Rozdział 1. Oppeln, lato 1936 roku
Greta Gajda przyłożyła dłoń do czoła, aby osłonić oczy przed słońcem, i spojrzała w odległą perspektywę Breslauerstrasse. Powietrze falowało od upału. Przez chwilę była przekonana, że to, co widzi na końcu ulicy, jest jakąś kolorową fatamorganą, ale dudnienie bębnów i dźwięki fanfar udowodniły jej, że się myli. Z końca Breslauerstrasse nadciągał cyrk Buscha.
Egzotyczne zwierzęta i jeszcze bardziej ekscytujący ludzie. Filigranowe woltyżerki w obcisłych trykotach i półnadzy atleci wysmarowani oliwą. Akrobaci i treserzy. Karły i olbrzymy. Klauni w kusych kraciastych marynarkach, żółtych melonikach, z piłkami zamiast nosów i karminowymi ustami wymalowanymi od ucha do ucha. Sztukmistrze i linoskoczkowie. Fakirzy połykający ogień i iluzjoniści wypuszczający w niebo białe gołębie z cylindrów, które jeszcze przed sekundą były puste.
Bajeczny pochód, zapowiadający wieczorne widowisko, tańczył, żonglował i wykonywał salta, jakby wiatr znad Odry rozwiał po Breslauerstrasse worek barwnego konfetti. Greta wpatrywała się w niego jak urzeczona.
Wiwatujący tłum, usiłujący przekrzyczeć muzykę cyrkowych orkiestr, o mało nie zepchnął jej z trotuaru wprost w łapy niedźwiedzia prowadzonego na łańcuchu, ale bracia Janoschek błyskawicznie opanowali sytuację. Całe Zaodrze tak o nich mówiło.
Nie "bracia Janoschkowie" czy "Janoschki", ale "bracia Janoschek". Jakby byli jednym. Syjamskim rodzeństwem, które łączyły nie kości miednicy czy klatki piersiowej, ale dusze. Szemrana opolska dzielnica za rzeką, nosząca oficjalną nazwę Odervorstadt, wiedziała, że kryje się w tym głęboka prawda. Bracia Janoschek poszliby za sobą w ogień.
Starszy, szesnastoletni Herbert, miał metr osiemdziesiąt, sylwetkę greckiego posągu i proste blond włosy. Próbował czesać je do tyłu, ale przy każdym energicznym ruchu głowy rozsypywały mu się na czoło poniżej brwi, a wtedy oczy Herberta – przedmiot westchnień sentymentalnych pensjonarek – wyglądały jak chabry kwitnące w łanie pszenicy. Kochała się w nim większość dziewcząt z Zaodrza. Ale Greta wolała Bruna.
Był niższy, miał jednak dopiero czternaście lat i ciągle rósł. Jego słomiane włosy były ostrzyżone na krótko jak u rekruta albo młodocianego bandyty wypuszczonego właśnie z więzienia, co w ich dzielnicy nie było rzadkim przypadkiem.
Młodszy z braci Janoschek nie szukał kolegów wśród przestępców z Odervorstadt, ale i oni omijali go szerokim łukiem. Chłopak był twardy i wysportowany. Doskonale posługiwał się pięściami i namiętnie ćwiczył ju-jitsu, korzystając ze starego podręcznika z rysunkami, który zdobył w zamian za komplet książek Karola Maya o Winnetou. Chodził z Gretą do tej samej klasy i od kiedy pamiętała, budził podziw nauczycieli gimnastyki. Dzień zaczynał od ćwiczeń ze sprężynami i podciągania się na drążku. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni codziennie pływał w Odrze i potrafił skakać do wody z mostu Wielbłądziego między Bolko-Insel a Pasieką, co imponowało nawet bandytom.
Każdy z mięśni Bruna był wyrzeźbiony tak wyraźnie, że studenci mogliby się na nim uczyć anatomii. Zabrakło mu urody i uroku Herberta, ale kobieta, która budziła się w Grecie, nawet w kinie wolała nieustraszonych kowboi niż pięknych amantów.
Bracia Janoschek jak na komendę przytrzymali ją za ramiona i plecami naparli na tłum, przesuwając gapiów o krok do tyłu i przewracając kilku z nich, co zwróciło uwagę niedźwiedzia na łańcuchu. Bestia ryknęła, a Greta poczuła gęsią skórkę. Jednak treser momentalnie odciągnął brunatnego olbrzyma, a uwagę dziewczyny przykuło zupełnie inne zwierzę.
Była to małpka kapucynka w wąskich czarnych spodniach z szamerowanymi złotymi lampasami, bufiastej białej koszuli i bogato wyszywanej czarnej kurtce. Na szyi miała zawiązaną czerwoną chustkę, a na głowie sombrero w kolorze kostiumu. Siedziała na ramieniu mężczyzny o długich kruczoczarnych włosach w stroju, który był wierną, choć o wiele większą kopią ubrania małpki. Meksykanin stąpał z godnością po bruku Breslauerstrasse, pobrzękując ostrogami, gdy wśród tłumu powstało nagłe ożywienie.
– Don Alvaro! – krzyknął ktoś tuż obok Grety, a kilka osób natychmiast zaczęło bić brawo. Najwyraźniej Meksykanin musiał zrobić na nich niezapomniane wrażenie podczas ubiegłorocznych występów cyrku Buscha.
Mężczyzna odsłonił w uśmiechu białe zęby, podszedł do trotuaru, zdjął sombrero i wytwornie się ukłonił.
Małpce nie trzeba było tłumaczyć sytuacji. Błyskawicznie ściągnęła kapelusz, odwróciła go do góry rondem i podstawiła gapiom. Posypało się trochę fenigów, a elegancka pani w letniej fiołkowej sukience sięgnęła do torebki po portmonetkę, wydobyła z niej srebrną pięciomarkówkę i podała małpce. Kapucynka otaksowała monetę fachowym spojrzeniem kasjera Reichsbanku, ukryła ją w kieszeni kurtki i też się ukłoniła, co wywołało aplauz tłumu. W tej samej chwili pani w fiołkowej sukience krzyknęła:
– Złodziej!
Zdezorientowani gapie przez moment gotowi byli uznać, że dotyczy to małpki, ale zaraz dołączył ktoś obok:
– Wyrwał torebkę! Ten w marynarskiej koszulce! Zatrzymać go!
Greta odwróciła wzrok i dostrzegła młodego mężczyznę brutalnie rozpychającego tłum. W lewej ręce pewnie trzymał skradzioną torebkę, prawą rozdawał ciosy tym, którzy nie chcieli lub nie zdążyli ustąpić mu z drogi. Nawet z odległości kilkunastu metrów widać było więzienny tatuaż z nagą kobietą, która prężyła się na przedramieniu złodzieja, gdy torował sobie drogę ucieczki.
Spojrzała na braci Janoschek. Obaj stali w milczeniu, przyglądając się zamieszaniu. Takie były reguły Zaodrza. Znali napastnika, dwudziestoletniego złodzieja o pseudonimie "Flink", ale przestrzegali prawa dzielnicy. W takich sytuacjach nikt nie interweniował, nikt niczego nie widział i nie zeznawał na policji. Bo i cóż się takiego stało? Bogata damulka straciła torebkę. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. A poza tym sama jest sobie winna. Nikt jej nie zapraszał na Odervorstadt i nie kazał świecić ludziom w oczy srebrną pięciomarkówką.
Greta popatrzyła na nich oburzona. Bruno odpowiedział wzruszeniem ramion, ale Herbert drgnął, oblał się rumieńcem wstydu i ruszył w stronę złodzieja. Brat przytrzymał go za ramię, ale starszy Janoschek wyrwał się krótkim szarpnięciem.
Dopadł "Flinka" w ciągu trzydziestu sekund. Oburącz chwycił za marynarską koszulkę, która wydała charakterystyczny trzask rozrywanej tkaniny i została Herbertowi w dłoniach. Złodziej przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zatrzymał się i odwrócił. Na jego spoconej twarzy gniew mieszał się ze zdumieniem.
Krzyknął coś, czego Greta nie mogła usłyszeć, bo orkiestra cyrkowa zadudniła nagle głośnym marszem, który miał zagłuszyć incydent jak awanturę na weselu.
"Flink" to wykorzystał. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni spodni brzytwę i tym samym ruchem wyprowadzonym z biodra ciął w poprzek przez tors Herberta. Najpierw rozstąpił się materiał koszuli, a wraz z nim skóra. W kilka sekund pierś starszego z braci Janoschek przepasała krwawa szarfa.
Bruno, który nadal tkwił nieruchomo obok Grety, obserwując rozwój sytuacji, w tej samej chwili rozepchnął tłum i rzucił się w stronę walczących.
Biegł jak olimpijczyk. Doskoczył do Herberta, który zbladł i upadł na kolana. Bruno przez moment się zawahał. Spojrzał na krwawiącą pierś brata, potem podniósł wzrok na jego twarz. Troska walczyła w nim z chęcią zemsty.
"Flink" uciekał. Najpierw w stronę podwórek, ale szybko pojął, że mogą stanowić pułapkę, dlatego skręcił nad Odrę. Wbiegł na nadrzeczną łąkę i obejrzał się, oceniając sytuację. Bruno był kilka metrów za nim. Zaraz go dopadnie.
Złodziej upuścił torebkę, poszukał stopami pewnego podparcia i machnął dłonią, otwierając trzymaną w niej brzytwę. Bruno dopadł go, zrobił unik i kartki podręcznika do ju-jitsu zamigotały mu przed oczami, jakby przewracał je silny wiatr. Wybrał prostą blokadę ramienia i dźwignię, która bez trudu mogła złamać „Flinkowi" rękę w łokciu, jednak w ostatnim momencie zabrakło mu odwagi. Docisnął na tyle, że brzytwa poszybowała w powietrzu i spadła na trawę dwa metry dalej. Mimo to napastnik nadal był groźny. Sześć lat starszy, masywniejszy i zaprawiony w ulicznych bójkach.
Zdyszany i purpurowy z wściekłości cofnął się o pół kroku, aby zadać Brunowi cios kończący starcie, ale chłopak nagle przykucnął, mocno oparł się otwartymi dłońmi o ziemię i wyrzucił prawą nogę niczym Rosjanin tańczący kozaka. Zatoczył nią łuk i podciął "Flinka", który runął na plecy.
Bruno poderwał się, podskoczył do leżącego i wykorystując ciężar całego ciała, nadepnął mu na kolano. Rozległ się paskudny chrupot, zagłuszony przez podniesione głosy ludzi nadbiegających z Breslauerstrasse.
Na ich czele sapało dwóch tęgich policjantów, których widok wyraźnie zaniepokoił "Flinka". Próbował wstać i rzucić się do ucieczki, ale uszkodzona rzepka dała o sobie znać. Zdołał jedynie podeprzeć się na łokciach i kantem prawej dłoni przeciągnąć po szyi, posyłając Brunowi gest symbolizujący poderżnięcie gardła. Chwilę później był już w kajdankach.
Wyższy z policjantów podniósł go i trzymał pod pachę. Niższy schylił się i podał torebkę spoconej pani w fiołkowej sukience, która w biegu zupełnie straciła szyk. Podziękowała, pobieżnie sprawdziła, czy nic nie zginęło, po czym wyciągnęła w stronę Bruna dłoń z banknotem dziesięciomarkowym. Za odzyskanie torebki i obezwładnienie złodzieja honorarium dwa razy wyższe niż za ukłon małpki.
Chłopak odmówił. Fiołkowa dama wzruszyła ramionami z wyrazem dezaprobaty, odwróciła się na obcasach drogich czółenek i odeszła w stronę wachtmeistra, który trzymał już w dłoni kajet, aby spisać zeznania.
– Było brać – odezwał się Meksykanin, który wyrósł nagle obok Bruna wraz z ciągle przestraszoną Gretą. – Kiedy ostatnio miałeś w ręku dziesięć marek?
Mówił po niemiecku z obcym akcentem. Kapucynkę i sombrero pewnie zostawił pod opieką cyrkowców, żeby nie utrudniały pościgu.
– Nie zrobiłem tego dla nagrody – odparł młodszy Janoschek.
– Tylko dla brata – dodał i pytająco spojrzał na Gretę.
– Będzie żył – uspokoiła go dziewczyna. – Za pochodem cyrkowym zawsze jedzie ambulans. Na wszelki wypadek – wyjaśniła.
– Opatrzyli Herbertowi ranę i zabrali do szpitala.
– Gratuluję odwagi. – Meksykanin złożył Brunowi artystyczny pokłon, aż długie włosy opadły mu na twarz. – I sprawności.
– Odrzucił je do tyłu ruchem głowy. – Nadawałbyś się do cyrku.
– Codziennie się gimnastykuje – podpowiedziała Greta dumna z komplementów dla przyjaciela.
Południowiec spojrzał szarmancko.
– To twoja narzeczona? – spytał, nie odwracając wzroku na Bruna.
– Tak – potwierdził chłopak stanowczo, a Grecie nagle zrobiło się bardzo błogo.
Meksykanin sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał chłopakowi wizytówkę.
<Reklama> Ebook "Nemezis" Macieja Siembiedy jest dostępny na Publio.pl >>
– Zapraszam na wieczorne przedstawienie. Pokaż to bileterowi i powiedz, że jesteś osobistym gościem Don Alvara. Przyjdźcie razem. – Uśmiechnął się do Grety, aż się zarumieniła. – Bo brat to chyba dziś nie da rady…
– Parę dni musi poleżeć – poinformowała rzeczowo Greta, która zawsze wszystko wiedziała. – Zszyją go, ale zostanie szrama. – Będzie mógł udawać jednego z tych dupków z hitlerowskich stowarzyszeń studenckich, którzy przechwalają się bliznami z pojedynków na szpady – dodała po polsku, żeby Meksykanin jej nie zrozumiał. Ale Don Alvaro nagle przestał się uśmiechać. Przecząco pokręcił głową i położył palec na ustach.
Nemezis - okładka materiały promocyjne Wydawnictwa Agora