"Trzeba wiedzieć, jak wyrobić sobie reputację w amerykańskim więzieniu - ale w radzieckim było o wiele trudniej"

Opuszczony przez rodziców nastolatek z Homla w Związku Radzieckim trafił za chuligaństwo do kolonii karnej na Syberii. Wiele lat później Borys "Biba" Nayfel rzucił wyzwanie zarówno FBI bezradnemu wobec jego finansowych przekrętów, jak i włoskiej mafii, która nigdy nie miała tak brutalnej i bezwzględnej konkurencji jak Rosjanie. Publikujemy fragment książki "Ostatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w Ameryce".

Gdy porównuję warunki w radzieckiej zonie w latach sześćdziesiątych z amerykańskim więzieniem, gdzie później odsiedziałem dobrych parę lat… jak by to powiedzieć? To jak piekło a niebo. Oczywiście trzeba wiedzieć, jak się zachować, jak wyrobić sobie reputację w amerykańskim więzieniu – ale w radzieckim było o wiele, wiele trudniej. Jeśli nie miało się od razu mocnego charakteru, trzeba było szybko go sobie wyrobić, zdobyć autorytet, żeby ludzie wiedzieli, że przetrwałeś w zonie jako mężczyzna.

W czasach radzieckich człowiek nie martwił się aż tak bardzo samą odsiadką, co po prostu myślał o tym, żeby przeżyć. Nie umrzeć z głodu albo wyziębienia, nie dostać kulki od strażnika.

O szóstej dostawaliśmy małe śniadanie. Do dziś dokładnie pamiętam, co nam dawali: dwieście pięćdziesiąt gramów chleba, piętnaście gramów cukru, owsiankę albo kaszę jaglaną z mąką i szklankę najgorszej możliwej herbaty. O siódmej cały nasz oddział roboczy miał się zgłosić na zewnątrz i ustawić do sprawdzania obecności. Żeby dotrzeć do pracy, musieliśmy iść pięć kilometrów przez pole. Jeśli padał śnieg albo deszcz, to człowiek był przemoczony, zanim w ogóle znalazł się w strefie robót. Zwykle było nas około dwustu, podzielonych na pięcioosobowe jednostki – przez całą drogę otaczali nas strażnicy z karabinami maszynowymi i psami.

Kiedy już doszliśmy do strefy robót, znów musieliśmy się ustawić na odczytanie listy obecności. Praca była ciężka: godziny kopania łopatami albo kucia młotami. Strefę otaczały wieże strażnicze, na których siedzieli strzelcy z karabinami maszynowymi. Nie można było podejść do wieży ani do ogrodzenia otaczającego teren prac, była tam namalowana linia, a jeśli się ją przekroczyło, to mogli cię zastrzelić.

Zobacz wideo Skąd się wzięły niebieskie koszule w kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego? [AUTOPROMOCJA]

Choć praca była ciężka, przebywanie w strefie roboczej dawało osadzonym jedną korzyść – mogli uprawiać przemyt. Obyci więźniowie pokazali Borysowi, jak się umówić z kimś z zewnątrz, by przyszedł do strefy przed rozpoczęciem robót i zostawił w skrytce jedzenie. Brat Borysa, Giena, jeździł pociągiem z Homla do Bobrujska i przyjeżdżał do strefy robót przed świtem, na długo przed osadzonymi, a potem w ciemnościach przerzucał przez płot paczkę owiniętą w folię.

Takiej i innych sztuczek człowiek się uczył, żeby przetrwać głód. Wielu z nas miało ustalone wcześniej miejsce, gdzie można było coś przemycić. Mój brat docierał do strefy przed więźniami i zostawiał mi zapas słoniny. To mi ratowało życie. Innym razem przerzucał słodycze, cukier i każde kaloryczne jedzenie, jakie udało mu się zdobyć. Ja chciałem w zonie po prostu zjeść dość kalorii, żeby nie czuć, że umrę z głodu.

Kiedy znajdzie się przemycone jedzenie, trzeba być ostrożnym przy przenoszeniu go do strefy mieszkalnej. Strażnicy muszą przeprowadzać szmon, czyli kontrolę osobistą, przy wyjściu i wejściu ze strefy robót. Wielu osadzonych przekupuje strażników, żeby przymykali oko. Bardziej doświadczeni wiedzieli, jak przemycać jedzenie, alkohol czy papierosy. Oficer kontrolujący tylko udawał, że przeprowadza szmon. Kiedy zbliżało się jakieś święto, na przykład sylwester, osadzeni próbowali przemycić ze strefy robót alkohol. Byli sprytni. Wykorzystywali do tego termofory. Nalewali do nich wódki, koniaku – nawet bimbru – zakręcali, a potem przywiązywali termofor pod spodniami, żeby zmniejszyć szanse na wykrycie.

Jeśli strażnik nie jest przekupiony, to trzeba przywiązać termofor do krocza. Funkcjonariusze przeprowadzający szmon nie chcą dotykać penisa, bo mogliby zostać oskarżeni o homoseksualizm.

W radzieckim więzieniu jest to całkowite tabu: jeśli strażnik podczas szmonu dotknąłby penisa, to więzień taki jak ja uznałby, że ma pełne prawo dać mu w mordę. Od razu trafiłoby się na piętnaście dni do izolatki. Ale żaden ze strażników tego nie robił. To była niepisana zasada. Wiedzieli, żeby nie sprawdzać w okolicy penisa. W zonie obowiązywało wiele takich niepisanych reguł.

Surowy kodeks zachowań w radzieckich koloniach karnych w dużej mierze opierał się na tradycji worów w zakonie, czyli złodziei w prawie, elitarnego bractwa przestępców, którego korzenie sięgają brutalnych stalinowskich łagrów lat trzydziestych. Złodzieje w prawie nazywali swoją społeczność worowskoj mir (złodziejski świat) – była to szczególna subkultura z własnymi obyczajami, kodeksem i językiem, żyjąca w wyraźnej opozycji do uczciwego społeczeństwa.

Przysięgali oni, że będą odrzucać system komunistyczny i jego władze, uważali, że podtrzymują tradycje przedrewolucyjnej społeczności przestępczej, a z czasem ich prawo stało się czymś w rodzaju alternatywnego kodeksu w więzieniach, a także w półświatku radzieckich miast.

Chociaż dosłowne tłumaczenie z rosyjskiego brzmi "złodzieje w prawie", termin ten najlepiej rozumieć jako "złodziei mających własne prawo" albo "złodziei działających w ramach kodeksu".

Podobnie jak sycylijska mafia wory w zakonie przysięgają stosować się do kodeksu pod karą śmierci: mają zakaz pracy w legalnych zawodach, służby wojskowej i współpracy z policją czy strażnikami więziennymi. Przysięgają, że się nie ożenią i nie będą mieli dzieci. Każdy z worów musi część zarobków z działalności przestępczej przeznaczyć do wspólnej kasy, czyli na obszczak. Wory odrzucają normy praworządnego świata i opierają się im. Kiedy nowy wor w zakonie zostaje przyjęty do grona – czyli koronowany – jego ciało często jest znaczone charakterystycznymi tatuażami: dwiema ośmioramiennymi gwiazdami na ramionach lub kolanach, świadczącymi o wysokiej pozycji w hierarchii.

Tradycja bractwa przestępczego przeciwstawiającego się zepsutej władzy sięga jeszcze czasów przed rewolucją bolszewicką. Dziewiętnastowieczny anarchista Michaił Bakunin pisze o zamkniętym "niepodzielnym" świecie złodziei i wyrzutków – o bandytach – jako najczystszej formie oporu przez cały okres Cesarstwa Rosyjskiego:

W Rosji bandyta jest jedynym prawdziwym rewolucjonistą. Rewolucjonistą bez frazesów, bez książkowej retoryki […] Bandyci z lasów, miast i wiosek, rozsiani po całej Rosji, razem z bandytami zamkniętymi w niezliczonych więzieniach cesarstwa – oni stanowią jeden niepodzielny, ściśle spleciony świat i w nim samym zawsze istniał rewolucyjny spisek. Każdy w Rosji, kto naprawdę chce spiskować, każdy, kto chce rewolucji ludu, musi wejść do tego świata.

W ZSRR ostatecznym aktem oporu ze strony złodziei w prawie i innych zawodowych przestępców była odmowa wszelkiej nakazanej pracy.

– W radzieckich więzieniach władzom zależało tylko na pracy – mówi Borys.

Ale niektórzy osadzeni, na przykład złodzieje w prawie, po prostu odmawiają posłuszeństwa. Ich kodeks zabrania pracy. Sekwencja wydarzeń po tym, jak wor trafia do zony, jest niemal rytualna. On stawia opór z całych sił. Na początku trafia do izolatki. Może to trwać od piętnastu dni do dwóch miesięcy. Potem jest bur. Tam można trafić na sześć miesięcy. Jeśli znów naruszy się porządek dnia i odmówi pracy, idzie się do krytki.

Złodziej w prawie albo jakikolwiek inny osadzony odmawiający pracy z przekonania będzie powtarzał tę procedurę raz za razem. Jednak dla władz w zonie liczą się tylko normy. Jeśli w ekipie jest jeden błatnoj, to wszyscy muszą pracować ciężej, żeby wyrobić za niego normę.

Klasa zawodowych przestępców – wory w zakonie i błatni w więziennym systemie kastowym – znajdowała się na samej górze. Większość osadzonych w obozie karnym to mużyki – "zwykli" więźniowie, czyli tacy, którzy popełnili przestępstwa, ale odsiadywali wyroki, pracowali według rozkazów i odliczali dni do zwolnienia. Osobna warstwa składała się z donosicieli i osadzonych, którzy otwarcie współpracowali z władzami obozu – nazywano ich kozłami. Na samym dole była kasta opuszczennych (upadłych): więźniowie zmuszani do przyjmowania roli pietuchów (kogutów) – czyli biernych homoseksualistów, ofiar więziennych gwałtów, a także inni zepchnięci na sam dół więziennego społeczeństwa – swego rodzaju niedotykalna kasta.

Wielu tego nie przeżywało. Przestępstwa często popełniają zwyczajni ludzie – przedsiębiorcy, inżynierowie, absolwenci szkół – którzy trafiają do zony i nie potrafią się bronić, nie potrafią oddać, gdy są bici. Takiego faceta łatwo zepchnąć do opuszczennych. Szybko zmienia się w szestiorkę dla więźniów z mocniejszą pozycją.

Błatni przez pokolenia wykształcili własny język znany jako fienia, z którego pochodzą słowa takie jak szestiorka. Jego początki sięgają dziewiętnastego wieku, w znacznym stopniu ukształtował się on w kosmopolitycznym mieście portowym, Odessie. Pierwotnie fienia była tajnym językiem z wieloma zapożyczeniami z jidysz, chociaż z czasem część słownictwa przeszła do rosyjskiego języka potocznego. Istnieją tysiące szczególnych terminów i wyrażeń, a także bogata tradycja ballad przestępczych znanych jako błatne pieśni, śpiewane w całości gwarą fienia.

– W zonie potrafiliśmy rozmawiać o wszystkim, mówiąc fienią – wspomina Borys. – Dlatego ludzie z zewnątrz prawie w ogóle nas nie rozumieli. Dowódca obozu to choziain – gospodarz. Najwyżej postawiony więzień to kum, czyli chrzestny. Strażnicy odprowadzający nas do pracy i z pracy z karabinami maszynowymi i psami to pastuchy.

Nieuważne poruszanie się po meandrach codziennej mowy mogło być w zonie śmiertelne.

Od tego także zależy przetrwanie za murami – człowiek uczy się uważać, co mówi.

Można się pokłócić o każde wypowiedziane słowo. Wystarczy, że coś się człowiekowi wymsknie i może zostać pobity, dostać kosę, zginąć. Na przykład donosiciele, czyli więźniowie, którzy współpracują z władzami więzienia, nazywają siebie kozłami. Ale to słowo jest zarezerwowane tylko dla nich. Trzymają się razem. Niebezpiecznie jest je wypowiadać w rosyjskim więzieniu. O tym się nie żartuje. Jeśli gra się z kimś w karty i ten drugi nazwie cię kozłem, to musisz od razu dać mu w mordę albo wsadzić mu kosę, inaczej sam spadniesz w hierarchii.

