Dzieci chorowały, matki załamywały ręce. To co odkryła doktórka z familioków nie spodobało się władzom PRL

Lata siedemdziesiąte, Szopienice - dzielnica Katowic. Do lokalnej przychodni pediatrycznej trafia kolejne niemowlę z niedokrwistością. Dzieci tu są mniejsze, gorzej rozwinięte od swoich rówieśników, a rejonowa szkoła specjalna pęka w szwach. Panuje powszechna opinia, że przyczyną są zaniedbania opiekunów i zły status materialny rodzin mieszkających w okolicznych familokach. Doktor Jolanta Wadowska-Król po rozmowie z cenioną profesor pediatrii zaczyna jednak podejrzewać, że prawda leży gdzie indziej. Nowa powieść Magdaleny Majcher inspirowana bohaterską postawą wyjątkowej lekarki i prawdziwą historią "śląskiego Czarnobyla".

Wrzesień 1974

Drzwi gabinetu zamknęły się za ostatnim pacjentem i jego matką. Teoretycznie Jolanta mogłaby już na dzisiaj skończyć, ale miała do wypisania jeszcze trochę dokumentów, a nie chciała zabierać pracy do domu. Zbyt często ostatnio tak robiła, a obiecała dzieciom, że dziś pójdą na lody. Zanim jednak przystąpiła do dalszej pracy, wstała zza biurka, aby zamknąć okna. Musieli znów wylać do rzeki ścieki z pobliskiej fabryki chemikaliów, bo w powietrzu unosił się niewyobrażalny fetor. W okolicy, oprócz huty, działały mydlarnia oraz fabryka musztardy i octu, co zapewniało niezapomniane wręcz doznania zapachowe. Lekarka znała szopienickie rodziny, które w gorące, letnie dni przed obiadem celowo zamykały okna, bo w przeciwnym razie apetyt nie dopisywał domownikom.

Zobacz wideo [AUTOPROMOCJA] Wywiad z Weroniką Anną Marczak, autorką "Rodziny Monet"

Jolanta siadała właśnie z powrotem przy biurku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Spodziewała się, że to któraś z szopienickich matek przyszła zapytać o to, czy doktórka da radę tego dnia przyjąć jeszcze jedno dziecko. Oczywiście w takich sytuacjach Jolanta zawsze się zgadzała, bo jak zwykła mawiać, to nie była jej praca, tylko służba małym pacjentom.

– Proszę wejść! – powiedziała głośno.

Natalia de Barbaro Po przeczytaniu jej "Czułej przewodniczki" kobiety decydują się nawet na rozwody

W drzwiach stała niska, elegancko uczesana kobieta w modnym kostiumie. Wadowska-Król miała wrażenie, że już ją kiedyś widziała, ale nie potrafiła przyporządkować twarzy do czasu i miejsca. Z całą pewnością to nie była żadna z szopienickich matek. Wyglądała na mniej więcej pięćdziesiąt lat, a jej aparycja bardzo różniła się od powierzchowności zaniedbanych kobiet, które zwykle pojawiały się w tym gabinecie.

Jolanta poderwała się na równe nogi, bo opadło ją graniczące z pewnością przeczucie, że w tej niewielkiej przychodni na końcu świata pojawił się ktoś ważny.

– Dzień dobry – przywitała się, czekając na rozwój wydarzeń.

Na spiętej twarzy nieznajomej pojawił się miły uśmiech.

– Dzień dobry. – Kobieta wyciągnęła dłoń do Wadowskiej-Król. – Bożena Hager-Małecka.

– Pani profesor! – zdziwiła się Jolanta.

FOTOGRAFIA ILUSTRACYJNAFOTOGRAFIA ILUSTRACYJNA Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

Naturalnie wiedziała, kim jest Bożena Hager-Małecka. Przypuszczała, że każdy pediatra na Śląsku, a może nawet większość lekarzy innych specjalizacji, zna to nazwisko. Mówiło się, że pani profesor jest współtwórczynią śląskiej pediatrii. Kierowała Kliniką Pediatrii Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu, piastowała stanowisko konsultanta wojewódzkiego i miała drugi stopień specjalizacji w tej dziecinie medycyny.

– Jolanta Wadowska-Król – przedstawiła się lekarka. – W czym mogę pomóc? Może czegoś się pani napije?

– Nie, dziękuję, proszę nie robić sobie kłopotu. Chciałabym z panią porozmawiać na temat pani pacjenta, który leży u mnie w klinice – wyjaśniła Hager-Małecka.

Jordan dojeżdżał do szkoły autobusem - zdjęcie ilustracyjne Błagał mamę, aby pozwoliła uczyć się z dala od domu. Skończyło się tragedią

Wadowska-Król na chwilę zamarła. Skoro pofatygowała się do niej sama kierowniczka kliniki, sprawa musi być poważna. Informowanie lekarza prowadzącego o stanie zdrowia pacjenta nie należy do obowiązków personelu szpitala. A to przecież sama profesor Hager-Małecka!

– Proszę usiąść – powiedziała, po czym sama opadła na fotel.

– Janusz Tkacz – zaczęła pani profesor, siadając po drugiej stronie biurka. – To w jego sprawie przyjechałam. Doktor Rzeszotarska z Janowa przekierowała dziecko do nas w celu dalszej diagnostyki.

– Tak? – zachęciła swoją rozmówczynię Wadowska-Król, bo ta zrobiła dłuższą pauzę.

Hager-Małecka wstała i podeszła do okna. Zapatrzyła się na gęstą zabudowę robotniczej dzielnicy.

– To, o czym dzisiaj rozmawiamy, nie może wyjść poza te cztery ściany – podjęła, nie patrząc na Jolantę – bo to bardzo delikatna i, hm, śliska sprawa.

– Oczywiście, może pani liczyć na moją dyskrecję – zapewniła ją Wadowska-Król.

Hager-Małecka przeniosła wzrok na Jolantę.

– Niedawno wróciłam z sympozjum w Szwajcarii, na którym omawiany był przypadek chłopca z ołowicą. Dziecko zatruło się, jedząc przez dłuższy czas z talerza powleczonego ołowiową farbą. Kiedy pojawił się u mnie Janusz Tkacz, coś mnie tknęło i zleciłam oznaczenie poziomu ołowiu we krwi. Gdy dostałam wyniki, stwierdziłam, że musieli się pomylić w laboratorium, bo to po prostu niemożliwe! Poprosiłam o powtórzenie badania. To nie był błąd. – Profesor zawiesiła głos. – Na tę chwilę norma wynosi od trzydziestu do trzydziestu pięciu mikrogramów na decylitr i coraz głośniej mówi się o tym, że jest ona bardzo liberalna. U Janusza Tkacza poziom ołowiu we krwi przekracza tę normę dziesięć razy. Co do tamtego chłopca, którego przypadek omawiano na sympozjum, norma była tylko nieznacznie przekroczona. Powiem wprost: nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Wadowska-Król potrzebowała tylko kilku sekund na połączenie faktów. Czy to możliwe, że…

– Z uwagi na to, że chłopiec mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie huty ołowiu, musimy działać po cichu i ostrożnie – ciągnęła Hager-Małecka. – Wyobraża sobie pani reakcję władz, gdybyśmy zarzuciły państwowej hucie, że truje dzieci? To nie przejdzie, nie w tym kraju, nie w tym systemie, tutaj propaganda sukcesu działa na ogromną skalę, a każdemu, kto twierdzi, że Polska Rzeczpospolita Ludowa nie jest krajem miodem i mlekiem płynącym, od razu przykleja się łatkę wroga ojczyzny i oskarża go o podburzanie ludu. Dlatego przyjechałam do pani osobiście z prośbą o pomoc.

– Zrobię, co do mnie należy. – Lekarka natychmiast podjęła decyzję, bo mimo że jeszcze nie do końca rozumiała, co się dzieje, wiedziała jedno: podejmie ryzyko dla swoich pacjentów, niezależnie od kosztów.

FOTOGRAFIA ILUSTRACYJNAFOTOGRAFIA ILUSTRACYJNA Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

– Uważam, że trzeba przebadać pozostałe dzieci z rodziny tego chłopca, o ile jakieś są, a także te mieszkające w najbliższym sąsiedztwie. Powiedzmy kilkoro, może kilkanaścioro, żeby zobaczyć, czy to jednostkowy przypadek, czy może jednak choruje ich więcej. Oczywiście badania trzeba wykonać w absolutnej tajemnicy. Proszę porozmawiać z rodzicami i poprosić ich o dyskrecję. Dużo macie takich anemicznych dzieci?

Jolanta w myślach analizowała już zawartość swoich zeszytów dyspanseryjnych, które skrupulatnie uzupełniała. Bez słowa wstała od biurka i zdecydowanym ruchem, bo szuflada się zacinała, pociągnęła ją w swoją stronę. Hager-Małecka z zadowoleniem obserwowała to poruszenie, rozpoznała bowiem w Wadowskiej-Król lekarza z powołania, kogoś, komu na pewno będzie zależało na tym, aby odkryć, co dolega jej dzieciom.

<Reklama> Ebook "Doktórka od familoków" Magdaleny Majcher jest dostępny na Publio.pl >>

Doktórka od familiokówDoktórka od familioków WAB

Więcej o: