Zagadkę klasztoru próbowały rozwiązać władze PRL-u. Bezskutecznie. Reporter wraca do śledztwa po latach [FRAGMENT]

W 1982 roku archeolodzy i esbecy, którzy penetrują klasztor w podwrocławskim Lubiążu, natrafiają na tysiące porozrzucanych kości. Jaką tajemnicę skrywa największe opactwo cysterskie Europy? Zagadkę klasztoru próbowały rozwiązać najwyższe władze PRL-u - bezskutecznie. Do śledztwa po latach wraca reporter i dokumentalista Tomasz Bonek. Publikujemy fragment jego książki "Komando Śmierci".

Dyhernfurth, Fünfteichen, Waldenburg, Langenbielau, Königszelt, Kleinschönau, Hirschberg, Freiburg, Breslau… Lista podobozów Gross-Rosen powołanych po to, by ich więźniowie stali się niewolnikami i pracowali na rzecz niemieckich firm, wydawała się ciągnąć bez końca. Czy znajdował się na niej również KL Leubus? Jakie jeszcze tajemnice skrywała ta gross-roseńska fabryka śmierci, to mroczne imperium?

Zrozumiałem wreszcie, że w rozwiązywaniu mojej zagadki wcale nie chodzi tylko, choć wciąż jednak, o kości z Lubiąża. Komanda śmierci powstawały bowiem niemal w każdej większej miejscowości prowincji Niederschlesien i do dzisiaj nie zostały odkryte, opisane, upamiętnione. Mało kto o nich wie. Ludzie zapomnieli albo nigdy o nich nie wiedzieli, bo przecież nie byli stąd; przyjechali tu dopiero po wojnie i gospodarzyli na tym, co pozostawili Niemcy. A może esesmani z Gross-Rosen i jego podobozów dobrze wykonali ostatnie rozkazy? Mieli zatrzeć wszelkie ślady i niemal im się to udało. Minęło raptem czterdzieści lat od zakończenia wojny, a po wielu miejscach kaźni śladów już niemal nie ma. Gdzieniegdzie sterczy tylko fragment obozowego płotu, widać druty. Dowodów zbrodni brak. Ciał brak. Dokumentów brak. Luki w pamięci. Zbrodni więc nie ma. Zagadka Lubiąża i wielu innych miejsc kaźni pozostaje nierozwiązana.

Zobacz wideo "Raport Pileckiego" [ZWIASTUN]. Niedługo w kinach

Zatarliśmy te dowody sami, traktując dawne obozy jako składy materiałów budowlanych lub wykorzystując je do własnych celów. Nie zadbaliśmy przy tym o wcześniejsze ich zbadanie, udokumentowanie, historyczne opracowanie. Nie chodzi przecież o kult każdego miejsca naznaczonego wojenną krwią, ogradzanie ich płotem, zamykanie, tworzenie muzeów. Przecież niemal nie ma na Ziemiach Odzyskanych takich, w których nie rozegrałyby się straszne wojenne wydarzenia. Wszystkich zamknąć się nie da. Zresztą po co? Ale chodzi o prawdę i pamięć. Naturalne było więc i to, że zajmował się tą sprawą dyrektor WOAK, w dodatku lwowianin, też przesiedlony na poniemieckie.

Na mojej mapie Dolnego Śląska pojawiały się więc kolejne mroczne punkty, które zasługiwały chociaż na granitową tablicę pamiątkową, informującą o popełnionych zbrodniach, a przede wszystkim na historyczne opracowanie. Mapa się zagęszczała. Było ich tak wiele…

Próbowałem zrozumieć, jak to się stało, że powstało ich tutaj aż tyle. Rozwiązując zagadkę komanda śmierci z Leubus, odkrywałem kolejne wojenne tajemnice. Każda odsłaniała przede mną mroczną stronę wojennego biznesu i pozwalała sobie wyobrazić, co mogło się dziać w pocysterskim opactwie nad Odrą. Przecież w nim także miała funkcjonować prywatna firma, wykorzystująca do pracy więźniów jednego z najcięższych obozów III Rzeszy.

Czytając dokumenty, trafiłem na zaznania Zdzisława Rałła, więźnia AL Landeshut, położonego osiemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Leubus. To też podobóz Gross-Rosen. Tam również działała fabryka produkująca na potrzeby Wehrmachtu. Niektóre z jej hal miały się znajdować pod ziemią, w wydrążonych przez skazańców sztolniach (czy w Lubiążu również?). To kolejne komando śmierci, które nie zostało jeszcze poznane.

Rałł opowiadał, że "żadna gospodarka i żaden przemysł nie może funkcjonować bez łożysk tocznych. Nie mogła się bez nich obejść również III Rzesza. Są niezbędne w samochodach, czołgach, działach, samolotach i okrętach" – przekonywał. A bez czego ta z Lubiąża nie mogła się obejść?

Zamek i klasztor w LubiążuZamek i klasztor w Lubiążu Fot. Sławomir Sierzputowski / Agencja Wyborcza.pl

17 sierpnia 1943 roku na zakłady produkcyjne w Schweinfurcie i Regensburgu, gdzie znajdowała się fabryka samolotów Messerschmitt, nadleciało trzysta siedemdziesiąt sześć amerykańskich bombowców. Kolejne bombardowanie nastąpiło 14 października. Sto czterdzieści dziewięć samolotów pułkownika Budda J. Peaslee zmniejszyło wówczas produkcję łożysk w całej gospodarce niemieckiej o pięćdziesiąt procent. Mimo że cena nalotu była ogromna – alianci stracili aż sześćdziesiąt B-17 – to Niemcy też byli przerażeni. W konsekwencji powstała filia KL Gross-Rosen – Arbeitslager Landeshut. Niemcy postanowili dokonać podziału kombinatu i utworzyć jego niewielkie filie rozsiane po całych Niemczech. Jedną z nich umiejscowiono właśnie w małej miejscowości w prowincji Niederschlesien. Pracował w nim dziewiętnastoletni Rałł.

Zdzisław Rałł, numer obozowy P-2930

Pierwszy transport więźniów z obozu Gross-Rosen, około ośmiuset osób, przybył do Landeshut 17 lipca 1944 roku rano, po całonocnej podróży wagonami towarowymi. Obóz usytuowano w zachodniej części miasta u podnóża góry, nad rzeką Bóbr. Działał tu już wcześniej stalag dla francuskich jeńców wojennych, z których część jeszcze przebywała w bloku znajdującym się teraz poza obrębem drutów kolczastych. Blok ten z czasem zaadaptowano na obozową kuchnię.

Postawiono też cztery murowane jednopiętrowe budynki mieszkalne. Każdy posiadał osiem izb mieszkalnych po około pięćdziesiąt metrów kwadratowych każda oraz dwa niewielkie pokoiki na piętrze, w których zamieszkiwali obozowi prominenci.

W izbach mieszkalnych stało po dwadzieścia pięć jednopiętrowych podwójnych prycz, stół i drewniane taborety. Sztuba wyposażona była także w dwa niewielkie piecyki kaflowe w metalowych ramach, opalane węglem. Ich niewielka wydajność, brak opału i ostra zima na przełomie lat 1944 i 1945 sprawiły, że w nocy na niektórych blokach woda zamarzała w wiadrach.

Byliśmy całkowicie pozbawieni możliwości kąpieli. Brakowało bielizny osobistej – dopiero w listopadzie 1944 roku po raz pierwszy dokonano jej wymiany. Już na przełomie sierpnia i września 1944 roku pojawiły się więc wszy, których nie mogły zlikwidować żadne środki.

Oddawaliśmy do prania jedyny posiadany komplet bielizny, który otrzymywaliśmy mokry po dwóch dniach. Z konieczności suszyliśmy więc bieliznę własnym ciałem. Czasem tylko udawało się tego dokonać na terenie zakładu pracy przy kaloryferach. Trzeba było jednak uważać, żeby nikt jej stamtąd nie ukradł.

Te zabiegi nie zlikwidowały jednak wszawicy. Insekty gnieździły się w odzieży oraz w kocach. Codzienne kontrole koszul pod lampą, przeprowadzane przez wyznaczonych higienistów w sztubach i bicie więźniów w razie znalezienia chociaż jednego insekta, były tylko znęcaniem się; poziomu higieny nie podnosiły. Bardzo uciążliwe stały się też rozmnażające się pchły, które opanowały parterowe sztuby na II bloku.

Do osobistego wyposażenia więźnia należała w tym obozie jedynie łyżka i miska. Więzień nie mógł mieć noża lub scyzoryka, bowiem ich posiadanie było uważane za sabotaż i karane katowaniem w sposób odbierający resztki sił i zdrowie.

Do przekrojenia chleba sztubowy dysponował jednym lub dwoma nożami, które zawsze musiały pozostawać w sztubie. Nóż zastępowała więc niekiedy zaostrzona w miarę możliwości rękojeść aluminiowej łyżki. Miskę i łyżkę więzień miał obowiązek zabierać ze sobą do pracy. Nie miał jej gdzie umyć.

Próby ocieplenia odzieży papierem, torbami po cemencie, ręcznikami oraz ścinkami przędzy bawełnianej, używanej jako czyściwo do maszyn, były surowo zabronione i karane ciężkim biciem. Wykrycie przez kapo tego rodzaju "przestępstwa" następowało przeważnie przy wejściu do latryny w fabryce.

Jak bardzo byliśmy w Landeshut głodni, niech zobrazuje ta scena. Esesman opiekujący się psami, żywionymi przecież znacznie lepiej od więźniów, zaproponował dwóm więźniom próbę sił, polegającą na odebraniu miski strawy karmionemu właśnie psu. W nagrodę mieli mieć zapewnione prawo zjedzenia psiej zupy. Mimo krwawiących ran od kłów rozwścieczonego zwierzęcia i bólu w zaciętej walce więźniowie gołymi rękami zwyciężyli psa.

W takich warunkach pracowaliśmy na rzecz fabryki łożysk pod firmą Kramsta Methner und Frahne. Fabryka działała w trzech oddzielnych budynkach zwanych powszechnie z niemieckiego werkami. Werk I znajdował się 700 metrów od obozu w pomieszczeniach ewakuowanej fabryki tekstylnej, lniarskiej. Zasadniczym zadaniem tego zakładu było toczenie pierścieni do łożysk, a następnie ich hartowanie. Znajdowały się tam też kuźnia i warsztaty remontowo-naprawcze maszyn. Praca trwała tu w dzień i w nocy po dwanaście godzin, przy czym na dziennej zmianie było zatrudnionych około czterystu więźniów, na nocnej trzystu.

Werk II usytuowany był bliżej centrum miasta, około 1200 metrów od obozu. Jego zadaniem był montaż łożysk, ich szlifowanie, ostateczna kontrola jakości, pakowanie i wysyłka. Zatrudniano tam około czterystu więźniów, tylko na dzienną zmianę.

Werk III znajdował się około dwóch kilometrów od obozu, w północno-zachodniej części przedmieścia. Nie ukończono go aż do wyzwolenia w maju 1945 roku. Sztancowano tam surowe pierścienie z rozgrzanych do białości stalowych belek. Obrabiano je na tokarkach w werku I. Wytwórnię tę uruchomiono przy udziale więźniów dopiero w październiku 1944 roku. Zatrudniano w niej około trzystu pięćdziesięciu więźniów tylko na dzienną zmianę. Ogólne warunki pracy na tym werku były oceniane jako najcięższe. Występowały tam największe różnice temperatur – bardzo wysokie przy piecach elektrycznych i przeciągi spowodowane zawsze otwartymi wrotami. Ciężkie stalowe belki dźwigały tu więźniarskie barki. Stąd pochodziła też większość pacjentów rewiru ze schorzeniami płuc.

<<Reklama>> Ebook "Komando Śmierci" Tomasza Bonka dostępny na Publio.pl >>

Przez kilka pierwszych tygodni – od lipca do sierpnia 1944 roku – więźniowie przechodzili w zakładach okres przyuczenia do zawodu. Później wszędzie, gdzie to tylko było możliwe, a więc przede wszystkim przy tokarkach i szlifierkach, wprowadzano wyśrubowane normy pracy. Niewykonanie było karane biciem.

Komando śmierci - okładkaKomando śmierci - okładka materiały promocyjne - Znak

Więcej o: