Zwykle tygrysy syberyjskie i ludzie nie wchodzili sobie w drogę. Gdy ten zaatakował myśliwego, wszyscy byli zszokowani [FRAGMENT KSIĄŻKI]

"W tym stoickim spełnianiu powinności tkwi nabyta za wielką cenę mądrość. To jeden z elementów koniecznych do przetrwania, blisko związany z losem. A los to bardzo ważne pojęcie w Rosji - kraju, w którym kolejne pokolenia ludzi mają nikły wpływ na własne życie. Los bywa nędzny, ale jak właśnie przekonali się Zajcew, Dwornik i Onofriejczuk, może też być okrutny jak tygrys". Prezentujemy przedpremierowo fragment reportażu Johna Vaillanta pt. "Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii". Książka swoją premierę będzie mieć 25 stycznia 2023 roku.

To książka, którą można czytać, jak dobry kryminał. Autor reportażu konsekwentnie opisuje wydarzenia, które pod koniec 1997 roku wstrząsnęły wszystkimi mieszkańcami Kraju Nadmorskiego w Rosji. Jest to opowieść o morderczej zemście pewnego tygrysa oraz o ludziach, którzy ze względu na warunki, w których przyszło im żyć, zostali zmuszeni do podjęcia radykalnych kroków.

Więcej ciekawych fragmentów książek znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>

"Kiedy w 1997 roku nieopodal rosyjskiego miasteczka Łuczegorska tygrys zaatakował myśliwego, wszyscy byli zszokowani. Tygrysy syberyjskie i ludzie zwykle nie wchodzili sobie w drogę, tymczasem w tym przypadku zwierzę zdawało się działać celowo, z niespotykaną agresją i mściwością, jakby chciało nie tylko unicestwić swoją ofiarę, ale także zniszczyć wszystko, co do niej należało. Jak do tego doszło? Kto pierwszy złamał niepisane prawa tajgi i wywołał wojnę między tygrysem a okolicznymi mieszkańcami? Rozpoczęła się walka na śmierć i życie, ale coraz trudniej było odróżnić, kto jest myśliwym, a kto tropioną zwierzyną…

John Vaillant odtwarza  krok po kroku tę mrożącą krew w żyłach historię. Pozwala też zrozumieć ten zakątek świata, w którym piękno miesza się z okrucieństwem, bohaterstwo z chciwością, a bezinteresowność z bezmyślnością. Cofając się w przeszłość, opisuje dawne dzieje tych ziem i pokazuje, jak przeszłość, zwłaszcza czasy Związku Radzieckiego i okres po jego upadku, ukształtowała mentalność ludzi i pośrednio doprowadziła do tragedii" – opis pochodzi od wydawcy.

Zobacz wideo Popkultura odc. 138

John Valliant, "Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii", tłum. Jan Rybicki, Wydawnictwo Czarne – fragment książki:

Trusz tylko raz widział Markowa żywego – było to przy okazji incydentu z borsukiem i karabinem. Wtedy go nie docenił. Uznał go za jeszcze jednego bezrobotnego polującego z musu i tylko po to, by się wyżywić, który jednak nie pogardzi rysiem albo borsukiem, jeżeli akurat taka zwierzyna podejdzie mu pod lufę. Trusz wie doskonale, że w szarej strefie między literą prawa a ludzkim losem linia pomiędzy dobrem i złem nie przebiega prosto. Ale czy tam, w lesie, stojąc nad zanurzonym w garnku borsukiem, Trusz mógł się domyślić, co stanie się z Markowem – znanym kłusownikiem i posiadaczem nielegalnej broni, któremu sprzykrzyła się bieda? Albo czy mógł przewidzieć, co stanie się z Lwem Chomienką?

Lew Chomienko był trzydziestosześcioletnim myśliwym i zielarzem z wioski Lesopilnoje, leżącej nieopodal zbiegu rzek Ussuri i Bikinu. Ukończył łowiectwo na uczelni i pracował w Przedsiębiorstwie Eksploatacji Lasów Państwowych – firmie nadzorującej pozyskiwanie dziczyzny i futer. Ale w latach dziewięćdziesiątych przyszły na Rosję ciężkie czasy; w zimie 1996 roku Chomienko stracił stanowisko – miał na utrzymaniu czworo dzieci. Cała rodzina wegetowała na skraju tajgi w starej, zapadającej się chacie z bali – szpary w ścianach były tak wielkie, że można by wytknąć przez nie rękę. Pewnego dnia Trusz obchodził swój rewir i natknął się na polującego tam Chomienkę. Sprawdził mu dokumenty. Okazało się, że strzelba Chomienki była zarejestrowana, ale nie na niego, tylko na ojca. Trusz miał pełne prawo skonfiskować broń, ale puścił go, bo zlitował się nad widocznym ubóstwem myśliwego – poza tym wszystkie inne papiery były w porządku.

Wkrótce później Chomienko złapał okazję – ciężarówkę z drewnem jadącą w górę Bikinu. Miał na sobie walonki, bardziej odpowiednie na miasto niż tajgę, i zielony mundur leśnika. Jak wielu innych w tajdze polował z dubeltówką. W lasach Kraju Nadmorskiego ta stosunkowo lekka broń jest zwykle nie pierwszej młodości i wątpliwej jakości, jej skuteczny zasięg nie przekracza stu metrów, celnie strzela najwyżej na siedemdziesiąt, co w porównaniu ze współczesną bronią myśliwską jest wynikiem nader skromnym. Broń była nabita pojedynczym dużym pociskiem w prawej lufie; w lewej znajdował się ołowiany śrut – w ten sposób był przygotowany na każdą zdobycz, grubego zwierza i drobnicę. Chomienko polował sam. Było około trzydziestu centymetrów śniegu i czterdziestu stopni poniżej zera.

W takiej temperaturze słychać tylko własny oddech i kroki, bo las jest cichy i nieruchomy jak przestrzeń kosmiczna; w nieosłoniętą twarz musiało być Chomience niemal tak zimno jak w kosmosie. Wszędzie panował całkowity bezruch. Białe pnie brzóz wyrastały niemal wprost ze śniegu. Szarzyzna i brąz dębów, topoli i niższych krzewów stanowiły jedyny kontrast i punkt odniesienia – ale też potencjalne kryjówki. Około południa Chomienko natknął się na trop tygrysa, był świeży, więc postanowił nim pójść. Niedaleko znajdowało się obozowisko drwali, pilnujący go strażnik na widok Chomienki wyszedł się z nim przywitać. Pogadali chwilę. Gdy Chomienko wyraził zainteresowanie tygrysimi śladami, wartownik powiedział, że poprzedniej nocy słyszał dobiegające z tajgi odgłosy walki. Domyślał się, że tygrys mógł napotkać wielkiego dzika, którego mężczyzna kilkakrotnie widywał w pobliżu obozu. Ussuryjskie dziki osiągają olbrzymie rozmiary – zdarzają się osobniki ważące ponad dwieście pięćdziesiąt kilogramów – i choć zwykle wędrują stadnie, ten akurat był samotnikiem. Był taki wielki, że strażnik nazywał go gazem-66 na cześć wielkiej i niezawodnej wojskowej ciężarówki, często używanej w pracach leśnych. Dzik miał olbrzymie kły, wartownik twierdził, że walka musiała być bardzo wyrównana. Chomienko zainteresował się jeszcze bardziej i choć strażnik ostrzegał go przed samotnym polowaniem na być może rannego tygrysa, myśliwy miał na to wielką ochotę.

Chomienko był doświadczonym zawodowym myśliwym. Nic dziwnego, że interesował się tygrysem, bo nie co dzień spotyka się świeże tropy tych zwierząt; wielu mieszkańców tajgi przez całe życie ani razu nie zobaczy żywego tygrysa. Chomienkę wiodły więc albo ciekawość, albo głód, albo wydawało mu się, że wygrał los na loterii. W jego stronach tygrysy nazywano na wiele sposobów, ale jednym z przezwisk była "Toyota" – bo w latach dziewięćdziesiątych można było kupić ją za upolowanego tygrysa. Wiązało się z tym oczywiście straszliwe ryzyko: zwierzę jest śmiertelnie groźne, polowanie – nielegalne, ale za to czarny rynek kwitł w Rosji w najlepsze. Poza tym Chomienko był w sytuacji bez wyjścia – wystarczyło spojrzeć na stan jego domostwa.

Gdy nie wrócił do wieczoru, strażnik zaczął się o niego niepokoić. Następnego dnia wraz z paroma drwalami wsiedli na spychacz – za żadne skarby świata nie wybraliby się pieszo – i wyruszyli na poszukiwanie. Znaleźli Chomienkę niespełna kilometr dalej. Leżał na ścieżce w dziwnej pozycji, lekko przyprószony śniegiem. Zostawili go na miejscu i wezwali policję, która zjawiła się następnego dnia. Ci, którzy znali język tajgi, ze śladów na śniegu odczytali całą historię. Oto co się wydarzyło:

Już kilkaset metrów od obozowiska Chomienko znalazł się na miejscu walki, o której opowiadał mu strażnik – tylko że nigdzie nie było widać wielkiego dzika. Na śniegu widniały jedynie ślady tygrysie. Walka musiała się toczyć o terytorium. Chomienko odczytał tropy i podążył za tymi, którym towarzyszyły plamy krwi. I znów nie doszedł daleko. Nie wiadomo dokładnie, co następnie się stało – czy to tygrys zdradził miejsce swojego pobytu, czy najpierw zobaczył go Chomienko. Tak czy inaczej, Lew Chomienko dostrzegł lub wyczuł tygrysa na tyle wcześnie, by zdjąć rękawice i starannie odłożyć je na śnieg. Uwolniwszy w ten sposób dłonie, skierował się ku kryjówce zwierzęcia, kilkakrotnie przesuwając się w bok, jakby chciał wybrać miejsce na najpewniejszy strzał. Gdy uniósł broń do ramienia, tygrys już szarżował. Można tylko sobie wyobrażać, jak potężna dawka adrenaliny trafiła do krwiobiegu obu maksymalnie skoncentrowanych ciał i jak potężnie musiało bić serce w piersi Chomienki, gdy rozpalone widmowe ślepia zbliżały się ku niemu jak w sennym koszmarze.

Wydaje się, że Chomienko zachował spokój, bo strzelał po kolei z każdej lufy, a nie naraz. Oba strzały trafiły, ale bez najmniejszego efektu. Tygrys zbliżał się czterometrowymi susami; pacnął Chomienkę łapą w twarz i obalił na ziemię. Potem chwycił go pyskiem. Chomienko miał płócienny plecak, ślady zębów na wystającym z niego stylisku siekiery wskazywały, że w jaki sposób go chwycił. Zaczął trząść Chomienką jak szmacianą lalką – z taką siłą, że złamał mu nadgarstek i obie nogi. A potem porzucił ciało i zniknął.

Chomienko zapewne na chwilę stracił przytomność, ale w końcu się ocknął i drugą, nienaruszoną ręką dobył noża i zaczął pełznąć w kierunku, z którego przyszedł. Znaleziono go parę kroków od starannie złożonych rękawic, zamarzniętego, z nogami wykrzywionymi pod nienaturalnym kątem. W nocy temperatura spadła poniżej minus czterdziestu stopni. Gdy jego ciało ostrożnie przenoszono na spychacz, było sztywne jak manekin.

Dopiero gdy ktoś poszedł po późniejszych tropach tygrysa, okazało się, że drapieżnik wcale się nie oddalił. Mimo obecności ciężkiego sprzętu i kilku ludzi pozostał w pobliżu i patrzył, podobnie jak poprzedniego dnia. Jak powiedział jeden z myśliwych z tajgi: "Tygrys zobaczy człowieka sto razy, zanim człowiek zobaczy tygrysa".

Jednym z najbardziej uderzających szczegółów było to, że na ciele Chomienki znaleziono tylko dwie widoczne rany: pojedynczy ślad po pazurze i zadrapanie na złamanej ręce. Tygrys nie zaatakował Chomienki, by go zjeść, i pewnie nawet nie zamierzał go drasnąć. Potem okazało się, że miał zniekształcony pazur, który nie chował się wraz z innymi, i właśnie nim musiał zranić Chomienkę. I to dzięki temu pazurowi Jurij Trusz rozpoznał tropy zwierzęcia, odszukał go i zastrzelił, stojąc na rolniczym traktorze. Ale znacznie trudniej przyszło mu podejść do zapadniętej chaty pełnej zmartwionych twarzy.

– Nie wiedziałem, co powiedzieć – wspominał. – Miałem łzy w oczach. Kiedy zobaczyłem, jak żyją, nie było mi żal tygrysa, tylko człowieka.

Bo w tej historii najważniejsze były daty. 26 stycznia Trusz spotkał Chomienkę i całkiem poważnie zastanawiał się, czy nie skonfiskować mu strzelby. A 29 stycznia Chomienko spotkał tygrysa.

Teraz, niemal dwa lata później, nie żył też i Markow. I znowu to od intuicji Trusza zależało, kogo jeszcze uda się uratować – albo kto jeszcze zginie. Podczas gdy on, Łazurienko i Gorborukow wpatrywali się w wytopiony i podeptany śnieg, usiłując odróżnić ślady ludzkie od tygrysich, posterunkowy Busz i roztrzęsieni znajomi Markowa musieli zebrać zwłoki w koc, który Zajcew wziął ze sobą w tym celu. Wszyscy oni byli myśliwymi, widzieli zabijane zwierzęta, sprawiali własną zdobycz. Ale Markow był człowiekiem i dobrym znajomym, którego ta brutalna, witalna siła rozdarła dosłownie na strzępy.