– W czasach radzieckich ktoś, kto trafiał do więzienia, kompletnie tracił poczucie sensu – mówi Borys. – Nie był już człowiekiem.

Radzieckie władze nie dążyły do tego, by zrehabilitować człowieka osadzonego w więzieniu, chodziło tylko o to, żeby go pognębić, złamać.

Większość tych, którzy siedzieli ze mną w zonie, była skazana za włamania do mieszkań, kradzież samochodów, pchnięcie kogoś nożem, za chuligaństwo. Jak człowiek ma się stać kimś lepszym, skoro utrzymuje kontakt tylko z innymi przestępcami? Nie da się pogadać z inżynierem, bo nie ma z nim o czym gadać. On jest człowiekiem wykształconym, piśmiennym. Jakim językiem miałbym do niego mówić? I na jaki temat? Jesteśmy ulepieni z innej gliny.

Miałem osiemnaście lat, kiedy pierwszy raz trafiłem do więzienia. I dwadzieścia jeden, gdy wyszedłem. Przez trzy lata człowiek tkwił w środowisku, gdzie trzeba było zachowywać się tak jak inni przestępcy. Trzeba myśleć tak, jak myślą oni. Inaczej po prostu się nie przetrwa.

Żeby jakoś przetrwać każdy kolejny dzień, nie można było ryzykować ani chwili słabości – ani minuty. Podam przykład. Kiedy byłem w kolonii numer 2, przez dwa lata wysyłali nas do pracy przy budowie fabryki opon. Osadzeni wykonywali wszystkie najcięższe prace, głównie łopatami i kilofami. Prawie od razu zaczęliśmy znajdować złote zęby.

Na początku Borys i współosadzeni w Bobrujsku nie rozumieli, do czego tam doszło, potem jednak budowa fabryki zmieniła się w makabryczne wykopaliska. Podczas operacji Barbarossa, kiedy naziści najechali na ZSRR, około dwudziestu tysięcy Żydów zostało zmuszonych do wykopania własnych grobów i zastrzelonych przez jednostki Einsatzgruppen w Bobrujsku.

– Zaraz po tym, jak wysłali nas na tę budowę i zaczęliśmy pracę nad ogrodzeniem, pojawiły się pierwsze ludzkie szczątki. Czaszki. Kości. Potem jakieś dwieście złotych koron zębowych. Z początku to nas dziwiło, potem ktoś się dowiedział, co się tam naprawdę zdarzyło.

Borys wspomina, że złote zęby żydowskich ofiar Holokaustu szybko stały się walutą w kolonii numer 2.

Zęby były szczególnie cenne dla tych, którzy mieli zostać niedługo zwolnieni – mogli wymienić korony na rzeczy potrzebne za murami. Jeden typ znalazł ze dwadzieścia dwa zęby. Szczycił się tym, że miał najwięcej złotych zębów w całym obozie. Mieli go niedługo wypuścić i chciał ode mnie kupić futrzaną czapkę – to była jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie miałem w obozie. Zapłacił mi za nią złotymi koronami.

Pamiętam, jak podczas kopania przechodziło mi przez myśl: naziści zamordowali tutaj dwadzieścia tysięcy Żydów. To miejsce jest jak Babi Jar. Powinni tu zrobić miejsce pamięci, zawiesić tabliczkę, postawić pomnik z napisem: "W tym miejscu zginęło dwadzieścia tysięcy Żydów". Ale nie, Sowieci postanowili tu zbudować jebaną fabrykę opon.

Z drugiej strony byłem już teraz człowiekiem ulicy, chuliganem, przestępcą, który chce przetrwać w zonie. Trochę się więc cieszyłem, że ktoś chce mi dać złote zęby za futrzaną czapkę. Za garść grzechoczących w kieszeni koron mogłem sobie kupić jakieś dodatkowe jedzenie.

Ostatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w AmeryceOstatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w Ameryce materiały promocyjne Znak Literanova

Książka Douglasa Century'ego "Ostatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w Ameryce" (tłum. Aleksandra Żak) ukaże się 14 czerwca 2023 roku nakładem wydawnictwa Znak Literanova

Więcej o: