KONCERT ŻYCZEŃ
Była geniuszką. Przynajmniej w sprawianiu sobie drobnych przyjemności. Sekret polegał na tym, żeby się nie wahać – od razu ulegać nawet błahym zachciankom. Brała wszystko, co dawało jej radość. Żeby tylko nie pozwolić popłynąć łzom, które cisnęły się do oczu każdego ranka. Łzom, które wynikały z przekonania, że ani jedno marzenie tego dnia się nie spełni. Ani jedno!
Dziś więc, zamiast marzeń, pod szorstką wełnianą sukienką była jedwabna halka, uszyta ze starych, miękkich skrawków, kropla mdląco słodkiego likieru, którą znalaz-ła na dnie kieliszka, i poskręcana kora kasztanowca pod opuszkami palców. I jeszcze wspomnienie małych, okrąg-łych piersi dziewczyny, którą poznała poprzedniego wieczoru. Jej talii w półmroku, gdy ocknęła się z przelotnego zamroczenia. A potem gwałtownego szarpnięcia za ramię, które nie pozwoliło jej wypaść z tramwaju.
Studenci rozeszli się już po zajęciach. Gustawa Starewicz wyjęła szpilki przytrzymujące niski kok i uwolniła jasne włosy. Upewniła się, że w pobliżu nie ma nikogo, po czym wyciągnęła się na trawie i liściach. Zaszeleściło. Z otwartego okna akademii muzycznej dobiegał dźwięk klarnetu. Ktoś oddychał muzyką, a ona słuchała, jak dźwięk zaczarowywał świat. Mówiła dziś o początkach opery, ale tak naprawdę opowiadała o fakturze i kolorze głosu. Muzyka była językiem: specyficznym, czystym. Językiem, który rozumieliśmy na długo przed słowami. Może był to język tak stary, że nie potrzebował słów? Chwyciła mały listeczek i dmuchnęła mocno, mocno, sprawiając, że poszybował w górę.
Z okna na parterze wychyliła się tyczkowata dziewczyna w sukience w niebieską kratę i z krótkimi włosami do ramion na współczesną modłę.
– Gusta, nie tarzaj się tam jak dzik w żołędziach, tylko zasuwaj na górę! – zawołała. – Próba jest, do cholery! Wakacje się skończyły!
– Już, Kalina! – odkrzyknęła. – Daj mi chwilę.
Wstała, otrzepała się z liści i na powrót upięła ciasno włosy.
Serce dostraja się do muzyki. Potrafi zabić mocniej przy dźwięku, który stroi z jego uczuciami. Zwalnia i przyspiesza. Głos natomiast dostraja się do innych ludzi. W grupie śpiewa się łatwiej, bo dźwięki łączą się ze sobą, tworząc całość. Nie rozróżniała własnego głosu wśród innych sopranistek. Była jak liść wśród innych liści i to zanurzenie we wspólnym brzmieniu sprawiało jej przyjemność. Jedną z tych drobnych.
– Wystarczy – powiedziała Kalina, gdy wybrzmiała ostatnia nuta pieśni i zapadła cisza, którą Gusta odbierała jako zaskakująco gęstą wibrację w uszach. Świat za oknem pogrążał się w ciemności, a krople deszczu uderzały o parapety okien i o podłogę. Dach przeciekał i w kącie pokoju stało kilka wyszczerbionych garnków.
– Jest prąd? Zapalimy światło? – zapytała Gusta, odwracając wzrok od dziury bielejącej w ciemnych pończochach. Ciaśniej owinęła się szalem.
– Gdzieś tu chyba są świece!
Danka, niepozorna szatynka z lekką nadwagą i tłustą grzywką, zaczęła przeszukiwać swoją torbę.
–Ja też dziś pamiętałam – oznajmiła Kalina, ale kiedy otworzyła worek i zaczęła w nim szperać, zaklęła ze złością: – Szlag by ją trafił!
Danka odwijała z szeleszczącego papieru chleb z serem, a Gusta wyciągnęła kawałek świeczki i zapałki. Poczuła, że z głodu burczy jej w brzuchu.
– Pończochy i szminkę od tej staczki z Marszałkowskiej mi buchnęła! – narzekała Kalina, czerwieniąc wąskie usta resztką pomadki, którą wydłubywała poobgryzanym paznokciem z pudełeczka.
– Dobrze, że ja nie mam siostry – stwierdziła Danka z pełnymi ustami.
Gusta przysłuchiwała się rozmowie. Bez puszystości dźwięku znów robiło się ponuro, biednie i ciężko na sercu. Jej brat nie odzywał się od dwóch lat, od końca wojny. Żadnego listu, kartki, nawet słowa!
– Chleb dobry od niej kupiłam. I kiełbasę – wymieniała Kalina. – Do uszarganej śmierci chyba tam będę chodzić.
– Też bym poszła, ale strasznie bolą mnie dziś kolana. I głowa. – Danka przełknęła ostatni kęs i westchnęła. – Kalina, masz może to swoje cudowne lekarstwo, które pomaga przetrwać?
– Kupujecie i kupujecie, a mnie wciąż brakuje forsy – wtrąciła się Gusta. – Matka ciągle mi wytyka, że tkaczki i prządki poszukiwane "na już"! A ze śpiewu mąki nie będzie i że trzeba było pójść w rzemiosło. No a najlepiej to wyjść za mąż i mieć chociaż kawałek pola.
– To wiadomo, że za mąż najlepiej, byle bogato! – Kalina zaśmiała się, marszcząc swój zadarty nosek, który uniósł się jeszcze bardziej. – Ale mamy fuchę, jeśli miałabyś ochotę.
Kalina spojrzała na Dankę, która obślinionym palcem zbierała okruchy z poplamionego kołnierza i wkładała sobie do ust.
– Nawet już dziś, za mnie – powiedziała, a jej jasne oczy na chwilę zatrzymały się na twarzy Gusty. – Coś mnie bierze, a ty bez grosza, płótno w kieszeni, więc się dobrze składa. Poza tym on chyba lubi takie małe, biuściaste i biodrzaste, jak te pin-up girls w amerykańskich pismach.
Kalina wyciągnęła buteleczkę i podała Dance.
– Ty też chcesz? – spytała Gusty, kiedy Danka pociąg-nęła łyk.
Gusta skinęła głową.
– Bardzo chcę fuchę – powiedziała.
Weszły w aleję Stalina, którą warszawiacy z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywali Alejami Ujazdowskimi. W czasie wojny ulica kilkakrotnie zmieniała nazwę. Była już Siegesstrasse i Lindenallee. Zwycięstwa się skończyły, a lipy zostały. Skręciły za placem Trzech Krzyży w lewo. Gustę ciekawiło, dokąd idą, ale Kalina tylko wzruszała ramionami, jakby dość miała tłumaczenia, choć nic właściwie nie powiedziała, oprócz tego, że potrzebuje witamin, kisielu i kapusty kiszonej, oraz coś o utraconym akordeonie.
– Poza tym wszystko sama zobaczysz, jak tylko dotrzemy na miejsce. To już niedaleko – powtarzała.
– Szanowna pani kupi cegłę? – Tuż za plecami usłyszały nagle czyjeś natarczywe pytanie.
Gusta wyciągnęła z kieszeni cegłę i pokazała ją z nieśmiałym uśmiechem, po czym pociągnęła Kalinę za rękaw, żeby przyspieszyć kroku.
Mijały kolorowe kramy i stragany sklecone byle jak z łuszczących się desek, starych framug i położonych płas-ko drzwi. Bogactwo nie warte trzech groszy i obietnica luksusu, które wyrastały na każdym rogu i w każdej bramie, jak fosforyzujące grzyby na spróchniałym pniu. Tak, wydawać by się mogło, że znów jest kolorowo i że gdziekolwiek spojrzeć, wyrasta coś nowego, ale każdy już nauczył się patrzeć tylko tam, gdzie coś się działo. Tu i ówdzie słyszało się: „Jedwabne pończochy do tańca i do ślubu" albo „Nie trać więcej ani chwili, zacznij leczyć swój syfilis", albo „Bogate ciastka grubo pokryte kremem! Przez żołądek do serca mężczyzny!". Jakiś afisz głosił: „Piękne kwiaty pomogą zapomnieć o dziurze w ścianie". Akurat! Ani ciastka, ani kwiaty – nic nie zagoi tych blizn ani nie pomoże pokonać tego strachu.
Szły w milczeniu. Gusta wsłuchiwała się w odgłosy miasta. Kapało z rynien, w bramach stały prostytutki i chichotały, żebrak bez ręki siedział pod daszkiem z rudej blachy, memłał coś w ustach.
?–?Franco zaostrza terror w Hiszpanii! – wykrzykiwał gazeciarz. – Łapanki, egzekucje i gwałty! "Express Wieczorny", panie i panowie, tylko trzy złote!
Wszystkie te dźwięki układały jej się w szumiącą symfonię. Czytała tego ranka w "Życiu Warszawy", że mieszkańcom przeszkadza gwar miasta, ale jej wydawał się ożywczy, był oznaką odradzania się. Jednak z dala od zgiełku kramów panowała cisza. Nikt nie chciał patrzeć na zrujnowane kamienice, każdy omijał wzrokiem te fragmenty miasta, które wciąż przypominały o śmierci i trwodze. Trzeba się było pilnować i patrzeć w oświetlone witryny sklepów, bo inaczej nagle, na drugim planie, wyłaniały się wypalone ruiny o czarnych, pustych oknach. I kruchy spokój pierzchał, a dziurawy chodnik coraz gęściej pokrywał się brunatnym błotem, fatamorgana rozmywała się w deszczu i wszystko przyjmowało ten sam bury kolor.
Przyspieszyły kroku. Padało coraz gęściej, z gruzów spływały brudnożółte potoki. Śmierdziało i robiło się lodowato. Gusta już nawet nie próbowała omijać kałuż, grzęzła w strumieniu błota.
Bardzo przydałyby mi się nowe, mocne trzewiki, pomyślała, gdy poczuła, że pończochy przemokły i zaczyna chlupotać jej w butach.
Przeszły niedaleko jej domu, jednej z niewielu ocalałych kamienic przy ulicy Kredytowej, choć z licznymi wyrwami po kulach, w które Gusta wkładała czasem palce, po czym skręciły do ogrodu Saskiego. Ostało się tu trochę drzew, więc i zapach był inny. Zatrzymały się pod baldachimem z gałęzi. Przed frontonem pałacyku w głębi parku rósł miło-rząb, z którego opadły liście. W świetle latarni wyglądało to tak, jakby wejście do rezydencji zaścielał złoty kobierzec, odgradzający posiadłość od rynsztoku miasta. Gusta gwizdnęła z uznaniem i schyliła się, by podnieść żółty wachlarzowaty liść; od razu włożyła go do książki.
Zastukały kołatką w kształcie bawolej głowy, na co drzwi uchyliły się nieco i pojawił się w nich lokaj. Mężczyz-na był postawny, uprzejmy, obojętny. Omiatał je wzrokiem, choć wyglądało, jakby patrzył na sufit i obok nich. Uwagę przykuwała jego wiśniowa liberia z lampasami, która jednak lata świetności dawno już miała za sobą. Weszły do przedpokoju, gdzie piętrzyły się kufry. Na tarczy drewnianego zegara lew trzymał w pazurach antylopę, ale zegar nie odmierzał czasu. Wszystko pokryte było warstwą kurzu i nitkami srebrnych pajęczyn. Gusta stała urzeczona powagą i mrokiem. Krzyknęła z przestrachu, gdy nad jej głową przefrunęła sowa.
Znów dało się słyszeć kołatanie i lokaj ponownie otworzył drzwi. W strugach deszczu Gusta zobaczyła dziewczynę. Bujne, kręcone włosy, przesadnie wyprostowana postawa i wyraz twarzy ni to kpiarski, ni to wyniosły, podkreślony wysokimi łukami brwi. Ale najbardziej przyciągały uwagę dłonie, a raczej palce, długie, subtelne, jak u gotyckich Madonn. Gusta znała te dłonie. Kilka dni wcześniej patrzyła na nie, nie rozpoznając melodii, do których miała śpiewać. Serce na chwilę podeszło jej do gardła. To ta sama akompaniatorka, przy której Gusta nie była w stanie wydać z siebie głosu! Przy której zepsuła ważne przesłuchanie. Jakiś omen? Dom wydał jej się nagle złowrogim miejscem.
Skinęły sobie głowami i bez słowa przeszły do salonu.
– Hrabia Jundziłł zejdzie za pół godziny – oznajmił lokaj i zniknął za rozsuwanymi drzwiami.
Gusta rozejrzała się po pokoju. Na ścianach wisiały zdjęcia, na których rozpoznała gwiazdy opery – Tamarę Baden-Bantyjską, najlepszą śpiewaczkę nad Wisłą, i Ernesta Wolff-Ferrariego, który objeżdżał właśnie świat w imponującym tournée. Gusta marzyła o tym, żeby kiedyś go poznać. Pomiędzy zdjęciami udrapowano czarne afrykańskie maty haftowane złotem, a na haczykach powieszono całe mnóstwo czarnej pozłacanej porcelany. Orientalna lampa dawała kolorową poświatę. Na kominku, w którym płonął ogień, stały puchary z herbami, obwieszone sznurami korali. Po kolumnach pięły się rzeźbione winorośle i kapiące wisterie, oplatały również nimfy o bujnych piersiach.
– Uważaj, bo są tu też szpaki i rzucają bomby – ostrzeg-ła Kalina.
Gusta odwróciła się do niej, ale nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, jak lokaj rozsuwa drzwi.
– Proszę, niech się panie rozgoszczą i poczęstują.
Poczęstują? Kalina stała już przy dużym drewnianym stole gdańskim i sięgała po placuszki ze śmietaną i cukrem. Gusta otworzyła szeroko oczy. Oprócz blinów był tam półmisek z rybą w galarecie, kaszanka, jaja w majonezie, cienko krojone kawałki salcesonu, kiełbasy i świńskie ucho. I szynka! A w kryształowej misie perliły się zielono małe, błyszczące winogrona.
– No i jak ci się podoba? – spytała Kalina, wskazując ręką na to wszystko, co widziały w salonie.
– Nie uwierzyłabym, gdybyś mi to opisała – zawołała z przejęciem Gusta, nakładając sobie na talerzyk winogrona i szynkę. Nie czekając, wpakowała je do ust. Och, jaki miały niebiański smak! Położyła na talerzyku trzy małe pesteczki, zagryzła wędliną i westchnęła. – Tylko wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, co ja bym tu miała robić.
– To jest Michalina. – Kalina wskazała na pianistkę, która próbowała dopasować wysokość stołka do swojego wzrostu. – A to Gusta. Poznałyście się?
– Przelotnie – mruknęła Gusta, próbując dyskretnie ukryć kawałek kiełbasy w torebce.
– Robimy tu to wszystko, co w szkole, tyle że nam za to płacą. Po prostu śpiewamy. Zwykle kilka pieśni Moniuszki i Chopina. Arie operowe i operetkowe. Co chcesz. Krótki recital. W strojach, które są w tutejszych szafach. Zwykle mocno wydekoltowanych kieckach – dodała ciszej.
Faktycznie, na kanapie leżały przygotowane trzy suknie, bogato zdobione weneckimi koronkami i kolorowymi pióropuszami, jak z rewii.
– Zaśpiewajmy dziś to, co przed chwilą ćwiczyłyśmy w szkole – zdecydowała Kalina. – Ja sobie zawsze myślę, że gdyby nie to miejsce i stroje, nie byłoby w tym nic ekstrawaganckiego.
– I hrabia. Czasem zaprasza też kolegów i księdza – odezwała się po raz pierwszy tego wieczoru Michalina.
Wciąż paliła. Papieros, przyklejony do warg, podskakiwał podczas rozmowy.
– Siedzą i słuchają? – dopytywała Gusta.
– Tak, hrabia czasem coś przegląda. Albumy, zdjęcia pornograficzne, amerykańskie magazyny albo stare księgi.
– Hrabia wkrótce zejdzie do pań. – Lokaj pojawił się bezszelestnie i równie cicho zniknął.
Przerwały rozmowę i zaczęły się przebierać w pośpiechu.
– Tak nie może zostać – oceniła Gusta, spojrzawszy na zmagania przyjaciółki. – Chodź, Kalina, poprawię ci sukienkę.
Wyjęła z torebki agrafkę i upięła tkaninę tak, by nie odsłaniała całego uda dziewczyny. Kalina uśmiechnęła się, marszcząc nos, jakby było jej wszystko jedno. Wyjęła z torby czarne pończochy, naciągnęła je szybko, zasłaniając blizny. Gusta przejrzała się w lusterku. Brązowe gęste brwi, na powiekach mocna czarna kredka i cień. Pełne usta pociąg-nęła resztą karminowej szminki z pudełeczka Kaliny. Poszczypała policzki, żeby się zarumieniły. Znów musi utlenić włosy, bo już widać ciemne odrosty przy skórze. Ale nie jest źle. Błyszczące oczy. Prosty nos. Schowała lusterko zadowolona ze swojego wyglądu.
Wróciła do stołu i kiedy już nasyciła się widokiem pełnych półmisków, jej wzrok przykuła Wenus z Milo ze śladami tłustych palców na piersiach i pupie oraz kolekcja wachlarzy ze strusich piór z chińskimi motywami na szylkretowych uchwytach. Nad nimi wisiały sztylety z ozdobnie grawerowanymi rękojeściami, zaś centralne miejsce salonu zajmował stary fortepian marki Steinway & Sons. Czarna politura złuszczyła się już w niektórych miejscach, klawisze pożółkły. Podeszła, żeby ich dotknąć.
– Hrabia Jundziłł – zaanonsował lokaj.
Spodziewała się dżentelmena w eleganckim smokingu, wkładanym do kolacji. Tymczasem ich oczom ukazał się starszy jegomość w aksamitnej marynarce w blady wzorek, która bardzo przypominała szlafrok.
"Opera na trzy śmierci" Sylwii Stano ukaże się 22 lutego nakładem Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak
Opera na trzy śmierci - okładka mat. prasowe