"Jak płakać w miejscach publicznych". Przeczytaj fragment książki

To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. "Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata - napisał kiedyś. Zrozumieli >awokado i przynieśli mi mango" - pisze autorka "Jak płakać w miejscach publicznych". Publikujemy przedpremierowo fragment.

Szufladki

Nikt nie chce być szufladkowany. Gówno prawda. Nie chcemy być szufladkowani, jeśli niesie to nieprzyjemne konsekwencje: konieczność tłumaczenia się z prawdziwych i wyimaginowanych przewin całej swojej grupy społecznej, seksistowskie uwagi i protekcjonalne uśmieszki, odpowiadanie obcym ludziom w sklepie, że nie, nie pracujesz tu. Nie chcemy być wrzucani do szufladki z napisem "słodka idiotka", "zboczeniec", "laska z Żabki", "sfrustrowana baba", ale znajdźcie kogoś, kto domagałby się wypuszczenia go z szufladki z napisem "dobrze zapowiadający się młody człowiek" albo "najatrakcyjniejsza dziewczyna w biurze".

Ostatecznym testem szuflady jest choroba. Możecie być wyluzowani niczym Kalifornijczyk surfujący wzdłuż płonącego pola marihuany, możecie być wolnymi duchami, odprawiać ceremonie kakao, tańczyć w pięciu rytmach i jeść w pięciu przemianach, ale chcę zobaczyć, jak idziecie do lekarza z ostrym bólem brzucha i stwierdzacie: proszę o jak najmniej precyzyjną diagnozę, nie znoszę etykietek, złożoność moich wnętrzności nie pasuje do sztywnych podziałów na jelita, woreczek żółciowy, płuca i jajniki. Owszem, poznałam w życiu kilka takich osób. Ale nie dam głowy, czy do tej pory nie wykończył ich rak leczony kaszą jaglaną i palo santo. Albo bardzo wkurwiony lekarz.

Autorka 'Byłam dzieckiem z Auschwitz' Jedna z najmłodszych osób, które przeżyły Auschwitz. "Zrobiłam to, co kazała mi mama"

O ile w przypadku ostrego bólu brzucha istnieje procedura mająca ustalić, co jest jego przyczyną, o tyle w przypadku szwankującej głowy sprawy nieco się komplikują. Diagnozy nie stawia się, opierając się na obrazie USG i morfologii, ale na podstawie obserwacji lekarza i twierdzeń pacjenta, którym można ufać mniej więcej w takim stopniu co nastolatkowi obiecującemu wyjeżdżającym na weekend rodzicom, że przyjdzie dwóch kolegów i będą się razem uczyć. Nie to, że ludzie celowo okłamują lekarzy – zdecydowana większość nie ma w tym żadnego interesu, a ci, którzy mają, z reguły kłamią bardzo źle. Po prostu opisanie własnych stanów psychicznych jest sprawą niezwykle trudną, zwłaszcza po fakcie, kiedy człowiek zaczyna powątpiewać, czy aby trochę nie histeryzuje. Jako pacjentka psychiatryczna wielokrotnie i bez ironii zastanawiałam się, czy ta cała depresja nie dzieje się tylko w mojej głowie.

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że te same symptomy mogą wiązać się z różnymi diagnozami: niewyłapane należycie wcześnie ADHD i autyzm fundują ci depresję; odpowiednio głęboka depresja może wywołać paranoję albo urojenia winy; ekstremalne huśtawki nastrojów mogą świadczyć o dwubiegunówce, ale też o borderline; większość zaburzeń osobowości zwiększa ryzyko depresji lub traumy, nie wspominając już o problemach z uzależnieniami, które można elegancko nazwać self?medicating, samoleczeniem; ale można również pijaństwem, ćpuństwem i generalnym życiowym nieogarem. Jakkolwiek tego nie nazwiesz, nie pomaga w rozumieniu własnych emocji i uczuć.

Diagnozę stawia się więc i modyfikuje, między innymi na podstawie tego, jak pacjent reaguje na leki. Powiem wam coś, o czym będziecie chcieli jak najszybciej zapomnieć: całkiem często – a przynajmniej dużo częściej, niżbyście chcieli – psychiatrzy nie wiedzą, jak dany lek działa. Pomimo lat badań naukowcom nie udało się przyszpilić dokładnego mechanizmu, który powoduje, że człowiekowi klika odpowiedni pstryczek w mózgu. Brzmi jak teoria spiskowa, ale wystarczy przeczytać ulotkę, to nie jest tajna informacja. Choć w praktyce jest ukryta najlepiej na świecie. Nikt normalny nie czyta ulotek leków – nawet jeśli leczy się psychiatrycznie.

Czekając pod drzwiami psychiatry, marzyłam o szufladce. Przytulnym schowku, w którym w końcu będę mogła poczuć się u siebie. Klubie, do którego przyjmowane są tylko takie osoby jak ja, w którym wszyscy się rozumieją i nikt niczemu się nie dziwi. Jeśli czujesz, że od zawsze coś było z tobą nie tak, diagnoza nie jest problemem, tylko potwierdzeniem, że nie jesteś wariatką. Po prostu chorujesz psychicznie. Tylko że później może się okazać, że może zaczęłaś z tą diagnozą nowe życie, ale, wybacz, dostaliśmy nowe fakty i musisz zacząć jeszcze raz, ups, nie działa, to może jeszcze, o, trochę lepiej, ale może spróbuj cofnąć się trochę do poprzedniego życia i spróbować ponownie. Aż w końcu odkrywasz, że diagnoza to nie znalezienie swojej przegródki, ale parkowanie tyłem na ruchliwej ulicy: dużo stresu, dużo niepotrzebnych ruchów, kilka nieparlamentarnych zwrotów, jednak nie masz wyjścia. I w końcu gdzieś się zmieścisz. Choć mało prawdopodobne, by było to miejsce zrobione na wymiar.

Sygnały

"Albo wcześniej, gdyby coś się działo" – żegna mnie moja psychiatrka, ustalając datę kolejnej wizyty. Jeśli to zdanie brzmi dla was uspokajająco, gratuluję: najprawdopodobniej nie macie depresji.

Jedną z pierwszych rzeczy, których nauczyłam się po diagnozie, jest skupianie się na własnych stanach psychicznych. Całkiem przydatna umiejętność. Problem w tym, że nie wystarczy ich poczuć, trzeba jeszcze umieć je rozpoznać i zinterpretować. A kiedy prosicie lekarzy o instrukcję obsługi, patrzą na was zdziwieni i odpowiadają, że to wy ją macie. Moja praca nad samoświadomością w osiemdziesięciu procentach przypadków jest mentalnym odpowiednikiem kupowania używanego samochodu: gapię się w swoje wnętrze, świecąc latarką po omacku i próbując znaleźć potencjalnie szwankujący element, zanim ktoś się zorientuje, że nie mam pojęcia, co robię.

Zobacz wideo Przyjaźń, depresja, sieć i przemoc w oczach zetek. Sprawdźcie specjalny odcinek "Dlaczego".

Zwłaszcza z początku szło mi kiepsko – ludzie czujący się normalnie nie zastanawiają się nad tym, jak się czują, podobnie jak nie zastanawiają się, czy ich nerki odpowiednio szybko filtrują płyny, a ich włosy rosną szybciej czy wolniej niż zazwyczaj. Im intensywniej myślałam o tym, czy przypadkiem nie czuję się trochę dziwnie, tym dziwniej zaczynałam się czuć; im więcej energii zużywałam na monitorowanie zazwyczaj nieświadomego życia psychicznego, tym mniej jej zostawało na takie czynności, jak prowadzenie rozmowy, dobieranie ubrań tak, żeby względnie do siebie pasowały albo pamiętanie o przepalonej żarówce w łazience. Po kilku tygodniach pogłębionej introspekcji robiłam zapewne wrażenie dużo bardziej szalonej niż zwykle. I nadal nie miałam pewności. Kiedy moje leki zaczęły działać, zachowywałam się jak naćpany nastolatek, zadręczając znajomych pytaniem: "Widać po mnie?". Czy wyglądam lepiej? Czy jestem mniej smutna? Czy ich zdaniem mój stan się poprawia? Jak miałabym sama to ocenić, skoro, po pierwsze: nie jestem obiektywna, po drugie: oficjalnie jestem chora psychicznie.

Z czasem moje wewnętrzne czujniki skalibrowały się, system alarmowy przestał wyć przy każdym gorszym dniu albo każdej stresującej sytuacji. Co nie znaczy, że nie rejestruję drgań.

Pierwszy poważny epizod depresyjny przechodziłam. Nie polecam tego rozwiązania. Nie tylko dlatego, że nie zawsze się udaje – również dlatego, że nikt ci nie powie: "To już, udało się". Nawet gdy poczułam się lepiej, jeszcze przez wiele miesięcy byłam przekonana, że wystarczy zły krok i wrócę na start. Wychodzenie z depresji jest super, ale ma też słabą stronę: dopiero wtedy widzisz, w jak złym stanie byłeś i zaczynasz się bać. Wcześniej nie miałam na to czasu ani siły. Większość zasobów pożerały mi tak pasjonujące wyzwania jak wstawanie z łóżka, szukanie w markecie tej jednej rzeczy, którą miałam ochotę zjeść mimo braku apetytu, albo malowanie rzęs połączone z modlitwą, by udało mi się nie rozpłakać, bo naprawdę muszę już wyjść do pracy.

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

+Matthew Perry opowiada o swoim alkoholizmie "Przyjaciele mówią na mnie Matty. Powinienem już nie żyć" [[FRAGMENT]

Miałam szczęście – w mojej branży poziom neurozy na metr kwadratowy jest wysoki, a ja nie dość, że mam luksus etatu, to jeszcze trafiłam na przełożonych, którzy nie zamierzali mnie zwalniać. Nawet kiedy powiedziałam szefowi, że nie jestem w stanie pracować, ale wolałabym nie brać zwolnienia, bo boję się, że przestanę wychodzić z domu. Ani wtedy, kiedy zaczęłam robić błędy gramatyczne w tekstach. Ani nawet wtedy, kiedy zapytana, czy mogę coś zrobić, odpowiedziałam „nie" i wybuchnęłam płaczem. Złośliwość mojej depresji polega na tym, że nie jestem w stanie rozmawiać z ludźmi, a jednocześnie tylko towarzystwo ludzi jest w stanie utrzymać mnie we względnym pionie. W praktyce sprowadzało się to do przychodzenia do pracy w kapturze, a następnie manewrowania po korytarzach w taki sposób, by przypadkiem nie wpaść na nikogo znajomego, a tym bardziej nie skończyć z nim w jednej windzie. Z czasem doszłam do takiej wprawy, że gdy tylko zwietrzyłam nadchodzący small talk, znikałam za biurowymi dracenami niczym Rambo w dżungli.

I wciąż, mimo wszystko, nie miałam poczucia, że z moją perspektywą jest coś nie tak. Przeciwnie, z mojego punktu widzenia była zdrową i racjonalną reakcją na to, że życie jest ciągłą udręką potęgowaną przez bezsensowną pracę, którą będę musiała wykonywać do śmierci, najpewniej samotnej i zdecydowanie zbyt późnej.

Najgorsze były poranki. Wieczorem bywa beznadziejnie, ale przynajmniej możesz już wejść do wanny i przez dwie godziny oglądać seriale, a potem zamknąć oczy i zniknąć. Budzenie się to zgroza, bo przed tobą jest cały dzień; basen wypełniony szarawym mlecznym kożuchem, w którym się szamocesz, usiłując utrzymać się na powierzchni. Nie potrafisz powiedzieć po co właściwie: chyba tylko po to, by nie robić nikomu kłopotów. Wystarczy, że nie masz swoim bliskim nic do zaoferowania, obciążanie ich opieką nad tobą naprawdę byłoby przesadą. Przebrniesz przez ten dzień, musisz tylko wstać z łóżka.

Jak wstać z łóżka w dziesięciu krokach

1. Otwórz oczy. Przykro mi, bez tego się nie uda.

2. Podnieś górną połowę ciała szybkim, zdecydowanym ruchem. Najlepiej załatwić to na raz, jak wyrwanie chwiejącego się zęba.

3. Siedząc na łóżku, opuść stopy na podłogę. Oprzyj łokcie na kolanach. Oprzyj głowę na rękach. Odetchnij. Pauza.

4. Jest ci zimno, ale nie wracaj pod kołdrę. Odetchnij jeszcze raz. Nie myśl o bolących plecach.

5. Połóż dłonie na łóżku i wyprostuj łokcie. Wstań.

6. Możesz się oprzeć o ścianę, żeby przeczekać zawroty głowy. Oddychaj.

7. Owiń się swetrem. Wstaw kawę. Jeśli wypijesz odpowiednio dużo, głowa na jakiś czas przestanie boleć.

8. Czekając na kawę, możesz usiąść przy stole i oprzeć głowę na dłoni. Nie kładź głowy na blacie, bo cała zabawa zacznie się od początku. Oddychaj.

9. Po pierwszym kubku kawy czas się ubrać. W nagrodę nalejesz sobie drugi kubek.

10. Zamknij oczy, odetchnij. Nie grzeb w pustce w głowie. Otwórz oczy. Udało się.

"Jak płakać w miejscach publicznych" Emilii Dłużewskiej ukaże się 22 lutego 2023 nakładem wydawnictwa Znak Literanova

Jak płakać w miejscach publicznychJak płakać w miejscach publicznych mat. prasowe

Więcej o: