Żołnierze często bardziej się bali narkozy niż samej operacji. Tak wyglądały początki anestezjologii [FRAGMENT]

W czasie I wojny światowej ludzkość osiągnęła niespotykaną dotąd skuteczność w zabijaniu i okaleczaniu. Rany, których doznawali żołnierze, wpłynęły znacząco na rozwój medycyny. Publikujemy przedpremierowo fragment książki "Facemaker. Historia człowieka, który stworzył chirurgię plastyczną" Lindsey Fitzharris, którą we wrześniu wydaje Znak w tłumaczeniu Łukasza Mullera.

Smugi słonecznego światła przenikały przez wysokie okna sali operacyjnej, zdając się podpalać wszystko, czego dotknęły. Mimo tego blasku Gillies poczuł, że ogarnia go nagła senność. Jego skalpel zawisł niepewnie nad pacjentem, a ciężkie jak ołów powieki zaczęły opadać. W powietrzu unosił się eter, ulatniający się wraz z wydechem pacjenta, i groził teraz poddaniem narkozie wszystkich w pobliżu. Najbardziej był na to narażony Gillies, bo pochylał się nad twarzą żołnierza.

Chociaż wyzwania, jakim Gillies stawiał czoła w sali operacyjnej, były kolosalne, jeszcze większe czekały na anestezjologów z Sidcup2. Anestezja, podobnie jak wiele innych aspektów medycyny, była słabo rozwinięta w czasach pierwszej wojny światowej. Sposób jej stosowania niewiele się zmienił od połowy XIX wieku, kiedy to odkryto znieczulające właściwości eteru. Anestezjologia jako specjalizacja medyczna jeszcze nie istniała. Oznaczało to, że środki znieczulające, na początku wojny, były często podawane przez młodszego stażem lekarza, a nie przez specjalistę, który zdawał sobie sprawę z wpływu niektórych czynników znieczulających na ciężko rannych. Tak naprawdę w Wielkiej Brytanii anestezja weszła do programu zajęć medycznych dopiero w 1912 roku.

Zobacz wideo Elżbieta II nie chciała zasiąść na Żelaznym Tronie. Miała swoje powody

Jak należało się spodziewać, na froncie istniało wielkie zapotrzebowanie na środki znieczulające. Podczas wojny sami Brytyjczycy zużyli około stu osiemdziesięciu siedmiu ton eteru i stu trzynastu ton chloroformu, nie wspominając o setkach tysięcy litrów podtlenku azotu (gazu rozweselającego). Zapotrzebowanie było tak duże, że czasami do usypiania pacjentów pozyskiwano personel niemedyczny. Pastor Leonard Pearson wspominał, że podczas bitwy nad Sommą wykonywał te obowiązki w 44 Szpitalu Polowym:

Większość czasu spędzałem na podawaniu środków znieczulających. Nie miałem oczywiście żadnych uprawnień, żeby to robić, ale po prostu działaliśmy w takim pośpiechu. Nie mogliśmy wystarczająco szybko dostarczyć rannych do szpitala, a droga z pola bitwy była straszna dla tych nieszczęsnych chłopców. Gdyby musieli czekać na swoją kolej w normalnym trybie, aż chirurg będzie mógł przeprowadzić operację, a inny lekarz poda środek znieczulający, dla wielu z nich byłoby już za późno. I tak wielu zmarło.

Żołnierze brytyjscy w czasie walk nad Sommą w lipcu 1916Żołnierze brytyjscy w czasie walk nad Sommą w lipcu 1916 Royal Engineers No 1 Printing Company - kolekcja Imperial War Museums, domena publiczna, Wikimedia.org

Jednak już sama liczba pacjentów wymagających narkozy była kolejnym z licznych problemów, przed jakimi stawał personel medyczny. A pojawiały się dodatkowe wyzwania, gdy trzeba było poddać narkozie pacjentów z ranami twarzy.

Konwencjonalna metoda podawania eteru albo chloroformu, która wiązała się z umieszczeniem na twarzy maski z gazy, często powodowała zasłonięcie operowanego obszaru. Nawet gdy wkładano do nosa lub ust gumową rurkę, żeby podać eter lub chloroform w postaci gazowej za pomocą ręcznego miecha, mogło się okazać, że chirurg i anestezjolog wchodzą sobie w drogę, ponieważ obaj potrzebowali bezpośredniego dostępu do twarzy. W rezultacie usypianie pacjenta mogło się przerodzić w logistyczny koszmar w sali operacyjnej. Kapitan Rubens Wade, który pracował z Gilliesem jako anestezjolog zarówno w Aldershot, jak i w Sidcup, napisał, że "chirurg musi siłą rzeczy wkraczać na terytorium zwykle uznawane przez anestezjologa za jego własne".

Same środki znieczulające również stanowiły problem, bo często wywoływały u pacjenta wyjątkowo silne nudności, co było sytuacją raczej niepożądaną dla kogoś z poważnymi obrażeniami twarzy. "Kiedy chłopak był powiadamiany o operacji w następny poniedziałek, zaczynał wymiotować w sobotę" – żartował Gillies. Pacjenci często bardziej się bali narkozy niż samej operacji: "Widok kręcącego się w pobliżu człowieka w białym fartuchu z butelką chloroformu i gazikiem w jednej ręce, a kleszczami językowymi w drugiej często przerażał pacjentów z pokolenia wychowanego w strachu przed nożem chirurga". Poza tym wielu żołnierzy było nałogowymi palaczami i dlatego trudno było ich poddać narkozie, czy to z użyciem eteru, czy chloroformu, ponieważ nikotyna może wpływać na to, w jaki sposób organizm metabolizuje pewne leki. Niektórzy cierpieli na przewlekły bronchit albo inne choroby górnych dróg oddechowych, co powodowało jeszcze więcej komplikacji.

Jedno ze zdecydowanie największych wyzwań wynikało jednak z liczby naczyń krwionośnych w twarzy. Jeśli pacjent miał za wysokie ciśnienie krwi, nadmiernie krwawił, wówczas krew nie tylko przesłaniała obszar wymagający uwagi, lecz także mogła skapywać do gardła i do płuc, powodując, że pacjent dławił się własnymi płynami ustrojowymi. Pewnym rozwiązaniem było posadzenie pacjenta w pozycji pionowej, lecz to także stanowiło wyzwanie. "Dodatnie ciśnienie było konieczne,  żeby zapobiec przedostawaniu się krwi do tchawicy – zauważył Ivan Magill, anestezjolog z Sidcup – ale podmuch przesyconych eterem wydechów pacjenta docierał do chirurga, który często był spowity mgiełką rozpryskującej się krwi". Gillies nierzadko padał ofiarą tego nieprzyjemnego efektu.

Nawet na tak późnym etapie wojny medycyna nadal miała trudności z radzeniem sobie z zadziwiającą różnorodnością szkód, jakie nowoczesna broń mogła wyrządzić ludzkiemu ciału, a nie wszystkie problemy, przed którymi stawali chirurdzy, miały zostać rozwiązane przed końcem konfliktu. W 1919 roku Magill i jego zespół udoskonalili metodę podawania środków znieczulających dzięki zastosowaniu pompy do wtłaczania eteru w postaci gazowej przez cewnik umieszczony w tchawicy pacjenta. Insuflacja dotchawicza, jak się ją obecnie nazywa, zmniejszała ryzyko wystąpienia wstrząsu wywołanego narkozą, ponieważ pozwalała anestezjologowi lepiej panować nad ilością środka trafiającą do organizmu pacjenta. Magill ostatecznie dodał drugą rurkę do swojego systemu – jedna dostarczała anestetyk, druga z kolei zapobiegała sytuacji, w której do chirurga dotarłoby powietrze przesycone eterem i kropelkami krwi wydobywającymi się z ciała pacjenta wraz z wydechem. Tak jak Gillies promował po wojnie chirurgię plastyczną, tak Magill miał zostać później orędownikiem uczynienia z anestezjologii odrębnej specjalności oraz jedną z najważniejszych postaci w tej dziedzinie w XX wieku.

Tymczasem jednak ci, którzy docierali do Szpitala Królowej Marii, musieli zaczekać nieco dłużej, żeby skorzystać z takich postępów.

*

Wojna i jej konsekwencje niewątpliwie przyśpieszały innowacje medyczne, a Gillies i jego zespół często robili dobry użytek z nowych metod, ale w Szpitalu Królowej Marii nigdy nie było żadnych gwarancji sukcesu.

