O tej kobiecie zawsze opowiadam swoim studentom. Choć wcześniej jej nie znałem, jej historia trwale zmieniła moje podejście do życia i śmierci.
Byłem na dyżurze ze świetnym neurologiem. Nieraz z nim jeździłem, lubiłem z nim pracować. Rozumieliśmy się. Dostaliśmy wezwanie do willowej dzielnicy Wrocławia. Duży, piękny dom, nowoczesny, ale jednocześnie klasyczny. Było w nim coś dostojnego. Przestronny salon, a w nim antyczne biblioteczki wypełnione po brzegi książkami. Przygaszone światło, takie z lampki nocnej z dużym abażurem. Pośrodku pokoju, w stylowym fotelu, siedziała nasza pacjentka.
Ta pani miała trzydzieści, może trzydzieści pięć lat i jakiś czas temu usłyszała diagnozę, która brzmiała jak wyrok: nowotwór piersi. Była po amputacji piersi i jej ręka niesłychanie napuchła, wyglądała jak u słonia. To częste powikłanie związane z zaburzonym krążeniem limfy po wycięciu węzłów chłonnych. Być może miała już przerzuty, może chemia wykończyła jej organizm tak bardzo, że nie miał już siły działać. Dusiła się, rozpaczliwie chwytała każdy oddech.
W takich sytuacjach nie ma czasu do stracenia. Trzeba walczyć o życie. Rozpoczęliśmy od leków, które miały jej pomóc oddychać. Pomogły, ale nadal z trudem robiła choć jeden krok. Zaczęliśmy więc pakować ją na wózek, żeby zabrać ją do szpitala. Ale wtedy wymieniliśmy z neurologiem jedno spojrzenie i wszystko było już dla nas jasne. To nie ma sensu. Ona tej drogi do szpitala nie przeżyje. Gdy tylko zaczynaliśmy ją ruszać, gdy zmieniało się położenie jej serca, naczyń krwionośnych, wszystko zaczynało wariować, spadały parametry życiowe, serce stawało się niewydolne.
Posadziliśmy ją z powrotem w tym stylowym fotelu, na kremowym tkanym kocu. Na miejscu byli jej mąż i dwoje dzieci. Maluchy, bąble takie, może po kilka lat… Mąż podszedł do niej, złapał ją za rękę. Dzieci usiadły jej na kolanach, przytuliły się z czułością.
Podłączyłem defibrylator, te wszystkie kable, które monitorują pracę serca. Byłem w drugim pokoju, stałem w przeszywającej ciszy i słyszałem, jak ono pika i słabnie z każdym kolejnym uderzeniem. Umarła w niespełna piętnaście minut…
Teraz myślę, że to było najpiękniejsze piętnaście minut w ich życiu. Mówili sobie o tym, jak bardzo się kochają, jak bardzo będzie im jej brakowało. Ona powtarzała, że na pewno sobie poradzą, że dzieci będą pięknie rosły i żeby nie zapomniały o niej i o tym, że ich kochała, że były dla niej najważniejsze.
Kiedy już nikt z nas nie słyszał pikania defibrylatora, podszedłem do męża i potwierdziłem, że żona dokładnie w tym momencie umarła. Zostawiłem ich samych, a oni dalej tak się przytulali bez słowa. Wypisaliśmy jej z neurologiem bilet do nieba (w slangu ratowników karta zgonu). Mąż przyszedł do nas potem i powiedział:
– Bardzo wam dziękuję.
To jest piękna historia i myślę, że trzeba na nią spojrzeć z perspektywy tej rodziny. Oni mogli być ze sobą, kiedy mama umierała, kiedy kończyło się jej życie, mogli sobie wiele powiedzieć. Nie słyszałem całej rozmowy, ale być może zakończyli jakieś ważne sprawy, powiedzieli sobie coś, czego nie potrafili powiedzieć przez całe życie. Albo czego powiedzieć nie mogli. To niesamowicie ważne, że ona odeszła wśród bliskich, w spokoju, w swoim domu. Kiedy umierała, na jej twarzy błąkał się uśmiech.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Pierwszą śmierć pamiętam doskonale. Skończyłem dziewiętnaście lat i pracowałem jako wolontariusz w szpitalu. Postanowiłem uczyć się poprzez praktykę, bo miałem trochę wolnego czasu na studiach. Byłem zafascynowany ratowaniem ludzi. Pierwszy człowiek, którego śmierć widziałem na własne oczy, umarł na izbie przyjęć. Uderzyło mnie to bardzo. Pamiętam, że zgodnie z procedurami szpitalnymi trzeba było powyciągać z ciała te wszystkie rzeczy po reanimacji – wkłucia, rurki, elektrody EKG – i dokładnie umyć ciało ze śladów krwi i codziennego brudu. Pamiętam doświadczoną pielęgniarkę, która mnie uczyła, że jeden plasterek z jego imieniem, nazwiskiem i PESEL-em musisz przykleić na nodze, później zawinąć człowieka w prześcieradło i nakleić na nie drugi plasterek. Później jeszcze jedno prześcieradło i znowu plasterek. Te zabezpieczenia są po to, żeby nikt nie pomylił tożsamości zmarłego po drodze do kostnicy. To była trudna sytuacja – nagle musiałem przyszykować zmarłego człowieka do przekazania do kostnicy. Niby miałem już zajęcia z anatomii, które powinny mnie przygotować do podobnych sytuacji, ale w życiu jest zupełnie inaczej niż w sali laboratoryjnej. Chyba chodzi o to, że pacjent ma swoją tożsamość, a preparat jest bezimienny.
To był pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna i właściwie zmarł dziesięć metrów od swojego domu. Podszedł do klatki schodowej, w pobliże zarośli, które rosną w przydomowych ogródkach, i tam skończyło się jego życie. Nie określono przyczyny śmierci. Być może miał zawał serca, zatorowość płucną czy udar mózgu. Czemu umarł pod domem? Bardzo często ludzie, mając poczucie bezpieczeństwa, odpuszczają walkę o życie. To się zdarza, ale ta konkretna sytuacja bardzo mną wstrząsnęła. Po pierwsze, pięćdziesiąt cztery lata – ten człowiek był w wieku moich rodziców. Po drugie, śmierć pod domem. Wyobrażałem sobie, że jego rodzina go znalazła, być może próbowała go ratować, ale on i tak umarł. Zespół karetki zabrał go po próbie reanimacji, którą kontynuowaliśmy w szpitalu.
Do pogotowia ratunkowego trafiłem jeszcze na studiach, niedługo po wolontariacie w szpitalu. Najpierw pomagałem w pogotowiu ratunkowym w Głogowie, a później zostałem zatrudniony na umowę o pracę jako sanitariusz we Wrocławiu, gdzie po zdobyciu dyplomu przepracowałem wiele lat. Mój pierwszy wyjazd ambulansem to 25 lub 26 grudnia, na pewno były to święta Bożego Narodzenia. Wezwanie dotyczyło duszności, brzmiało dramatycznie. Pamiętam, jak mi ręce drżały, gdy ruszyliśmy na sygnale. Dookoła śnieg i niepewność, co się wydarzy. Dojechaliśmy do pacjentki. Faktycznie poważnie się dusiła. Na dodatek podczas tego dyżuru trafiłem na zespół, który nie był opanowany ani wspierający. Nie mogłem liczyć na współpracowników, musiałem się sam ogarnąć – bez doświadczenia zawodowego i życiowego. W domu panika – pacjentka się dusiła, bliscy płakali, błagali o pomoc.
Pamiętam, że udało mi się założyć wkłucie, z naciskiem na "udało". Wcześniej uczyłem się tego na wolontariacie w szpitalu, ale zdecydowanie brakowało mi doświadczenia. Podaliśmy leki, pacjentka odetchnęła pełną piersią, przewieźliśmy ją do szpitala. Uratowaliśmy ją. Wtedy po raz pierwszy poczułem, jak głęboki sens ma ta praca, że zadziało się coś niesamowitego, a ja byłem tego częścią. Natomiast zupełnie nie dostałem wsparcia ze strony współpracowników, każdy działał na własną rękę, nerwowo. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak ważna jest atmosfera w zespole. Doświadczyłem tego na szczęście już na drugim dyżurze, gdy miałem pierwszą reanimację w życiu.
Tak, ale w ogóle zacząłem ten dyżur od wyjazdu do trzech zgonów z rzędu…
Zgadza się. Pamiętam, że wróciłem do domu i pomyślałem: "No to fajnie wygląda praca w pogotowiu. Troje ludzi nie żyje, a ja na to wszystko patrzyłem". Szybko jednak zracjonalizowałem sobie to, że pogotowie w tamtym czasie standardowo jeździło do stwierdzania zgonów, więc nie miałem na to wpływu, bo na tych ludzi po prostu przyszedł czas, a my dopełnialiśmy formalności.
Generalnie trudno jest przyzwyczaić się do śmierci samej w sobie. Obcujemy z nią praktycznie na co dzień, idziemy ramię w ramię. Bardzo lubię film "Joe Black" z Bradem Pittem, który gra Śmierć. Personifikowanie jej sprzyja poczuciu, że ze śmiercią jesteśmy za pan brat, że można z nią negocjować i iść na ustępstwa. Kiedy reanimacja się nie udaje, zawsze czuje się smak porażki, bez względu na to, czy to był młody człowiek czy starzec, zdrowy czy schorowany. Łatwo jest przyjechać do zgonu jakiejś babci, lat dziewięćdziesiąt osiem, i powiedzieć: bardzo mi przykro, babcia odeszła, można się z nią pożegnać, przytulić i coś tam, to jest naturalne. Ale jeśli rozpoczynasz reanimację i walczysz o tego człowieka, a nagle musisz podjąć decyzję, że kurczę, nic więcej nie da się zrobić, czujesz, że przegrałeś ze śmiercią. Tym razem ona miała lepsze karty. To trochę jak niewykorzystany rzut karny w piłce nożnej. Niby wiesz, jak strzelić, wiesz gdzie, a piłka sromotnie ląduje na trybunach, minąwszy bramkę. Kiedy wracasz po takim dyżurze, z automatu pojawiają się myśli: "Czy zrobiłem wszystko tak, jak trzeba? Czy byliśmy na czas? Czy rodzina prowadziła reanimację przed naszym przyjazdem?". Po latach wiem, że tu trzeba wyhamować, bo takie myślenie tylko wpędza w dół.
Dla mnie to jest ten moment, kiedy już wiesz, że tym razem się nie udało i musisz usunąć z ciała człowieka te wszystkie rzeczy, które w nie wpakowałeś, by go ratować. Wyjmujesz wenflon, z którego jeszcze sączy się krew. Wyjmujesz urządzenia, które wkłada się do gardła i tchawicy, żeby wspomagać oddech. Odklejasz po kolei elektrody, widzisz oparzenia po defibrylacji. Dotykasz połamanych żeber, mostka. Myślisz sobie: "Kurczę, to by było tyle…". Ciało przykrywasz prześcieradłem, a potem musisz je przełożyć na łóżko, bo leży na podłodze czy pomiędzy sedesem a ścianą. I to są rzeczy trudne, nawet dla najbardziej doświadczonych medyków. Gdy to wszystko robisz, jest bardzo cicho, wszyscy są zamyśleni, skoncentrowani. Przed wyjściem od pacjenta, który właśnie zmarł, zamykałem mu oczy i przykrywałem prześcieradłem – trochę tak jak na filmach.
To jest trudny widok dla bliskich. Teraz już wiem, że to są jedynie mięśnie i kości, ale ludzie tak tego nie postrzegają, to jest dla nich ciągle bliski człowiek. Często przed nakryciem zwłok podwiązywałem brodę bandażem, myśląc o tym, jak zmarły będzie wyglądać w trumnie. Tego się nauczyłem na pierwszych dyżurach w pogotowiu. Nie pamiętam, kto mi wtedy powiedział: "Jarek, musisz podwiązać brodę, bo zwykle, jak ludzie umierają, mają otwarte usta i wtedy źle wyglądają w trumnie". To jest też dbanie o tych, którzy zostają – żeby ten człowiek nie został zapamiętany z dziwaczną miną.
Książka "Ratownik. Nie jestem bogiem" ma premierę 22 kwietnia, ukazuje się nakładem Wydawnictwa Marginesy.
<Reklama> Ebook "Ratownik. Nie jestem bogiem" jest dostępny na Publio.pl >>
Ratownik. Nie jestem bogiem - okładka Marginesy