Wtedy w Piwnicy pod Baranami, na pierwszym koncercie Vox Gentis, Marek zobaczy ją po raz pierwszy. Siedzi na wzmacniaczu jak na cokole. Szczuplusieńka brunetka, gołym okiem widać, że pogubiona – to czas, kiedy żyje na haju, czy raczej zjeździe fenmetrazynowym. Zapragnie zaopiekować się tą dziewczyną. Kilka dni później wypytuje o nią hipisów przesiadujących na ławkach pod Bunkrem Sztuki. W końcu na siebie wpadną, pierwsze zagajenie, coś się kluje.
Marek ma lat dwadzieścia jeden, Kora – osiemnaście.
Chce wylizać rany po Terleckim?
Ryszard i Marek mają coś wspólnego: wysocy, opanowani, małomówni. Różnica fundamentalna: czyste spojrzenie Marka – koi, chmurne Ryśka – przeszywa.
Mnóstwo czasu spędzają na słuchaniu muzyki w Radiu Wolna Europa oraz Radiu Luxembourg. Wśród szumów, pisków, świstów można usłyszeć melodię, a nawet zapowiedź. Dwa okna otwarte na rockowe brzmienia. Animalsi z ich "House of the Rising Sun" z wokalem Erica Burdona. The Artwoods z pianistą Jonem Lordem, późniejszym filarem legendy hard rocka Deep Purple. Blood, Sweat and Tears łączący jazz z rockiem i bluesem. Procol Harum prezentujący rock symfoniczny.
Na posiadówkach u Jana Żabko-Potopowicza poznają płyty z jego unikatowej kolekcji, z muzyką hinduska?, tybetańską, wietnamska?.
Pozostają pod wrażeniem występów piwnicznych Ewy Demarczyk, kongenialnej interpretatorki Leśmiana, Tuwima, Białoszewskiego. Demarczyk ma status gwiazdy: z Opola przywozi drugą nagrodę za "Czarne anioły", z Sopotu za "Grande Valse Brillante", płytą Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego zdobywa uznanie krytyki, występy w paryskiej Olympii uchylą furtkę (i szybko zamkną) do międzynarodowej kariery.
Na własne oczy Kora i Marek widzą, jak Demarczyk spowita w czerń, nie kokietując, wchodzi na scenę i wyłącznie potęgą głosu oraz interpretacją tekstu zawłaszcza rzeczywistość. Liczy się tylko ona, reszta blednie, znika, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
W 2004 roku Kora z Markiem oddadzą Demarczyk hołd piosenką "Ocean wolnego czasu".
Są różni, nieznośnie różni.
Marek ma coś z wróża, bywa przesądny, analizuje charaktery pod kątem znaków zodiaku. Flegmatyczny, niechlujny (Kora do Marka: "Idź się umyj!"). Permanentnie się spóźnia, nie przywiązuje wagi do czasu. Kieruje się zasadą: jak nie dziś, to jutro. Oszczędny (poznańskie wychowanie), skrupulatnie liczy pieniądze, chce, by Kora płaciła za połowę kostki masła kupionego do wspólnej kolacji. Zainteresowany hipnozą, usiłuje nią leczyć znajomą z nałogu palenia. W piwnicznym towarzystwie rozkłada z namaszczeniem I Ching, chińską księgę wróżb, o której w Polsce mało kto słyszał. W czasie takiego spektaklu należy zachować powagę – Marek się jej domaga. Kiedy Kora nie wytrzyma i parsk-nie śmiechem, Marek czuje się dotknięty.
Kora i Marek Jackowski w 1989 roku Fot. Piotr Wójcik / Agencja Wyborcza.pl
Kora raz jest do rany przyłóż, kiedy indziej – kolczasta. Słodka, gorzka. Dobra, okrutna. Nie do przewidzenia w rekcjach, powie, co jej ślina na język przyniesie. Potem żałuje albo i nie.
Przeżywa wszystko z dziesięć razy bardziej intensywnie niż zwykły śmiertelnik – dziesięć razy bardziej szczęśliwa albo dziesięć razy smutniejsza, albo dziesięć razy bardziej pobudzona tym, co akurat przykuło jej uwagę.
Kiedy odczuwa niezadowolenie ze świata, miota się, ma ochotę kogoś skrzywdzić. Wali wtedy w Marka jak w worek treningowy.
Wobec innych mężczyzn prowokująca. Świadomie eksponująca kobiecość, rozgrywająca nią swoje małe mecze. W Marku budzi to zazdrość: robi jej wyrzuty, krzyczy, w furii uderzy. Ona płacze, on przeprasza. Po cichych dniach przychodzi pojednanie.
Kiedyś razem pojadą do Łodzi. Z koleżankami i kolegami Marka z anglistyki oglądają w oryginale "West Side Story" – wszyscy skupieni i poważni. Atmosfera jak w kościele przy podniesieniu. Kora zacznie się chichrać, nie może tego opanować. Marek się zezłości, potarmosi swoją dziewczyną, usiłuje przywołać ją do porządku. To sprawę wyłącznie pogorszy: Kora zatacza się ze śmiechu.
Wie, jak zawstydzić Marka w towarzystwie, jak mu dokuczyć.
Dorabia jako modelka. Występuje między innymi w reklamie firmy Polstram produkującej tkaniny podgumowane. Pokazuje się w cudacznych strojach, których prywatnie by nie włożyła. Podpis pod zdjęciami: "Zakład specjalizujący się również w produkcji odzieży dla leśników, górników, rybaków, rolników i kolejarzy".
Mieszkają to tu, to tam, wiecznie na walizkach.
W kawalerce przy Kołłątaja, w dziupli przy Dzierżyńskiego. Przez rok z Jackiem Ostaszewskim i jego żoną Małgorzatą w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Kazimierza Wielkiego. Na kilka miesięcy wprowadzi się tam też skrzypek Zbigniew Paleta z żoną Barbarą. Trzy pary w trzech pokojach pod jednym dachem.
Wszyscy jeszcze się lubią.
Są wspólne wieczory przy płytach z muzyką arabską. Kadzidełka i świece – nastrojowo. Rytualne parzenie zielonej herbaty – powiew Wschodu. Małgosia i Kora wyrabiają makramy – ozdoby z koralików i plecionych sznurków. Udo służy im za "wałek", na nim wiążą i przeplatają niteczki. Małgosię i Korę uczy tej sztuki Ginevra Serego Alighieri, włoska księżniczka z rodu Dantego poznana na wyjeździe we Włoszech – hipisi są dobrze przyjmowani w komunizujących kręgach arystokratycznych. Ginevra Alighieri odwiedzi też Polskę, zatrzymuje się w mieszkaniu Ostaszewskich. Dzieci sąsiadów są podniecone tym, że ujrzą prawdziwą księżniczkę, liczą na szczerozłotą koronę i buciki wyszywane brylantami. Na podwórku wielkie oczekiwanie. Kiedy wyjdzie z bramy Ginevra, zwyczajna i szara, nikt nawet na nią nie spojrzy. Ale kiedy wyjdzie Kora w sukni z aksamitu uszytej wespół z Małgosią, dzieci są pod wrażeniem jej olśniewającej urody, jednak na wszelki wypadek upewniają się, czy jest tą księżniczką. Księżniczka potwierdza: "Oczywiście. Z Madagaskaru".
Małgosia z Korą i szyją ciuchy, i wymieniają się nimi, noszą ten sam rozmiar. Kiedyś Jacek z podróży przywiezie dla nich białe haftowane halki. Kora wpadnie na pomysł, by włożyć je na któryś z piwnicznych balów. Stylizacja odsłaniająca zgrabne nogi i eksponująca krągłość piersi. Kora w pewnym momencie idzie w krzaki, chce się załatwić. Pech chce, że wdepnie w szkło. Pięta broczy krwią, niezbędne jest pogotowie. Lekarka uzna Korę za prostytutkę i wymierzy jej karę: szycie pięty bez znieczulenia.
W bytowaniu pod jednym dachem Jackowskich i Ostaszewskich, jeśli coś szwankuje, to współodpowiedzialność. Na tym polu iskrzy, bywa, że biją pioruny.
Małgorzata na prośbę właścicieli mieszkania przykłada się do pastowania parkietów. Kiedyś na klęczkach pucuje je przy drzwiach i w tym momencie Marek z Jackiem wracają z trasy. Jacek, by niczego nie zabrudzić, wykonuje siedmiomilowy krok, a Marek w buciorach przechodzi bezpardonowo obok rąk Małgorzaty. Gdy go upomni, on ją gasi: "Ale z ciebie straszna joga".
Kora w sytuacjach domowych zachowuje się swobodnie – naga wychodzi z łazienki bez względu na to, kto przebywa w pokoju. Na ten temat każdy ma inne zdanie.
Jacek Ostaszewski: – To mi akurat nie przeszkadzało.
Małgorzata Ostaszewska: – Nie jestem kołtunką, ale akurat tego nie lubię: gotuję coś w kuchni, a tu nagle ktoś goły wychodzi z łazienki.
Kiedyś Paletowie kupią wyśmienity pischinger, by poczęstować starszą ciotkę wybierającą się do nich z wizytą. Kora, nie pytając nikogo o pozwolenie, zjada pół. Ogólna konsternacja.
Kora z Markiem przez jakiś czas dzielą też mieszkanie z Tomaszem Hołujem i jego ciężarną żoną Alicją. Mieści się ono przy ulicy Brogi, na osiedlu Oficerskim: dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Worki z piórkami, z których Kora zarobkowo wyrabia odpustne trofea ustawiane na strzelnicy jako punkt dla celującego. Marek kiedyś wejdzie do pokoju Tomasza akurat malującego obraz. Przyjrzy się, zawyrokuje: "Jeśli widzisz w tym obrazie to, co ja w nim widzę, to jesteś genialny". Tomka irytuje arbitralna postawa Marka – poza tego, który wie, który jest ponad, który prorokuje.
Przyjaciółki od serca Kora ma wówczas dwie.
?–?Galia była zawsze na pierwszym miejscu – podkreśla konserwatorka sztuki Uta Kalinowska, z którą znam się od lat i z którą wielokrotnie rozmawiam w trakcie pracy nad "Się żyje". Przycupnięta na krzesełku w swoim antykwariacie przy ulicy Gołębiej, zastawionym po sufit Matkami Boskimi, Jezusami frasobliwymi, Dzieciątkami, ornatami, obrazami i obrazeczkami, czasem mnie straszy: – O Korze jednak mówić do książki nie powinnam. Nie wszystko na sprzedaż.
Przekonuję ją wtedy, że chcę zobaczyć prawdziwą Korę, którą ona zna lepiej niż ktokolwiek inny.
Uta, o pięć lat starsza od Kory, jest jej głosem rozsądku. Nie tylko wtedy, gdy ją zmobilizuje do zdawania matury. Obie są prostolinijne i bezpośrednie. Akceptują też swoje wady. Pedantyczna Kora toleruje skłonność Uty do bałaganiarstwa, Uta znosi nadpobudliwość Kory. Kora podziwia w Ucie dobroć, wie, że przyjaciółka odda biednemu ostatnią koszulę. Uta lubi dowcip Kory, jej błyskotliwość oraz to, że umie przemieniać zwykłość w niezwykłość, czy jest to wystrój wnętrza, czy przyjęcie urodzinowe. Spędzają razem Wielkanoc i Boże Narodzenie. Rodzice Uty zapraszają Korę do ich letniskowego domu pod Rabką. Kora wpada tam odpocząć, zawsze będzie ją ciągnąć tam, gdzie blisko trzyma się rodzina wielopokoleniowa, grzeje się w jej energii. Profesor Lech Kalinowski zwraca się do niej z szacunkiem: pani Koro. Podoba jej się ta elegancja. Z Joanną (zwaną Buzią), córką Uty i Tomasza Hołuja (Uta była jego pierwszą żoną), łączy Korę zażyłość. W latach osiemdziesiątych, kiedy ta jest nastolatką, daje jej swoje ciuchy, wówczas szał absolutny. Mam w pamięci obraz Joasi, mojej rówieśniczki, która paraduje po Krakowie w spodniach w pionowe biało-czarne pasy – prezent od Kory, o czym dowiem się w trakcie pisania tej książki. Pamiętam też Korę z początku XXI wieku w antykwariacie Uty – widziałam ją przez szybę, kiedy szłam do redakcji "Tygodnika Powszechnego" w tamtym czasie mieszczącej się na pierwszym piętrze pod dwunastką przy ulicy Wiślnej. Kora, rozmawiając z Utą, siedziała na tym samym krzesełku, na którym teraz siedzę ja i wypytuję Utę o Korę do "Się żyje".
Kora - 2005 rok Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.pl
Z innymi kobietami Kora zazwyczaj utrzymuje serdeczne stosunki. Ale bywa też, że je demoluje. Potrafi uwieść męża bliskiej znajomej. Nie ma hamulców, robi to, co dyktuje jej żądza. Libido jest silniejsze niż lojalność. Lubi seks, nie chce go sobie odmawiać. Irytuje ją, gdy mężczyzna, który jej się podoba, okazuje względy innej kobiecie. Chce być nieustannie podziwiana, adorowana, być w centrum uwagi. Chce być przez wszystkich kochana ponad wszystko i za wszystko.
Joannę Braun Kora pozna na początku lat siedemdziesiątych. Bywa u niej w mieszkaniu przy Tenczyńskiej, sto metrów od tego, w którym mieszkał Piotr Marek.
?–?Wtedy inaczej tu wyglądało – mówi Joanna, z którą siedzimy w jej domu wiosną 2021 roku, sącząc primitivo domodo w pokoju z widokiem na Wawel i Groble.
Usiłuję sobie wyobrazić wygląd tej przestrzeni sprzed pół wieku, kiedy Joanna była u progu kariery, przed obroną dyplomu z grafiki na ASP i stu pięćdziesięcioma realizacjami scenograficznymi w teatrach dramatycznych, lalkowych, tańca, papierowych. Zgromadzone obrazy, gadżety, fragmenty dekoracji są ucieleśnieniem jej nieokiełznanej, transgresyjnej, eklektycznej wyobraźni. Za progiem mieszkania przy Tenczyńskiej otwiera się inny świat: z baśniowymi komnatami i rudowłosą Joanną jako demiurginią.
?–?Pół wieku temu żyłam tu z moją mamą i ówczesnym mężem Jackiem Szmucem. Tu była zasłonka, tam łóżko, w tej części imprezowaliśmy ze znajomymi wśród nikotynowego dymu w ilościach wyprodukowanych jak z dwóch hutniczych pieców. W takich warunkach spała snem sprawiedliwego Weruszka, Jacka i moja córeczka. A myśmy się bawili, Kora była do tego świetnym kompanem. Pamiętam, jak z Marcinem Krzyżanowskim, wiolonczelistą, Kora prowadziła pojedynek na haiku: on do niej: "Kora Zmora", ona do niego "Marcin nicniewarcin". Rewers jej intelektualnej żywiołowości stanowiła emocjonalna zaborczość, tego się w niej bałam. W kontakcie z nią człowiek zanikał, brakowało przestrzeni. Kora zasysała.
Oświadczy się jej? Padnie na kolana? Są kwiaty, świece, pierścionek? A może odbędzie się to bez fanfar: usiądą przy stole i ustalą, że pora wziąć ślub. Kora myśli o zamążpójściu, bo nie chce być niczyja? Pragnie do kogoś przynależeć?
Na pewno nie chce ślubu kościelnego, a Marek nie naciska. Kora podaruje mu namiastkę sakralności: ceramiczny medalik z Matka? Boska? i niemieckim napisem: "Mutter Gottes Berg".
Na papeterii ozdobionej rysunkiem niczym ilustracja do Przemiany Kafki – ogromny robal chrząszczowaty, u którego boku stoi maluteńki człowiek rzucający krótki cień – napisane jest odręcznie: "Kora i Marek, USC Kraków, Stare Miasto, 10 XII, godz. 14".
W czwartym kwartale 1971 roku Kora i Marek wkładają sobie obrączki na serdeczne palce. Kora przyjmuje nazwisko Jackowska. Świadkami są Tomasz Hołuj i Jacek Ostaszewski. Do sali ślubów przy placu Dominikańskim schodzi się artystyczny Krakówek. Na akcie potwierdzającym zawarcie związku składają podpisy między innymi Demarczyk, Beresiowie, piosenkarz z Piwnicy pod Baranami Miki Obłoński, Galia. Przyjęcie weselne w jakiejś restauracji (Kora twierdzi, że w Wierzynku, ale to wówczas za wysokie progi – w tej sprawie chyba konfabuluje), jego kontynuacja w prywatnym domu. Tam zapali haszysz, poczuje, że coś ją rozrywa od środka, straszy pana młodego: "Umieram, żegnam się z tobą".
Kora jest wtedy w drugim miesiącu ciąży. To też powód, zapewne najważniejszy, decyzji o zawarciu małżeństwa. I powód, by się nie narkotyzować, ale tym akurat Kora się nie przejmuje.
Joanna Braun pół żartem, pół serio mówi, że istnieje troje dzieci poczętych na jednej prywatce: Weruszka, córka jej i Szmuca, Maja, córka Małgorzaty i Jacka Ostaszewskich, i Mateusz, syn Kory i Marka. Wszyscy urodzą się latem 1972 roku.