Szeregowego Stanleya Girlinga, który doznał groźnych obrażeń, walcząc w szeregach 72 Pułku Góralskiego Seaforth we Francji, przeniesiono do Sidcup krótko po tym, jak został ranny, przypuszczalnie ze względu na bardzo poważne uszkodzenie twarzy. Kiedy jednak dotarł na miejsce, okazało się, że stracił niepokojąco dużo krwi. Chociaż Gillies rzadko musiał sobie radzić z sytuacjami nadzwyczajnymi wynikającymi z niekontrolowanych krwotoków, wszelkie ulepszenia w dziedzinie metod transfuzji krwi były w interesie chirurga plastycznego, ponieważ tkanki twarzy są bardzo mocno unaczynione.

Anestezjologia miała zostać udoskonalona dopiero po wybuchu pierwszej wojny światowej, podobnie jak transfuzje krwi, które dotąd były przeprowadzane rzadko ze względu na wysokie ryzyko, jakie się z nimi wiązało. Znalezienie bezpieczniejszej i skuteczniejszej metody przetaczania krwi miało się stać pilną potrzebą dla lekarzy niosącym pomoc żołnierzom na froncie.

Pierwsza udokumentowana transfuzja krwi odbyła się w 1666 roku, gdy angielski lekarz Richard Lower przetoczył krew jednego psa drugiemu. Później nastąpiły próby przetaczania krwi zwierzęcej ludziom, co prowadziło do licznych zgonów, oskarżeń o działania sprzeczne z naturą i obaw o groteskowe skutki uboczne, takie jak to, że biorcom wyrosną rogi. W rezultacie ta praktyka została w znacznej mierze zarzucona.

Z pierwszymi transfuzjami od człowieka do człowieka eksperymentowano dopiero w XIX wieku. W latach 1818–1829 Anglik James Blundell przeprowadził serię transfuzji, które przeżyła niecała połowa poddanych im osób. Blundell nie miał pojęcia, jak to wyjaśnić. Na początku XX wieku ta zagadka została rozwiązana przez austriackiego lekarza Karla Landsteinera. Przez dziesięciolecia lekarze obserwowali, że gdy mieszało się krew od różnych dawców, jej komórki niekiedy się sklejały.

Ponieważ krew, o której mowa, często pochodziła od chorych, większość lekarzy uznawała to za anomalię niewartą badania. Landsteiner natomiast zastanawiał się, jak oddziaływałaby na siebie krew od dwóch zdrowych ludzi. Wobec tego pobrał krew od siebie oraz swoich kolegów i odkrył, że sklejanie się komórek występuje tylko podczas mieszania krwi niektórych osób, niezależnie od ich stanu zdrowia. Podzielił próbki na trzy grupy oznaczone literami A, B i C (ta ostatnia została ostatecznie przemianowana na 0 po odkryciu czwartej grupy – AB). Gdy mieszał krew w obrębie tych samych grup, pozostawała płynna, ale po zmieszaniu A i B, komórki się sklejały. Dalsze łączenie A lub B z C (czyli 0) nie prowadziło do sklejania się komórek.

Landsteiner uświadomił sobie, że odpowiada za to układ odpornościowy. Krew zawiera bowiem antygeny, które powodują, że organizm wytwarza przeciwciała, żeby zwalczać intruzów, takich jak wirusy. Każda grupa krwi ma różne rodzaje antygenów. Gdy miesza się ze sobą różne grupy, układ odpornościowy atakuje obce antygeny, powodując zlepianie się komórek krwi. Kiedy do tego dochodzi, u biorcy powstają skrzepy, które mogą prowadzić do śmierci. Wyjątkiem jest grupa 0, która nie ma antygenów i dlatego jest zgodna z trzema innymi grupami krwi.

Nawet przeprowadzanie próby krzyżowej nie spowodowało jednak, że transfuzje krwi stały się nagle bezpieczne i łatwe. Chirurdzy nadal musieli rozcinać skórę, żeby odsłonić naczynia krwionośnie, a następnie połączyć dawcę z biorcą gumową rurką, stosując metodę zwaną transfuzją bezpośrednią. Obie osoby musiały godzinami leżeć obok siebie idealnie nieruchomo, żeby nie przerwać połączenia, a zmierzenie ilości krwi, jaka rzeczywiście przepłynęła między nimi, było niemal niemożliwe.

Facemaker - okładkaFacemaker - okładka materiały promocyjne - Wydawnictwo Znak

Więcej o: