć w rzeczywistości wcale tak nie wygląda. No i - Marcin już o tym wspominał - nie ma muru, tylko "zapora". Mur jest czymś, od czego się chcemy odgrodzić, a zapora stanowi zabezpieczenie przed niebezpieczeństwem. Powstał taki osobny sposób mówienia o tym wszystkim, który nam samym pozwala lepiej myśleć o sobie.

Kołodziejczyk: Z różnych stron podchodziliśmy do tego miejsca. Ja nawet uczestniczyłem w takim organizowanym i sterowanym przez Straż Graniczną objeździe dziennikarskim. Zaczęli je organizować od stycznia tego roku. Oczywiście obwozili po miejscach, które oni chcieli pokazać. Najczęściej nie było tam ludzi albo mówiono tam, że nikt tu nie mieszka. Jak pytaliśmy na przykład, czy można porozmawiać z kimś ze sklepu, z ekspedientką – "nie ma tu sklepów". Więc byłem też w zonie z tej strony. Oczywiście pytałem strażników granicznych: "Jak wy między sobą mówicie o tej sytuacji? Czy to jest wojna? Jak wy to nazywacie?". Odpowiedź była zawsze jedna, ta sama, wyćwiczona: "My mówimy na to sytuacja konfliktowa".

O strażnikach dużo mówiło się w kontekście sytuacji na granicy. Zastanawiano, czy w takiej pracy można w ogóle zachować człowieczeństwo. Narratorami "Zona. Historie ze strefy zamkniętej" są mieszkańcy strefy. I ci strażnicy też są często tymi mieszkańcami, co dodaje tragizmu tej sytuacji... Czy spotkania ze strażnikami wam cokolwiek dały w kontekście tworzenia audioreportażu?

Mazuś: Spotkania ze Strażą Graniczną było o tyle pomocne, że mogliśmy jeszcze bardziej się upewnić co do tego jakie zasady panują w zonie. Na przykład spotykałam strażników granicznych podczas sytuacji, gdy znajdowano uchodźców w lesie a oni po cichu coś od siebie powiedzieli. Po cichu, szeptem, dało się czegoś dowiedzieć. W inny sposób nie było żadnej komunikacji, żadnej woli rozmowy, wytłumaczenia czegokolwiek. Było zasłanianie się rozkazem i niemożnością udzielenia informacji. Komunikat "proszę zadzwonić do rzecznika" to była jedyna interakcja.

Kołodziejczyk: Ale wiedzieliśmy z prywatnych źródeł – zwłaszcza Marta – co się dzieje z tymi ludźmi, kiedy wracają z pracy do domu.

Mazuś: Były opowieści osób, które ich znają. O to nietrudno, bo tam dużo miejscowych pracuje, Straż to tam na miejscu dobry pracodawca, państwowy, czyli stała pewna praca. Jak sąsiedzi, znajomi po cichu między sobą rozmawiali, to słyszałam, że strażnik wraca do domu, wypija litr tequili i krzyczy w poduszkę, żeby dzieci nie słyszały. Albo idą na zwolnienia lekarskie, jedno za drugim, żeby nie musieć w tym uczestniczyć. Ci bardziej przyzwoici próbowali jakoś uciec od tego.

Kołodziejczyk: Była cała plaga zwolnień lekarskich. W trakcie tego objazdu organizowanego przez Straż Graniczną prosiliśmy żeby nam dali kogoś do rozmowy, zamiast tylko cytować jakieś gładkie slogany. Oczywiście nie wszystkie redakcje chciały, bo jest taka telewizja w Polsce, która łykała to, co jej mówiono, po czym szła do ciepłego samochodu, bo była zima. Wszyscy wiemy, która. I na te usilne prośby pozostałych dziennikarzy strażnicy graniczni znaleźli wreszcie wśród swoich człowieka, młodego chłopaka, który pochodził z tych terenów. I rozmowa wyglądała tak, że stała kamera, nagrywała chłopaka, który mówił, jak to wygląda, a za kamerą stali strażnicy graniczni, którzy mu na migi niemal pokazywali, co on ma mówić. Kiedy mówił dobrze, to kiwano głową, kiedy mówił źle, to był syk.

Trudno mi sobie wyobrazić funkcjonowanie w takim stanie koszmarnego zawieszenia, moralnego, ale przecież też codziennego. Kiedy nie wiesz, jak będzie wyglądał twój następny dzień, jak masz zaplanować wakacje, wyjazd szkolny z dziećmi. Życie stoi na głowie. Jakie konsekwencje ma opisywana przez Was sytuacja dla życia ludzi, z którymi spędziliście czas, przygotowując "Zonę..."?

Kołodziejczyk: Trzeba jeszcze dodać huk helikoptera, nieustanne wycie syren różnych pojazdów specjalnych typu radiowozy, furkot pędzących przez małe wioski ciężarówek z prędkością sto na godzinę, potracone prace - ponieważ tam są setki przewodników po Puszczy Białowieskiej, de facto jednoosobowe firmy, które straciły rację bytu. Więc jeżeli pytasz o to, jak oni organizują wakacje, odpowiedź brzmi: w tym roku wakacji nie będzie.

Mazuś: Osoby, które są bardzo zaangażowane w pomoc, otwarcie mówią, że nie są już tymi ludźmi, co kiedyś. Mają grono osób, z którymi mogą swobodnie rozmawiać o tym, co robią, bo ci ludzie im sprzyjają, mają wspólny cel, razem chodzą do tego lasu. Ale ich relacje z sąsiadami zanikły. Są wyczerpani psychicznie. Nigdy nie mogą nic zaplanować. Jedna z bohaterek mówi, że dopiero teraz, pierwszy raz po tym roku, miała taki pomysł, żeby może gdzieś z dziećmi wyjechać. Tylko co, jeśli ten spokojniejszy okres się skończy? Jeśli ona będzie gdzieś daleko, a na telefon zaczną jej przychodzić wezwania? Ona tego nie wytrzyma. To jest straszne. Ci ludzie porezygnowali ze swoich codziennych zajęć, z regularnej pracy. Nie są w stanie się skupić na niczym innym, tylko na czekaniu na wezwanie o pomoc. Naprawdę ciężko mi to sobie wyobrazić. Wiadomo, że szlaki migracyjne stopniowo wygasają. Ale, żeby wygasły całkiem musi minąć parę lat. Tam nadal nowe osoby przyjeżdżają tymi samolotami, za rok pewnie też jeszcze będą. Mieszkańcy żyją na stand-by’u. Poczucie, że jeżeli ja zawalą, to być może do potrzebującego nikt nie dotrze, zostanie z nimi na zawsze. Myślę, że oni już nigdy nie będą tacy sami.

Kołodziejczyk: Zachowanie przyzwoitości, ta potrzeba zachowania się jak człowiek, to nie jest dla tych ludzi coś chwilowego. Ogromnie ich za to podziwiam.

W filmowych rozmowach, które robię najczęściej, lubię pytać reżyserów jak to zrobić, żeby ludzie chcieli oglądać filmy ambitniejsze i trudniejsze, skoro samo życie robi się coraz bardziej skomplikowane. Dlaczego warto jednak posłuchać o tym, co dzieje się w zonie? Znaleźć trochę siły, by się na to otworzyć?

Kołodziejczyk: Jeżeli przestaniemy się interesować tym, co się wokół nas dzieje, to możemy się obudzić niedługo w kraju, gdzie prawo w ogóle przestanie istnieć. Wtedy wszyscy będziemy kimś w rodzaju uchodźców we własnym kraju, traktowanych bezprawnie, bez żadnych praw do obrony.

Mazuś: Tak jest w przypadku wielu rzeczy, z którymi żyliśmy przez długi czas i którym się sprzeciwialiśmy. Po pewnym czasie się wypaliły. Strajk Kobiet, protesty w obronie wolnych sądów - ludzie byli bardzo w to zaangażowani. Nagle pojawiła się jakaś ściana, to się skończyło.

Kołodziejczyk: Doszliśmy do punktu, w którym praworządność w Polsce opiera się na charyzmie jednostek. Bo jakiś tam sędzia się sprzeciwi być zglajszachtowanym po ziobrowskiemu...

Mazuś: …Ktoś idzie do sądu i walczy o swoje prawo do pracy. Tacy sami bohaterowie są w zonie. Ludzie, którzy się nie zgodzili na to, co im narzucono.

Kołodziejczyk: Nie system, a jednostki. Jak w zdaniu, które kiedyś usłyszeliśmy w radiu: Jeżeli chodzi o zonę, to Polska jest jednym wielkim NGOsem.

Mazuś: Musimy pamiętać, że jeśli taka sytuacja się wydarzyła raz, to może się wydarzyć po raz kolejny. Może nie dokładnie z uchodźcami, może w innej sytuacji... Pytanie "jak ja bym się zachował w sytuacji, gdy ktoś potrzebuje pomocy", "co ja robię", "czy pomagam, czy nie pomagam" - to są pytania uniwersalne. Myślę, że warto tego posłuchać, żeby się móc zastanowić, jak my sami byśmy na nie odpowiedzieli.

Dochód z odsłuchań audioreportażu "Zona. Historie ze strefy zamkniętej" zostanie w całości przekazany Fundacji Ocalenie, Grupie Granica oraz Fundacji Bezkres, które codziennie pomagają na granicy polsko-białoruskiej.

„Zona. Historie ze strefy zamkniętej". Posłuchaj tylko w Storytel.

Zon /Storytel

Więcej o: