Sekrety zakonnic. "Gdyby nie moje zgromadzenie, już dawno popłynęłabym w długą" [FRAGMENT]

Justyna Dżbik-Kluge - jak sama o sobie mówi: ateistka z dwójką nieochrzczonych dzieci, w małżeństwie bez ślubu kościelnego - zagląda za mury żeńskich klasztorów. Rozmawia z zakonnicami i z byłą siostrą zakonną. Publikujemy fragment jej książki "Śluby (nie)posłuszeństwa".

Zaczęło się od maila wysłanego do stowarzyszenia, które współtworzy siostra Anna. Wiedziałam, że jest zapracowana, rozpoznawalna i niekonwencjonalna. Raczej nie spodziewałam się sukcesu w umawianiu się z nią na rozmowę. Pewnego dnia odebrałam bardzo rzeczowy telefon od pani ze stowarzyszenia: "Pani mail trafił do siostry Anny. Jeśli uzna temat za ciekawy – odezwie się, ale nie możemy niczego gwarantować". Jakoś mnie to nie zdziwiło. Zaczęłam godzić się z wizją utraty kolejnej potencjalnie ciekawej bohaterki. Tymczasem niespodziewanie, jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem znów zadzwonił telefon. Niski głos, brzmiący jak po latach imprezowego życia:

"No cześć! Tu siostra Anna. Podobno mnie szukasz. Czego potrzebujesz?". Wmurowało mnie. Bezpośredni ton, potoczne wyrazy. Z rozmowy szybko wywnioskowałam, że to "ostra zawodniczka" – żadnego lukrowania, konkret i szczerość. Po kilkunastu minutach usłyszałam w słuchawce: "No dobra, podoba mi się to, co mówisz. Przyjedź, to pogadamy". Jest takie angielskie określenie na ludzi, którzy szybko i konkretnie przechodzą do sprawy – "no bullshit", w polskiej wersji: "szczerzy do bólu". Taką osobą jest siostra Anna Bałchan ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej.

Na rozmowę z nią jadę do Katowic, gdzie obecnie mieszka. Jest prezeską Stowarzyszenia PoMOC dla Kobiet i Dzieci im. Marii Niepokalanej, które buduje Centrum Rodziny im. Świętego Józefa. Na zdjęciach umieszczonych w internecie, pod hasłem "budujemy coś dobrego" pozuje w kaskach budowlanych razem ze współsiostrami Barbarą i Karoliną. Centrum ma być miejscem, które połączy pokolenia, rodziców, dzieci, dziadków, rodziny adopcyjne, zastępcze, rodziców samodzielnych, wszystkich, którzy chcą budować relacje, komunikować się bez przemocy, wyjść z kryzysów. Pomoc rodzinom, a szczególnie kobietom, to dzieło życia siostry Anny. "Kobieta nie jest grzechem" – pisze w jednej ze swoich książek. "Siostra od prostytutek" – nazywają ją niektórzy. Od lat dziewięćdziesiątych pomaga kobietom na ulicy, ofiarom handlu ludźmi, kobietom porzuconym, zagubionym. Jest streetworkerką, certyfikowaną terapeutką, trenerką, członkinią zespołów do spraw handlu ludźmi działających przy organach państwowych i samorządowych. Rozmawiamy przy cieście – obłędnie smacznym, jak na deser u babci.

– Po co było tyle kupować?! I szarlotka, i sernik – to za dużo! – kryguję się, rozglądając się po skromnych wnętrzach domu zakonnego przy ulicy Krasińskiego.

– A przestań! Przecież jak gość przyjeżdża, to jasna sprawa. Mamy tu taką świetną cukiernię niedaleko. Wiedziałam, że będzie ci smakować – mówi siostra Anna, krzątając się po pokoju.

Wydaje się, jakby chciała już usiąść do rozmowy, ale ciągle coś ją od niej odciąga. Jeszcze coś dopisze, jeszcze komuś coś powie, jeszcze jeden telefon…

Herbatę robi nam Iza. Trochę się dziwię, że nie jest w habicie.

– Bo ja nie jestem siostrą zakonną. Na razie! – śmieje się. – W stowarzyszeniu pracują i siostry, i świeccy – tłumaczy.

Do siostry Anny dzwoni telefon.

– Przepraszam, odbiorę.

Jestem tam zaledwie kwadrans, a to już chyba trzecie czy czwarte połączenie. Siostra jest rozchwytywana. Iza opowiada trochę o sobie, o swoich obowiązkach. Nasz small talk przerywa powrót siostry. Energicznie wchodzi i siada na kanapie:

– Dobra, gadajmy! Iza, weź powiedz, że teraz już niczego z nikim nie załatwiam.

Jasne, siostro. Nie przeszkadzam. – Iza uśmiecha się i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.

Życzliwość, otwartość, bezpośredniość, energia, poczucie humoru – tak zapamiętuję pierwsze minuty w świecie siostry Anny. Nie waham się zatem, pytam wprost.

Zobacz wideo Wywiad z Jarosławem Sowizdraniukiem oraz Justyną Dżbik-Kluge

Obserwując dokonania siostry i sposób pracy z potrzebującymi, charyzmę, którą widać na filmikach dostępnych w internecie, no i teraz, patrząc na siostrę od kilkunastu ładnych minut, nie przestaję zachodzić w głowę: co ktoś taki jak siostra robi w zgromadzeniu zakonnym? Energiczna, bezkompromisowa, konkretna w świecie wyciszenia, twardych reguł, posłuszeństwa? Jak to?

O to, co tu robię, powinnaś zapytać Szefa. Myślę, że gdyby nie On i gdyby nie moje zgromadzenie, już dawno popłynęłabym w długą…

Szefa?

No, Boga.

Zawsze tak siostra mówiła o Bogu, że to jest "Szef"?

Tak mi to jakoś przyszło, bo nieraz słyszałam takie pytania: "Czy siostra jest elżbietanką czy boromeuszką, czy służebniczką, czy kimś tam jeszcze?" – i zawsze wtedy odpowiadałam: "Nieważne. Ten sam Szef, tylko firma inna". Wszystkie te zgromadzenia powstały po to, żeby towarzyszyć, pomagać ludziom – i to jest najważniejsze. Była w tym Boża ręka – tak myślę – że trafiłam akurat do tego zgromadzenia, z takim charyzmatem: pracującego z kobietami.

Kiedy siostra postanowiła wstąpić do Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej?

To był właściwie przypadek. Nie myślałam o tym w ogóle, dopiero w klasie maturalnej mnie przycisnęło. Bóg mi nie dawał spokoju. Bo wybór drogi zakonnej to jest osobna rzecz. Najpierw jest bardzo osobiste doświadczenie Boga.

Siostra zawsze była osobą wierzącą?

A czy ja wiem? Myślałam, że jestem wierząca, ale wiesz, jak to było: w niedzielę do kościoła, czy raczej za kościół. Sakramenty przyjęłam, na religię chodziłam, i tyle. Nic z tego nie wynikało. Dużo dało mi dopiero bliskie i świadome zetknięcie z Bogiem. Koleżanka zaprosiła mnie na spotkania wspólnoty, która się nazywała "Źródełko" czy jakoś podobnie. Poszłam z ciekawości. Okazało się, że dostałam tam bardzo fajną formację, opartą na założeniach księdza Franciszka Blachnickiego – bo to było związane z ruchem oazowym. Poznałam ideę samowychowania, która bardzo do mnie trafiła. Najważniejsze było to, że przyjmowali cię tam taką, jaka byłaś. Nie stawiali warunków, nie oceniali cię, mogłaś się cały czas nie odzywać i to nikomu nie szkodziło. A ja cię zapewniam, że jako nastolatka nie byłam taka gadatliwa jak dziś, absolutnie! Nie gadałam, za to rozrabiałam. Nie szłam wtedy dobrą drogą.

A jaką?

Drogą samozniszczenia… Na tych spotkaniach nauczyłam się wielu rzeczy organizacyjnych. Jak na przykład prowadzić różne spotkania, żeby nie było nudno. Że wcale nie potrzebujesz zawsze alkoholu, żeby się rozweselić. Fajne było to, że w tej wspólnocie były osoby świeckie. Prowadzili ją mężczyzna i kobieta, co budziło zdziwienie – w Kościele często jest sam babiniec. Dla mnie to było ważne, że nie był to ksiądz, który takie rzeczy prowadzi "zawodowo", tylko właśnie ludzie świeccy, autentycznie zaangażowani, pragnący doświadczyć Boga. Bo generalnie to nie podobał mi się język kościelny, nie trafiał do mnie. Zresztą tam przychodzili nie tylko wierzący. Przychodzili różni ludzie poszukujący swojego miejsca, stawiający pytania. Wtedy też po raz pierwszy w życiu usłyszałam muzykę jazzową na żywo i uczestniczyłam w mszy jazzowej. Działały tam różne grupy artystyczne: muzyczne, teatralne, plastyczne. Można było być w tych grupach, realizować się i uczyć.

Potem chciałam odejść od Kościoła. Docierały do mnie te wszystkie gadki, że religia to opium dla mas. Żyłam w lekkiej schizofrenii – z jednej strony pochody pierwszomajowe, z drugiej strony jazzowe msze… Miałam różne inne pomysły na siebie.

Inne, czyli jakie?

Po szkole średniej chciałam jak najszybciej iść do roboty i dostać tak zwaną książeczkę "G", czyli górniczą. Choć nie pochodzimy ze Śląska, moja rodzina była związana z górnictwem – tata, szwagier, siostrzeniec pracowali w tej branży. Rodzice i dziadkowie przyjechali tutaj za pracą. Śląsk wtedy mocno się rozwijał. Ja już się urodziłam i wychowałam w Mysłowicach, ale mój tata urodził się w Sosnowcu, a jego rodzice pochodzili z Rzeszowszczyzny. Rodzina mamy z Małopolski. Praca w górnictwie dawała sporo przywilejów. Jedynym miejscem na kopalni, w którym mogły pracować kobiety, była sortownia – wiesz: taśma leci, a ty sortujesz węgiel ręcznie. Ciężka praca, w złych warunkach, to zimno, to gorąco, pył. Ale jak miałaś książeczkę „G", to mogłaś sobie kupić różne fajne rzeczy, do których normalnie nie było dostępu. Mówiąc „fajne", mam na myśli takie jak pralka – w tamtych czasach to były moje marzenia. Potem bardzo chciałam mieć samochód i być kierowcą. A później jeszcze myślałam, żeby założyć knajpkę: taką z przyciemnionym światłem, lekko niebieskawym, z dymem, sceną i muzą na żywo: jakieś piano czy gitara, jakiś jazzik… I w tym świetle ja przy barze, napełniam kieliszki – dżin, malibu, siup, proszę bardzo. Ludzie do mnie przychodzą, rozmawiamy sobie szczerze o życiu.

No i to wszystko przecież siostra ma! Tylko bez dżinu i malibu.

Bo Bóg wchodzi w sposób tajemniczy i robi ci totalną rewoltę w życiu. Kto by pomyślał, że tak się skończy!

Siostra chyba kocha muzykę.

Muzyka od zawsze do mnie mocno przemawiała. Piosenki to było coś, co mnie dotykało. Potem sama nauczyłam się grać na gitarze. Nie znam się na nutach, ale w tej grupie się nauczyłam – gry na gitarze, obsługiwania mikrofonu, pewnych zasad śpiewania, wokalu, choć nigdy nie byłam specjalnie śpiewająca; jestem po rozszczepie podniebienia, więc nie było łatwo.

 A teraz siostra gra, śpiewa i nagrywa płyty z muzyką chrześcijańską.

No widzisz, jak to jest śmiesznie w życiu. Z jednej strony, jakby się człowiek tak przyczepił tych swoich słabości, toby nic nie zrobił; a z drugiej – nie możesz sobie wyobrazić czegoś, czego by Bóg nie przeskoczył. On ci załatwi przygodę życia, spotkania z fantastycznymi ludźmi, w niesamowitych miejscach.'

Siostra Anna Bałchan w trakcie koncertu własnego zespołu podczas Festiwalu Pierogów w Krakowie w 2007 rokuSiostra Anna Bałchan w trakcie koncertu własnego zespołu podczas Festiwalu Pierogów w Krakowie w 2007 roku Fot. Grażyna Makara / Agencja Wyborcza.pl

Powiedziała siostra, że szła "drogą samozniszczenia", a jednak wybrała siostra zakon. Dlaczego?

Bóg nie dawał mi spokoju. To jest tak, że po bliskim spotkaniu z Nim przychodzą ci do głowy myśli niepokojące, nawracające i czujesz, że trzeba coś z tym zrobić. Chodziłam sobie na jedną imprezę, na drugą i te myśli mnie cały czas dopadały. Szef mnie wołał. Którejś nocy, gdy wróciłam z kolejnego baletu, napisałam Mu na kartce odpowiedź: "Dobra, zgadzam się. Tylko już mnie nie męcz!". Podpisałam się trzema imionami – dwoma z chrztu i trzecim z bierzmowania – żeby to moje oświadczenie nabrało mocy.

Nie poszła siostra "w długą", tylko pomagać ratować kobiety od życia na ulicy. Jak to się stało?

Poszłam pracować na ulicę, bo tam posłał mnie Kościół – biskup i moi przełożeni. Sama bym tego przecież nie wymyśliła. Pomyśl – jakbym sobie sama wymyśliła pracę z prostytutkami, to wszyscy uznaliby, że mi odwaliło [śmiech].

Dostała siostra taki "przydział" w zgromadzeniu?

Przyszło pismo z prośbą od prezydenta miasta, żeby kogoś wysłać do Domu Aniołów Stróżów w Katowicach. Potrzebna była kobieta do pracy z kobietami – z dziewczynami z ulicy, no i z dziećmi. Matce generalnej nie wypadało powiedzieć prezydentowi "nie", bo szukał zgromadzenia, które miałoby charyzmat związany z pomocą kobietom. Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej pasowało idealnie. Piszę o tym w moim Przewodniku streetworkera:

Trzeba podkreślić, że prośba prezydenta Katowic stanowiła znamienne odbicie historii mojego Zgromadzenia. W XIX wieku w czasie wielkiej migracji ludzi ze wsi do miast w poszukiwaniu pracy wiele dziewcząt przyjeżdżało (…) do Wrocławia na służbę do bogatych rodzin. Przybywając do dużego miasta, nie były świadome grożących im niebezpieczeństw. Zagrożenie dziewcząt pod względem moralnym było tak wielkie, że urzędnik policji zwrócił się do księdza biskupa Foerstera, aby Kościół zajął się kobietami przyjeżdżającymi w celach zarobkowych. (…) Kobiety stawały się samotnymi matkami bez środków do utrzymania, było wiele przypadków porzucania dzieci, zachorowań na choroby weneryczne, pracy w tak zwanych domach uciech. Wzrastała skala różnych przestępstw i przemocy. Trzeba więc było zorganizować jakąś instytucję lub zakład, w którym szczególnie młode kobiety mogłyby się schronić na czas poszukiwania pracy, gdzie otrzymałyby wsparcie i pomoc, jak i opiekę duchową. Tej misji podjął się ksiądz Jan Schneider. Zainicjowane przez niego dzieło pomocy dziewczętom przekształciło się 26 maja 1863 roku w Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej.

Tyle historii zgromadzenia, a co do mojej, to siostra prowincjalna poprosiła mnie na rozmowę i wyliczyła mi, gdzie i z kim będę pracować. Roześmiałam się, bo to było dla mnie aż niemożliwe. Powiedziała: "Pójdziesz do alkoholiczek, prostytutek…" – a ja patrzę i myślę: "Co ona opowiada?!". Do tej pracy miała zostać przydzielona inna siostra, ale ona pracowała już za granicą, miała do tego wszystkie potrzebne zezwolenia, nie chcieli jej już zatem cofać do kraju, padło na mnie. Tak sobie ze mną Duch Święty poradził! Bogu zależy na nas. Rodzaje narzędzi, które stosuje, nie mają znaczenia. Bóg ma swoje sposoby. Ważna jest otwartość serca i rozeznanie. Jeśli nie koncentrujesz się tylko na aspekcie ludzkim, nie masz teorii spiskowych, jesteś tylko ty i Bóg. I o to właśnie chodzi.

<<Reklama>> Ebook "Śluby (nie)posłuszeństwa. Prawdziwe życie zakonnic" na Publio.pl >>

Domyślam się, że gdy siostra poszła pierwszy raz do swoich podopiecznych, to nie przywitały siostry gromkimi brawami…

Pewnie, że nie! To tak nie działa, że idziesz i mówisz: "Cześć! Jestem Ziuta i chcę wam pomóc". Jeśli tak zrobisz, odpowiedź będzie jedna: "My od ciebie nic nie chcemy, wypad z naszego terenu!". Dlatego też trzeba było znaleźć jakąś możliwość dojścia do dziewczyn. Musiałam się rozeznać w terenie, zobaczyć, jak mnie przyjmą, co do nich trafi. Pamiętam pierwszą dziewczynę, z którą miałam pracować. Przyszła do Domu Aniołów Stróżów. Był ze mną ksiądz, który miał mi pomóc wejść w temat. Siedzimy we troje w pokoju i on mówi do niej tak: "Wiesz, tu jest siostra Anna, pomoże ci, porozmawiaj z nią". Ta popatrzyła na mnie i wrzasnęła, że z dziewicą nie będzie rozmawiać, a potem wstała i uciekła. Z desperacji chciałam za nią wołać: "Ale skąd wiesz?! Skąd wiesz, że z dziewicą?!". Nie miało to jednak większego sensu. Jak tak wyskoczyła z pokoju, to wszyscy byli przerażeni. Seria pytających spojrzeń, jakby wszyscy uznali, że coś jej zrobiłam. Powiedziałam: "No cóż, wiem, że nie mam urody, ale żeby aż tak?" [śmiech]. Atmosfera się rozluźniła i walczyliśmy dalej.

Śluby (nie)posłuszeństwaŚluby (nie)posłuszeństwa materiały promocyjne - Znak

Więcej o: