Tolo i Bolo siedzieli na skarpie i pluli do celu. Młodszy z braci, szczerbaty Tolo, miał wyraźną przewagę. Brakowało mu dwóch zębów z przodu, co w tej konkurencji sportowej ma istotne znaczenie. Pluł jak mistrz! Z precyzją i mocą. Bolo zliczał na komórce wszystkie splunięcia dzięki specjalnej aplikacji. Po półgodzinie Tolo prowadził osiemnaście do jedenastu. Było późne czerwcowe popołudnie, ale upał nie odpuszczał.
Chłopcy siedzieli nad kanałkiem, koło mostu, obserwowali kaczki, moczyli w wodzie bose stopy i czekali na mamę, która miała zaraz wrócić z pracy.
– Nuuda – mruknął Tolo i trącił brata w ramię.
– Już mi w buzi zaschło. Może byś coś wymyślił?
Bolo westchnął ciężko. Miał z młodszym bratem same kłopoty. A to oblazły go czerwone mrówki i krzyczał tak głośno, że spacerowicze o mało nie wezwali policji, a to wysmarował sobie głowę bitą śmietaną, udając, że to żel do włosów, a to utopił kalosz w fontannie. Nie było na niego sposobu. Bolo często pilnował brata, bo mieszkali tylko we trójkę: oni i mama, zwana przez synów Mamisiem. Oczywiście, jeśli nie liczyć suczki Szprotki, pieska o dużym sercu i małym rozumku. Szprotka biegała teraz dokoła chłopców i szczekała na kaczki.
– Tolek, wycziluj. Poćwicz może skilsy piłkarskie.
Tylko nie narozrabiaj. Pamiętasz, jak ostatnio wymyśliłeś, żeby się przebrać się za kościotrupa i wystraszyć listonosza? Teraz Mamiś musi chodzić na pocztę po każdy list, bo facet boi się nawet do drzwi zapukać – powiedział Bolo, marszcząc nos.
– Nooo… – rozmarzył się Tolo. – To był niezły przypał. Ale nie moja wina, że listonosz jest taki wrażliwy. Powinien mieć stalowe nerwy. Przecież nigdy nie wie, z kim będzie miał do czynienia. Ludzie przebierają się za przerażające rzeczy – bronił się mały.
– Na przykład za co? Co jest takie przerażające? – chciał wiedzieć Bolo.
– Na przykład faflacja – odparł Tolo, dłubiąc w nosie.
– Co? – nie zrozumiał starszy brat. – Jaka znowu faflacja?
– No jak ceny rosną. Dziadek mi tłumaczył, że to faflacja.
– Rany, Tolik, chyba inflacja. To się nazywa inflacja. I nie da się przebrać za inflację.
– A ja bym próbował – upierał się malec.
Nie zdążyli jednak na dobre się pokłócić, kiedy Szprotka zaczęła szczekać na warczące w oddali maszyny. A właściwie dwie kosiarki spalinowe – wielkie, żółte, hałaśliwe – i jedną koparkę.
– Tolo, co oni robią? – zawołał starszy z chłopców i zerwał się na równe nogi.
– Chyba chcą wjechać na Lisią Górkę tymi maszynami. Pewnie planują tam zrobić kostkę albo wylać asfalt. Jak koło twojej szkoły. Ale niedoczekanie! – Mały splunął przez zęby, tym razem ze złości. – Bolo, chodź, musimy ich zatrzymać. Wołaj Szprotkę, naszej trójce nie dadzą rady. Ćwiczyłem w przedszkolu tricepsy i czterocepsy. Zobacz!
Szczerbaty malec podciągnął koszulkę i wyprężył muskuły. Bolo zerknął na brata, który był niewiele wyższy od ławki, obok której stał. Miał zdarte jedno kolano, a na brodzie ślad po lodach truskawkowych. Nie wyglądał groźnie.
Bolo westchnął i spojrzał na suczkę Szprotkę, kulkę sierści w łatki, wielkości co najwyżej szkolnego plecaka. Ale ekipa. Nie podzielał entuzjazmu bojowego Tolka. Niby jak mieliby zatrzymać koparkę i kosiarki? Dwóch chłopców i pies?
W tym momencie bracia zauważyli na mostku postać w czerwonej sukience na białym rowerze. To była Mamiś na swojej wysłużonej Luizie. Rower miał nieco zdarte opony i był trochę zardzewiały. Mama już z daleka uśmiechała się do synków na powitanie. Na jej widok chłopcy zaczęli opętańczo machać rękami, podskakiwać i krzyczeć. Szprotka odbijała się od ścieżki niczym piłeczka, szczerząc zęby. Cała trójka wyglądała, jakby uciekła z cyrku.
– Co się stało? – Mama zahamowała z impetem i zeskoczyła z roweru. – Czy wybuchł wulkan? Czy zostaliśmy zaatakowani przez kosmitów? Czy znowu z nieba padały czekoladowe groszki? – zapytała, przyzwyczajona do niestworzonych historii opowiadanych przez synów.
– Gorzej – mruknął ponuro Bolo. – Chcą zniszczyć Lisią Górkę. I nasze boisko.
W zasadzie nie było to prawdziwe boisko, a raczej kawałek nierównej, zarośniętej trawą łąki u podnórza niewielkiego pagórka. Chłopcy przychodzili tu z Mamisiem od zawsze. Kiedy jeszcze nie umieli chodzić, kładła ich na kocyku i obserwowali razem chmury, które zbierały się nad górką i wyglądały jak zwierzęta z waty cukrowej. Tolo raz się nawet rozpłakał, jak starszy brat pokazał mu chmurę w kształcie zombie. Przychodzili tu na pikniki. Grali w piłkę i badmintona. To w cieniu Lisiej Górki stała ulubiona ławeczka pani Rysi, przyszywanej babci chłopców. I to tu było wielkie mrowisko, które chłopcy fotografowali o różnych porach roku.
Rosły tu też dzikie poziomki, które zbierali do kubeczka. Odkąd pamiętali, nazywali to miejsce Lisią Górką, bo czasem, nocami, podobno zjawiał się tu samotny lis, który wpatrywał się w księżyc. Chłopcy nigdy go nie widzieli, ale babcia Rysia wielokrotnie im o nim opowiadała. A ona pamiętała wszystko, nawet czasy, kiedy słuchawki telefonów były na sznurku i nie można ich było nosić przy sobie, a o internecie nikt nawet nie marzył.
– No, a poza tym na Lisiej Górce jest też grób Leona – westchnął Tolo na wspomnienie chomika, którego jesienią pochowali z bratem na skraju łąki.
– Dokładnie Leona III, a przed nim Leona I i Leona II – dopowiedział starszy brat. – Było ich trzech, Tolik, tylko nie pamiętasz.
– Trojaczki? Podobne na pyszczku? – chciał wiedzieć mały.
– A pamiętasz, Mamisiu, akcję z dżdżownicami? To tu je wykopaliśmy na skraju Górki – zmienił temat Bolo.
Wszyscy troje doskonale to pamiętali. Na wiosnę Bolo z Maliną ze swojej klasy zrobili na końcu Lisiej Górki rabatkę, żeby posadzić miododajne kwiaty. Tolo pomagał im przenosić gąsienice, które użyźniały glebę. Pakował je po kilka do skarpety i transportował we wskazane przez starszaki miejsca. Dla żartu wsadził też jedną skarpetę pełną dżdżownic do torby Mamisia, o co – nie wiedzieć czemu – była później wielka awantura. „Dorośli są zadziwiająco nerwowi" – przypomniał sobie Tolo, ale nic nie powiedział. Zamiast tego zaproponował:
– Wymyśliłem, że pójdziemy tam razem ze Szprotką i będziemy wznosić różne okrzyki albo położymy się plackiem i maszyny po nas nie przejadą. Bo chłopcy i pies to nie jest równe podłoże dla kosiarki.
– Też mi pomysł – zaperzył się Bolo. – Do sprawy trzeba podejść systemowo. Zrobić plan, zebrać argumenty, być nieustępliwym. Ty, Tolek, jesteś za szybki, a to nie jest gra komputerowa.
– Lepsza szybka rzeka niż powolny staw – odparował mały, który bardzo lubił przysłowia, ale nigdy żadnego nie pamiętał, co kończyło się tym, że wymyślał własne.
– Co chciałeś przez to niby powiedzieć? – zapytał Bolo.
– Eee… no, że przykładowo: czego wiewiórka nie szuka, tego zając nie znajdzie – próbował się tłumaczyć Tolo. – Czyli że najpierw trzeba mieć jakiś plan. W sumie to się z tobą zgadzam – dodał niepewnie.
Bolo prychnął, słysząc mądrości brata. Tymczasem Mamiś przytuliła obu chłopców, a potem przyjrzała im się uważnie. Obaj piegowaci i jasnowłosi mieli bardzo poważne miny. Odstające uszy Tola dodawały mu animuszu. Bolo z kolei zaciskał pięści jak rasowy bokser. Zrozumiała, że chłopcy tak łatwo sprawy Lisiej Górki nie odpuszczą. Wzięła Szprotkę na smycz i wszyscy razem podeszli do ubranych w zielone kombinezony robotników.
– Mamy do panów małą prośbę… – zaczęła uprzejmie Mamiś.
– Nie niszczcie Lisiej Górki i naszego boiska! – wyparował jej młodszy syn. – Gramy tu w piłkę. I mieszkają tu owady i motyle. I żaby. I żuczki. Wszystkie nasze Leony tu leżą. W grobie – ściszył głos i dodał: – Poza tym babcia Rysia…
Zanim jednak dokończył, przerwał mu brodacz w kasku:
– Zaraz, zaraz, chłopczyku. Skąd wy się tu wzieliście? I kim w ogóle jesteście? – zwrócił się do chłopców brodacz, najwyraźniej szef całej ekipy.
– Spoko, już mówię. Jesteśmy Tolo i Bolo. Tolo od Anatola i Bolo od Bolesława – odpowiedział starszy brat, przyzwyczajony, że ciągle ktoś pyta o ich imiona. W szkole i przedszkolu roiło się raczej od Janków, Kubusiów i Tomków. A ich imiona były nietypowe. Mamiś specjalnie szukała takich imion, które nadałyby synom powagi.
Bo nazwisko mieli dość niepoważne: Nosek. "No i Jasio Nosek, przyznajcie sami, nie brzmi tak dumnie jak Bolesław Nosek" – tłumaczyła Mamiś, która ponadto uważała, że imiona chłopców pięknie komponują się w zdaniu: "Anatol i Bolesław opłynęli świat". Z lubością wypowiadała je więc za każdym razem, kiedy pakowali się wszyscy na starą mazurską łódkę dziadka Bodzia. Trudno byłoby nią opłynąć świat, ale nieduża łajba, z drewnianą burtą i wielokrotnie łatanymi żaglami, była dla braci całym światem.
Tubalny głos robotnika wyrwał chłopców i ich mamę z zamyślenia. Cień mężczyzny padał na żwirową ścieżkę.
– Musimy skosić i wyrównać teren, bo niedługo zaczynają się roboty budowlane. Takie mamy wytyczne – powiedział brodacz, patrząc z góry na braci i naciągając rękawice.
– Wyty… co? – nie zrozumiał Tolo. – Przestańcie! Gdzie będziemy grać? Gdzie rzucać piłkę Szprotce? Przecież Lisia Górka była tu zawsze!
– Poza tym jak skosicie całą trawę, to motyle nie będą się miały gdzie schować przed upałem – dodał cicho Bolo.
Zanim brodacz zdążył coś odpowiedzieć, dało się słyszeć grzmot. Nadchodziła letnia burza. Szybko spadły pierwsze ciężkie krople deszczu. Szprotka oblizała nos i się wzdrygnęła. Robotnik spojrzał w stalowe niebo, które nagle zaciągnęło się chmurami, a potem na stojące w gotowości maszyny.
– My tu jeszcze wrócimy – oznajmił surowym tonem.
Nie usłyszał na szczęście, że w odpowiedzi Bolo wycedził przez zęby: My też.
Tolo i Bolo ratują lisią górkę - okładka materiały promocyjne - Agora dla dzieci