Zajęcie – zbieranie i składanie porozrywanych szczątków – było makabryczne, więc pracowali powoli, mechanicznie i w otępieniu.

– Żeby choć wszystkie kości zebrać – mamrotał Onofriejczuk bardziej do siebie niż do kogoś innego. – Żeby choć wszystkie kości złożyć do grobu…

W tym stoickim spełnianiu powinności tkwi nabyta za wielką cenę mądrość. To jeden z elementów koniecznych do przetrwania, blisko związany z losem. A los to bardzo ważne pojęcie w Rosji – kraju, w którym kolejne pokolenia ludzi mają nikły wpływ na własne życie. Los bywa nędzny, ale jak właśnie przekonali się Zajcew, Dwornik i Onofriejczuk, może też być okrutny jak tygrys. Bo teraz wszyscy obecni zdawali sobie sprawę, że to, w czym uczestniczą, nie było zwykłą leśną rzeczą. Że mieli do czynienia z czymś znacznie ważniejszym niż kolejny przypadek nieostrożności i pecha. Czym Markow zasłużył sobie na taki koniec? Jego znajomi – ci sami, którzy zdążyli ukryć jego broń przed przyjazdem Inspekcji Tygrysiej – wiedzieli to dość dokładnie.

Przeglądając strzępy zakrwawionej odzieży, posterunkowy Busz znalazł pustą pochwę po nożu, a potem małą wojskową apteczkę – jedyne elementy wyposażenia, które uniknęły zniszczenia lub zgubienia.

– A nóż gdzie? – zapytał.

– Gdzieś w lesie – odpowiedział szybko Onofriejczuk. – W śniegu.

Busz był młody, ale nie głupi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nóż był tam gdzie karabin. Dał spokój i otworzył apteczkę. Nie było w niej lekarstw ani opatrunków, tylko papierosy. Zebrawszy wszystko, Gorborukow i posterunkowy odprowadzili znajomych Markowa niosących jego zwłoki z powrotem do chaty. Trusz i Łazurienko zostali. Razem ruszyli śladem tygrysa przez sięgający do kostek śnieżny puch. Trop był świeży – tak świeży, jak tylko mogą być ślady niewidocznego już zwierzęcia. Śnieg zwykle tłumi odgłosy, ale w przypadku tygrysa – i to takiego, który chce pozostać niezauważony – robi to w sposób doskonały. A Trusz i Łazurienko oznajmiali swoją obecność każdym krokiem. Choć skradali się, jak mogli najciszej, równie dobrze mogli pokazać się na radarze. Byli na straconej pozycji – zupełnie jakby tygrys przeniósł się na inną płaszczyznę fizycznej egzystencji niż ta, od której nie potrafili się uwolnić tropiący go ludzie. Bo tropili nie zwierzę, tylko jego zaprzeczenie – milczenie równie ucieleśnione, jak niewidoczne. Tygrys nie mógł ukryć tylko swoich śladów i zapachu. Trusz tropił już niejednego tygrysa i sam nieraz był przez tygrysa tropiony, więc doskonale orientował się w sytuacji: jej panem był tygrys. Wszystko potoczy się tak, jak zechce tygrys.

Trusz był pod wielkim wrażeniem tego, co zobaczył, a zapadający zmrok i brak pozwolenia na odstrzał sprawiły, że zaczął się wahać. Było dla niego jasne, że ma do czynienia z zupełnie innym typem tygrysa w porównaniu z tym, który zabił Chomienkę. Biorąc pod uwagę zuchwałość Chomienki – śledził tygrysa i chciał go zabić – zwierzę wykazało się niezwykłą oględnością. Rosjanie nazywają tygrysy ludojady kanibalami, ale tygrys Chomienki – stary samiec – do nich nie należał. Dwukrotnie ranny (najpierw przez innego tygrysa, potem przez kule Chomienki) eliminował po prostu kolejne zagrożenie. Gdy Trusz wreszcie się z nim zetknął – sześć tygodni później pod Wierchnim Pieriewałem – samiec miał na sumieniu zabicie źrebaka, którego udało mu się przerzucić przez  dwumetrowe ogrodzenie. Tylko że samoobrona i zabijanie zwierząt hodowlanych należą do kategorii zwykłych tygrysich zachowań, tymczasem tu, na wschód od Sobolinego, działo się coś zupełnie innego. Tygrys Markowa należał do całkowicie innego świata.

<Reklama> Ebook "Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii" jest dostępny na Publio.pl >>

Więcej o: