Płynąca skrajem miasta Rio Grande, nawodnione pola, w oddali nieośnieżone szczyty gór – Socorro wcale nie wyglądało tak źle. Ale wciąż było płaską siecią krzyżujących się ze sobą ulic – w dodatku piekielnie gorących – i kiedy dojeżdżała na miejsce, pustynny wiatr przetoczył przez ulicę kilka biegaczy stepowych, co przypominało jej, gdzie trafiła. Zaparkowała przed biurem szeryfa i gdy wyjmowała torbę z bagażnika, usłyszała długi, żałosny gwizd pociągu, co tylko spotęgowało poczucie pustki i samotności. Pomyślała, że właśnie do takich miasteczek FBI zsyła agentów, którzy zawalili. I po raz setny powtórzyła sobie w duchu, że dostała w miarę obiecującą sprawę.
Natomiast biuro szeryfa mieściło się w ładnym budynku z niewypalanej cegły, który otaczał popękany asfalt parkingu łatany tyle razy, że potworzyły się na nim plackowate wzory. Choć był już koniec września, jej traperki kleiły się do smolistej nawierzchni.
Szeryf natychmiast wyszedł jej na spotkanie i przeżyła pierwszy szok tego poranka. Spodziewała się zobaczyć żylastego, starszawego wąsacza z obwisłą twarzą, tymczasem Watts, mężczyzna mniej więcej w jej wieku – dwadzieścia trzy lata – był wysoki, szczupły i przystojny jak diabli. Miał 33 kręcone czarne włosy, gładkie czoło, brązowe oczy i uśmiech gwiazdora filmowego, a jego urodę podkreślały dwa antyczne rewolwery, które nosił na biodrach. Z zabandażowanym płatkiem ucha, w fantazyjnym kowbojskim kapeluszu z ozdobną taśmą z końskiego włosia sprawiał wrażenie równie zaskoczonego jej widokiem jak ona jego.
Kiedy wyszli z biura, zaproponował, żeby pojechali radiowozem. Chciał otworzyć dla niej drzwi, ale uznał chyba, że to nieodpowiedni gest, i szybko się wycofał. Było oczywiste, że zburzyła wszystkie jego wyobrażenia na temat agentek FBI.
– Po drodze wpadniemy po Charlesa Fountaina – zapowiedział. – Jest adwokatem i dużo wie o historii tych terenów. To chodząca encyklopedia. Pomyślałem, że mógłby rzucić trochę światła na tę sprawę, odpowiedzieć na kilka pytań.
Nie spodziewała się, że będzie im towarzyszył cywil, lecz nie mogła zaprotestować.
– Dziękuję, szeryfie.
Watts kiwnął głową i odpalił silnik jeepa cherokee przemalowanego i ozdobionego dużą gwiazdą szeryfa. Zastanawiała się, czy nie przejść z nim na „ty", lecz postanowiła tego nie robić. Lepiej było zachować oficjalny dystans.
– Słyszałem, że rozmawiała pani z Pickiem – powiedział, kiedy jechali powoli przez miasto.
– Chciał pana zabić, a pan mówi o nim po imieniu?
Jestem zaskoczona. Roześmiał się.
– Cóż, chciał, ale mu się nie udało, a ja nie chowam długo urazy. Kiepsko strzela. Po prostu miał szczęście. – Na pewno. Szczęście, że pan go nie zabił.
– Nie. Gdybym chciał go trafić w środek masy ciała, tobym trafił.
Powiedział to zupełnie swobodnie, bez skrępowania i zarozumiałości. Zmarszczyła brwi. Czyżby znaczyło to, że zaczekał, aż Rivers wystrzeli jako pierwszy? Doszła do wniosku, że niezręcznie byłoby zapytać go o to prosto z mostu, dlatego rzuciła:
– À propos. Trudno nie zauważyć tych rewolwerów z uchwytami ozdobionymi kością słoniową.
Watts znów kiwnął głową, tym razem z odrobiną dumy.
– To colty peacemakery. Powtarzalne, z bębenkiem na pojedynczym sworzniu. Mniej więcej z 1890 roku. Należały do mojego dziadka. Nie chce powiedzieć, skąd je wziął.
Wzruszył ramionami.
– To komplet.
– A kabury? Uchwyty rewolwerów są skierowane do przodu. – Nie słyszała pani o dobywaniu broni "na krzyż"? Chyba nie uczą was tego w Quantico.
Nie odpowiedziała. Zamiast tych antyków bez chwili wahania wybrałaby swojego glocka, lecz nie zamierzała z nim polemizować.
– Ale wciąż zachodzę w głowę, dlaczego Rivers do mnie strzelił – dodał. – Od paru lat był zupełnie czysty. A te zwłoki zainteresowały go do tego stopnia, że gotów był zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Ciekawe dlaczego.
Zaparkował przed skromnym, ładnie utrzymanym domem, lecz nie zdążył nawet wysiąść, gdy zza drzwi wypadł jakiś mężczyzna i Corrie przeżyła kolejną niespodziankę tego dnia. Zamiast prawnika rodem z westernu, którego spodziewała się zobaczyć – takiego z fajką z kukurydzianej 35 kolby, w czerwonych szelkach i z wielkim brzuchem – ujrzała wysokiego, trochę korpulentnego sześćdziesięciolatka. Był w ciemnozielonej kurtce Barbour – pewnie jedynej w promieniu stu kilometrów – tak wymiętej, jakby w niej spał. Starannie ogolony, miał gęste, szpakowate, iście filmowe włosy, rozdzielone na środku przedziałkiem i z obu stron opadające niemal do ramion. W okrągłych okularach w złotej oprawce, wyblakłymi niebieskimi, inteligentnymi oczami popatrzył najpierw na Wattsa, potem na nią.
Watts wysiadł i uścisnął mu rękę, a ona poszła w jego ślady. Szeryf ich sobie przedstawił.
– Jest pan prawnikiem, prawda? – spytała.
– Częściowo na emeryturze – odparł Fountain cichym melodyjnym głosem. – Tak jest chyba lepiej. Dla wszystkich.
– Niech pani nie da się nabrać – powiedział szeryf. – Jest znany nie tylko w całym stanie, ale też poza. Trudno o bystrzejszy umysł prawniczy. Nie przegrał ani jednej sprawy.
Corrie nie mogła się powstrzymać.
– To prawda?
– Nie do końca. Przegrałem kilka, kiedy pracowałem w prokuraturze generalnej.
– Ale żadnej, odkąd został adwokatem – wtrącił Watts.
– Ma dobry głos. Przeciwnik nigdy nie wie, kiedy oberwie.
– Powiedziałbym, że głos i aparycję – uzupełnił ze śmiechem Fountain. – Wolę to nazywać "rozbrajającym wyglądem".
– Raczej złachanym. To jego strój roboczy. – Znajome towarzystwo musiało rozluźnić szeryfa, bo tym razem bez wahania otworzył dla niej drzwi samochodu.
– Jadę z wami tylko w charakterze historyka amatora – zapowiedział Fountain, wsiadając. – Nie będę wam wchodził w drogę.
Watts włączył klimatyzację, maksymalnie ją podkręcił i ruszyli.
– Jedziemy do Wysokiej Samotni w górach Azul, wymarłego miasteczka założonego przez poszukiwaczy złota i porzuconego na początku XX wieku, kiedy wyczerpały się złoża. To jedno z najładniejszych tego typu miejsc w stanie, tyle że piekielnie trudno się tam dostać. Czeka nas dwugodzinna przejażdżka. W linii prostej to niby niedaleko, ale tamtejsze drogi są koszmarne.
Dwie godziny? – pomyślała Corrie. Będzie miała szczęście, jeśli wróci do Albuquerque przed północą.
– Trochę muzyki? – Watts wyjął telefon i podłączył go do stereo.
– Chętnie – odparła.
– Jakieś preferencje?
– Wszystko jedno, tylko nie rap i nie chóry gregoriańskie – odpowiedział Fountain z tylnego siedzenia.
Corrie nie przypuszczała, żeby szeryf podzielał jej gust muzyczny.
– Niech pan sam wybierze.
– W każdej chwili możemy zmienić. – Watts poszperał w telefonie i z głośników popłynęło flamenco Gipsy Kings. Ona by tego nie wybrała, ale numer nie był w sumie zły i pasował do krajobrazu.
Watts jechał na południe, w kierunku wystrzępionej linii gór wyrastających z jasnobrązowej pustyni. W pewnej chwili skręcili i szybko pogubiła się w przyprawiającej o zawrót głowy plątaninie kolejnych zakrętów w bite drogi, z których każda następna była bardziej zryta i zerodowana od poprzedniej. W końcu, podskakując na wybojach, zwolnili do ośmiu, dziesięciu kilometrów na godzinę, ale i tak musiała 37 się przytrzymywać górnych uchwytów, żeby nie wyrzuciło jej z fotela. Wspinali się coraz wyżej i sosny ustąpiły wkrótce miejsca sosnom żółtym, a te z kolei świerkom i daglezjom. Na szczycie przełęczy otworzył się przed nimi przepiękny widok. Zatrzymali się na chwilę i szeryf wskazał ręką na południe.
– Pustynia Jornada del Muerto i góry San Andreas, część Białych Piasków, poligonu wojskowego, gdzie nasi chłopcy bawią się rakietami.
– Jornada del Muerto to po angielsku „śmiertelna podróż" – przetłumaczył Fountain. – Stary hiszpański szlak wiodący z Mexico City do Santa Fe, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów przez pustynię. Droga usiana ludzkimi kośćmi i wysadzana krzyżami.
Corrie spojrzała w tamtą stronę, na pustynię poprzecinaną czerwonymi i brązowymi prążkami.
– A dalej, za górami, są Białe Piaski – dodał Watts. – Była tam pani?
– Nie, nie zdążyłam. Przydzielono mnie do Albuquerque osiem miesięcy temu. Pan był?
– Wiele razy. Wychowałem się w Socorro, mój tata jest ranczerem. Jako dzieciak zjeździłem konno całą okolicę. Białe Piaski to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi: białe jak śnieg wydmy pokrywają setki kilometrów kwadratowych.
– I pan się tu wychował?
Szeryf roześmiał się, słysząc nutę niedowierzania w jej głosie.
– Niektórym się udaje – powiedział Fountain.
Corrie się zaczerwieniła.
– Pan też stąd pochodzi? – Z Lemitar. Z malutkiej osady na północ od Socorro.
Nie miała pojęcia, gdzie to jest, więc tylko skinęła głową.
– Nie jest tak źle – ciągnął adwokat. – Mamy tu mnóstwo ciekawych miejsc do zwiedzania. Po prawej stronie jest góra Chimney, a tam Oso Peak, gdzie ukrywał się Czarny Jack Ketchum ze swoją bandą. W dawnych czasach terroryzował Socorro i rabował pociągi. Chcieli go
powiesić, ale spartaczyli robotę i stryczek urwał mu głowę. Ketchum podobno spadł, wylądował na nogach i przez chwilę stał, zanim w końcu upadł.
– Imponujący zmysł równowagi – zauważyła Corrie.
Fountain skwitował to śmiechem.
– A na południowy wschód od nas jest rezerwat Indian Mescalero. Piękne tereny. Założono go w miejscu, gdzie osiedliły się niedobitki Apaczów Geronima. Geronimo, Cochise, Victorio… Ci wielcy wodzowie władali kiedyś tymi wszystkimi górami.
Corrie usłyszała głęboką miłość do ziemi w jego głosie i, co dziwne, poczuła ukłucie zazdrości. Ona nie kochała swojego rodzinnego miasta, Medicine Creek w Kansas, nigdy nie zamierzała tam wracać. Wolałaby już raczej iść do piekła.
<Reklama> Ebook "Ogon skorpiona" Douglasa Prestona i Lincolna Childa jest na Publio.pl >>
Minęli przełęcz i zaczęli powoli zjeżdżać drogą wijącą się wśród płaskich skalnych występów na południowym krańcu pasma gór. Stracili na niej większość wysokości, którą przedtem zyskali, i znów wrócili na pustynię porośniętą karłowatymi sosnami i poprzecinaną żlebami i mesami. I nagle zobaczyli wymarłe miasteczko przycupnięte na niskim cyplu górującym nad rozległą równiną, osadę całkowicie odizolowaną od świata. Watts pokonał jeszcze kilka serpentyn i pięć minut później dotarli do celu wyprawy.
– Witajcie w Wysokiej Samotni – powiedział szeryf.
Ogon skorpiona - okładka materiały promocyjne Wydawnictwa Agora
Douglas Jerome Preston (ur. 1965 r.) i Lincoln Child (ur. 1957 r.) to amerykańscy pisarze, którzy najbardziej znani są ze współpracy przy bestsellerowej serii o agencie Pendergaście. Ich "Ogon skorpiona" ukaże się 12 kwietnia 2023 roku nakładem Wydawnictwa Agora, w przekładzie Jana Kraśki.