Uwaga, tekst zawiera sformułowania, które mogą wywołać niepokój lub inne negatywne uczucia, szczególnie u osób borykających się z zaburzeniami odżywiania.
DOM
Lubię zasypiać zwinięta w kłębek, najbardziej na prawym boku, nogi pod brodą, dłonie pod głową. Teraz już tak nie mogę, bo kiedy kolana stykają się ze sobą, czuję ból, jedna kość trze o drugą.
Między udami mam dziurę, przez którą mogłaby przejechać ciężarówka, tak mówią. Tylko co mi po dziurze, kiedy tłuszcz zalega na udach i pośladkach, wypełnia przestrzeń między żebrami? Szczypię się tam mocno i wbijam paznokcie w skórę, spinaczem do prania zbieram fałdy tłuszczu, wyobrażając sobie, jak bym wyglądała, gdyby ich nie było. Ciało piecze i jest czerwone, fantazjuję wtedy, że biorę cienki ostry nóż i odkrawam wielkie połacie mięsa, rzeźbiąc swoją figurę na wzór Kate Moss albo Milli Jovovich. Nawet rozległe sine blizny byłyby lepsze od tego bębna.
Bęben maszyny losującej jest pusty. Burczy.
Przekręcam się na brzuch, spanie na plecach jest nieprzyjemne, to trochę tak, jakby człowiek wystawiał się do świata całym sobą, jakby zapraszał: patrzcie, oto jestem, niczego się nie boję, przyjmę każde słowo i spojrzenie. Ale ja nie chcę nikogo zapraszać. Chcę się zamknąć, zniknąć, ukryć przed ludźmi, przed ich ześwinieniem i głupotą.
Zza ściany dobiega lekkie posapywanie matki i chrapanie ojca. Wstaję bezszelestnie, po omacku sięgam do zielonej kostki z naszywkami zawieszonej na oparciu krzesła obrotowego. Wyciągam paczkę gum do żucia. Po chwili wahania włączam lampkę, czytam skład na opakowaniu: sorbitol, maltitol, aspartam. Wartość odżywcza na sto gramów: sto czterdzieści cztery kilokalorie. Opakowanie waży czternaście gramów, to dwadzieścia kilokalorii, a więc jedna guma ma niecałe dwie kalorie. Jestem w stanie to zaakceptować.
– Co robisz?
Nie słyszę nawet, kiedy ojciec wchodzi do pokoju. Sztywnieję na dźwięk jego głosu.
– Dlaczego nie śpisz?
– Pić mi się chciało – kłamię.
Gaszę lampkę i wskakuję z powrotem do łóżka. Ojciec zapala światło, rozgląda się, szuka wzrokiem szklanki z wodą, jak zawsze usiłuje przyłapać mnie na gorącym uczynku.
– Z kranu piłam – mówię. Niech on stąd idzie.
– Co tam masz? – Wskazuje na moją dłoń.
Chowam rękę pod kołdrę, ale już za późno, on już jest przy mnie, już siłą rozwiera palce zaciśnięte na paczce gum do żucia, już wyrywa ją z wypiekami na twarzy, zasapany, brzydki i zły.
– Co mówiłem? – W kącikach jego ust pojawia się ślina. – Co mówiłem?! To przez te świństwa tracisz apetyt. A potem masz pretensje, że trzeba cię karmić jak niemowlaka. A tak wyglądasz, że się patrzeć nie da! Dziewuchy w twoim wieku tyłki mają, cycki, a ty co? Z przodu deska, z tyłu deska, takaś urodziwa. Nikt cię nie będzie chciał, już cię nie chcą. Skończysz jak ten, ta... – urywa, z trudem łapie oddech.
Unoszę brwi. Chętnie się dowiem, jak skończę. Jak Janis Joplin? Nancy Spungen? Christiane F.? Idę o zakład, że nie zna tych kobiet, w końcu nie przesłuchał w życiu ani jednej dobrej płyty, nie przeczytał ani jednej książki, w teatrze też nigdy nie był.
– Następnym razem całą paczkę ci do gęby wpakuję – cedzi przez zęby, po czym gasi światło i wychodzi.
Pięć minut później ciszę znów rozrywa jego miarowe głośne chrapanie. Wiercę się w łóżku, słyszę, że matka za ścianą robi to samo, a słyszę dobrze, bo ojciec znów nie zasunął drzwi od mojego pokoju. Choć drzwi to dużo powiedziane. Kawałek sztucznej skóry zwiniętej w harmonijkę, przesiąkniętej smrodem małomiasteczkowej egzystencji, w dupie byłaś, gówno widziałaś, jak mawia "tato".
Pod poduszką wciąż trzymam kanapki podane przez matkę na kolację. Do tej pory nie miałam okazji się ich pozbyć. Najprościej byłoby wyrzucić je przez okno, ale okna mamy stare, drewniane, skrzypią. Poczekam dzień albo dwa, aż w koszu uzbiera się górka śmieci, wtedy wsunę chleb pod stertę obierków.
Dotykam dłonią rozmiękłego sera na gąbczastym pieczywie. Przez ułamek sekundy myślę o tym, żeby wyciągnąć tę zwiędłą bułkę i wpakować ją całą do ust. Na szczęście to tylko przebłysk, chwilowa słabość. Wyjmuję dłoń spod poduszki i z obrzydzeniem wycieram utytłane masłem palce o prześcieradło. Od smrodu topniejącego sera robi mi się niedobrze.
(…)
– W populacji drożdży występuje przemiana pokoleń, czyli następowanie po sobie pokolenia haploidalnego i diploidalnego. Rozmnażanie płciowe drożdży polega na kopulacji haploidalnych komórek o przeciwnych znakach koniugacyjnych poprzez utworzone wyrostki...
Powietrze pachnie wiosną. Ptaki śpiewają, dzieciaki grają w gumę za blokiem. Zamykam okno, bo odgłosy z podwórka nie pozwalają mi się skupić, ale to na nic, zza ściany wciąż dobiega drażniące "bum", kiedy jeden z uczestników udziela nieprawidłowej odpowiedzi. Matka i ojciec odprawiają swój coniedzielny poobiedni rytuał: piją kawę, jedzą ciasto i oglądają teleturniej. Uchylam harmonijkowe drzwi-nie-drzwi.
– Możecie trochę ściszyć? – pytam. – Uczę się – dodaję na wszelki wypadek.
Matka wstaje z wersalki bez słowa, sięga po leżącego na ławie pilota i ścisza telewizor o trzy jednostki. Wracam na tapczan, sięgam po podręcznik.
– Rozmnażanie płciowe drożdży to kopulacja haploidalnych komórek poprzez utworzone wyrostki, oczywiście komórek o przeciwnych znakach koniugacyjnych... Zawsze powtarzam materiał na głos, dlatego potrzebuję ciszy i spokoju. Tymczasem za ścianą rozkręca się awantura.
– To kto w końcu rządzi w tym domu? – warczy ojciec.
– Oj, przestań, oglądaj – matka próbuje załagodzić sytuację, ale już za późno, już para bucha z nozdrzy, a racice ryją w dywan.
Ojciec podnosi głos: – Ja w jej wieku obowiązki miałem, a nie tylko nauka i nauka! Taka mądra, a nawet prawa jazdy nie potrafi zrobić. Izka! – wrzeszczy. – Chodź no tutaj!
Fakt, oblałam. Nie specjalnie. Ja po prostu panicznie się boję, że nie zdam. Z nerwów już dwa razy zwymiotowałam na egzaminatora.
Odkładam książkę na tapczan, wstaję, odsuwam harmonijkę.
– Co ty myślisz, że całe życie będziesz się uczyć? – Ojciec bardzo lubi pytania retoryczne.
– Nie, ale...
– Teraz ja mówię! Do kuchni, zmywać gary po obiedzie!
– Umyte już – wtrąca matka pod nosem.
– To odkurzacz wyciągaj, posprzątasz – zarządza ojciec.
– Jurek, dopiero co porządki robiłam. Poza tym niedziela dzisiaj... – Matka zerka na mnie ukradkiem. Boi się.
– Ona ma niedzielę co dzień. Tylko leży i pachnie!
– Nie leżę, uczę się.
– Nie pyskuj! Tak ci wygodnie z nami? To stawaj tu i przysiady rób! – rozkazuje ojciec, celując we mnie palcem wskazującym.
Szczęki zaciska tak mocno, że aż zmienia się kształt jego twarzy. Oczy stają się jeszcze węższe, czoło zmarszczone. Z mężczyzny o dość łagodnych rysach w kilka sekund zamienia się w rozjuszonego, purpurowego noworodka z wąsem. Obserwuję tę transformację zaskoczona. Że też nigdy wcześniej jej nie zauważyłam.
– Jezu Chryste, Jurek! – Matka aż unosi się na kanapie. – Popatrzże na nią. Nie dość, że taka chuda, to jeszcze jej ćwiczyć każesz?
– Milcz! – ryczy ojciec, po czym zwraca się w moją stronę. – No co tak stoisz jak niemota? Rusz się.
Ruszam więc, wyobrażając sobie, jak uderzam go z pięści w twarz. Rach-ciach, rach-ciach. Słyszę dźwięk łamanych kości, czuję ciepło buchającej juchy, ale nie przestaję, uderzam dalej i dalej, tak mocno, aż drętwieje mi dłoń. Uderzam do utraty tchu, do nieprzytomności, zanurzając pięść coraz głębiej w mieszaninie kości, mięśni i ścięgien przypominającej pizzę pepperoni z podwójnym serem. Kiedyś lubiłam.
– Chcesz się uczyć? Proszę bardzo. Rób przysiady i powtarzaj. – Na twarz ojca wypełza uśmiech zadowolenia. Widzę jego równe białe zęby i zastanawiam się, czy poderwał matkę właśnie na nie, czy może na ciało, które swego czasu było podobno tak atrakcyjne, że prosty- tutki same wsiadały mu do radiowozu i prosiły, żeby je aresztował.
– Raz! – odlicza.
Stoję nieruchomo, mam wrażenie, jakbym uniosła się kilka metrów nad ziemią i patrzyła na wszystko z góry. Nie ma mnie tu. U. Mar. Łam.
– Raz! – powtarza ojciec, wstając z wersalki. Podchodzi tak blisko, że czuję jego oddech na skórze. Pachnie czekoladą i zjełczałym tłuszczem. Kątem oka dostrzegam też purpurową plamę wystającą znad kołnierza koszuli. Założę się, że jeszcze wczoraj jej tam nie było. Może to czerniak, myślę z nadzieją. Ojciec kładzie mi dłonie na ramionach i dociska mnie w kierunku podłogi.
– Raz! Nie słyszysz, co mówię?! – krzyczy, a krople jego śliny lądują na moich powiekach, czole i policzkach.
Nogi uginają się pode mną, robię pierwszy przysiad. Czuję, jak drży mi grdyka.
– Jurek, proszę... – Matka podchodzi do nas, łapie ojca za łokieć, ale ten odpycha ją mocno. Powinna krzyknąć, zrobić coś, tymczasem ona znika mi z oczu, gubi ostrość.
– Dwa! I powtarzaj!
– W komórce... która powstaje... zachodzi... kario... kariogamia – dukam, usiłując zapanować nad drżeniem nóg i głęboką potrzebą szlochu. Trzynaście.
Ojciec nachyla się nade mną, robię unik przekonana, że za chwilę mnie uderzy.
– Nie słyszę! Głośniej! – wrzeszczy mi prosto do ucha.
Dwadzieścia dwa. Trzęsę się cała. Mam problem z oddechem, ale nie rozpłaczę się, nie dam mu tej satysfakcji. Wystarczy, że matka już chlipie schowana gdzieś między kredensem a komodą. Pięćdziesiąt jeden.
– Dzięki temu powstaje jądro o diploidalnej liczbie chromosomów. Potem zachodzi mitoza, czyli...
Uda palą, gardło piecze, mam wrażenie, że za chwilę wybuchnie mi mózg. Siedemdziesiąt sześć.
Umarłaś, powtarzam sobie w myślach. Wcale cię tu nie ma. Jesteś poza ciałem, poza tym pokojem, domem, ba, miastem nawet. Sto. Dryfujesz w przestworzach, obserwujesz
ładne secesyjne budynki z lotu ptaka, to jakieś duże europejskie miasto, widziałaś kiedyś coś podobnego na pocztówce od ciotki Zośki, sto dziesięć.
– Wystarczy – oznajmia ojciec po sto dwunastym przysiadzie. – Bo się zmęczysz – rzuca i idzie do kuchni.
Wstawia wodę na herbatę, wyciąga z zamrażarki pudełko lodów familijnych, jakby to, co przed chwilą się wydarzyło, było codzienną rozrywką ojca i córki, wspólną zabawą, rodzinnym ubawem po pachy.
Na miękkich nogach wracam do pokoju. Zasuwam za sobą drzwi-nie-drzwi i stoję w miejscu długą chwilę. Czuję chłód rozlewający się po ciele od czubka głowy po palce stóp. Znajomy chłód, chłód oswojony, chłód familijny.
Przykładam wiecznie zimne dłonie do rozpalonego czoła. Nic nie wiem, do niczego się nie nadaję, pomyliłam mejozę z mitozą, muszę powtórzyć wszystko jeszcze raz.
Wstręt - okładka materiały promocyjne Wydawnictwa Otwarte