Dla 12-latka idącego do szóstej klasy to był ważny dzień. Zdążył wyjść na drogę, usłyszał huk wystrzałów

"To lato nie kończyło się dobrze. Czuć było nadciągające zagrożenie, wiało śmiercią w chłodnych podmuchach jesieni" - pisze Mariusz Nowik o 1939 roku w książce "Palmiry. Zabić wszystkich Polaków". W związku z rocznicą wybuchu II wojny światowej publikujemy jej fragment.

Wstał wcześnie. Był piątek, dzień powszedni, ale tego poranka nie musiał pomagać w gospodarstwie. Dziś trzeba było dokładnie wyszorować uszy, umyć twarz, uczesać się i założyć wyprasowane przez matkę ubranie. Zaczynała się szkoła. Dla dwunastolatka idącego do szóstej klasy to był ważny dzień. Szósta klasa, przedostatnia. Czuł się prawie jak dorosły. Matka krzątała się po kuchni, zrobiła mu śniadanie i szybkim krokiem podreptała do zajęć w gospodarstwie. Nie było jej łatwo. Czworo dzieci, trzech chłopaków i dziewczynka. "Zenek, jesteś najstarszy" – przypominał mu często ojciec. Teraz brakowało ojca. Wezwali go na początku sierpnia na trzymiesięczne ćwiczenia wojskowe. Zapamiętał kopertę, w której ojciec dostał powołanie. Na białym szorstkim papierze wyraźnie odbijało się wykaligrafowane czarnym atramentem nazwisko Stanisław Bartosiński i żeby nie było wątpliwości, o którego Bartosińskiego chodzi i skąd, kancelista dopisał miejscowość: Cząstków. Zenek trochę tęsknił za ojcem, bo to już trzy tygodnie, odkąd pojechał. Jeszcze wyściskał dzieciaki na progu, ucałował na do widzenia. Matka popłakiwała, ojciec też wydawał się jakiś nieswój. Wszyscy wiedzieli, że to nie takie zwykłe ćwiczenia. Ojciec najpierw był w Modlinie, potem wysyłał do nich listy z Działdowa, spod granicy z Prusami, gdzie w batalionie saperów robił betonowe schrony. "Kochana Wiktorio, kopcie schron" – pisał. Dodawał, że najlepiej w ogrodzie, w czereśniach albo pod jabłoniami, to może drzewa choć trochę ochronią. Rów miał być zygzakowaty, przykryty mocnymi gałęziami wierzbowymi. "Na to nałożyć słomy targanej grubo z pół metra i przysypać pięcioma centymetrami ziemi" – radził.

Wykopali. Przykryli słomą, przysypali ziemią. To lato nie kończyło się dobrze. Czuć było nadciągające zagrożenie, wiało śmiercią w chłodnych podmuchach jesieni.

Zobacz wideo To był największy konflikt zbrojny w historii ludzkości

* * *

Zenek dopił mleko, odstawił kubek na stół, otarł wierzchem dłoni usta, przyczesał palcami włosy i ruszył do szkoły. Chciał zdążyć przed ósmą, o spóźnieniu nie mogło być mowy. Ojciec zawsze powtarzał, że poważni ludzie się nie spóźniają. A on czuł się poważnie jak na swój wiek. Wyszedł na drogę, skręcił w lewo. Miał niedaleko. Szkoła powszechna, podstawowa, gromadziła dzieci z okolicy, w tym także Cząstkowa – Polskiego i Niemieckiego. Tak mówiono na dwie części wsi, zasiedlonej przez Olędrów na początku XIX wieku. Zaradni menonici w poszukiwaniu miejsca pod osadę zawędrowali do Kampinosu. Tutaj, między drogą prowadzącą z Warszawy do Modlina i dalej do Gdańska a korytem Wisły, na północ od wsi Łomny, w otoczeniu leśnej gęstwiny znaleźli to, czego szukali. Ziemia tu była dobra, pszeniczna, wyniesiona ponad łąki, na które wiosnami obficie i leniwie rozlewały się wiślane roztopy. Osadnicy kupili połowę wystawionych przez sołtysa gruntów, w starych dokumentach można było przeczytać kilka niemieckobrzmiących nazwisk: Guhr, Frantz, Nickel, Korber. Dlatego tej części Cząstkowa nie nazywano inaczej niż Cząstków Niemiecki.

Olędrzy szybko się pobudowali. "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" w pierwszym tomie podaje, że "w 1827 roku Cząstków polski liczył 27 domów i 167 mieszkańców, a Cząstków Niemiecki 18 domów i 100 mieszkańców". Nowi cząstkowianie robili też porządek na polach. Miedzami nasadzili wierzb i topoli, wykopali stawy i rowy odwadniające, a drogę prowadzącą do wału nad Wisłą wyrównali i ocienili drzewami. Te stare wierzby były częstym miejscem spotkań i zabaw dzieci z niemieckiej i polskiej części wsi. Bo dla dzieci ważniejsze jest to, z kim czują się dobrze i kto jest dobrym kompanem do zabawy, niż to, kto jakim językiem mówi w domu.

Do klasy Zenka chodziło trzech Niemców, trzy Niemki i dwóch Żydów.

Gottlieb. Tak miał na imię jego przyjaciel. Mieszkał trochę dalej, w Łomnej, miał mamę Polkę, tatę Niemca, a po tacie niemieckie nazwisko – Müller. Tylko że dla dzieci to on nie był ani Müller, ani Gottlieb, tylko zwyczajnie Lipek. Tak jakoś po polsku skracało im się jego imię. Lipek też chodził z Zenkiem do tej samej szkoły, ale tego dnia ani Lipek, ani Zenek, ani żadne z pozostałych dzieci z Cząstkowa czy Łomnej tam nie dotarły. Zenek zdążył tylko wyjść na drogę, gdy usłyszał huk wystrzałów. Poniósł się po Wiśle echem gwałtownych serii, wplątał w szum drzew, wreszcie wyskoczył spoza ich koron ostrą smugą, znacząc niebo ognistymi warkoczami.

Raz, kolejny, znowu, jeszcze raz. Potem, jakby z oddali, dołączył do niego miarowy bas, narastał, wibrował, podnosił się, opadał, aż zmaterializował się nad głową chłopaka w postaci szaroburych maszyn z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Samoloty! Szły nisko, z zachodu, prosto na Warszawę. Artyleria waliła do nich zza rzeki, od północy, pociski leciały nad lasem i spadały gdzieś dalej, bezradne, bezużyteczne. Żaden nie trafił celu.

Nalot samolotów niemieckich na WarszawęNalot samolotów niemieckich na Warszawę Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zenek wpadł do chałupy.

– Mamo, to wojna chyba, bo samoloty niemieckie lecą z krzyżami, bombowce, na Warszawę – wykrzyczał od samych drzwi.

– Nie, to chyba ćwiczenia, synku – odparła matka. Przypadł do niej.

– Mamo, to nie są ćwiczenia – powiedział tak, jak mówił ojciec, kiedy był pewien, że ma rację. Powoli, stanowczo, niskim głosem. – Na ćwiczeniach nie strzela się do samolotów pociskami prawdziwymi, ostrymi, ognistymi – tłumaczył.

Matka spojrzała na niego, zacisnęła usta, podbródek zaczął jej się trząść.

– Jezu jedyny, co ja teraz zrobię? Staszek na wojnie, ja sama... – zaszlochała, kryjąc twarz w dłoniach.

Wtedy rąbnęło. Naprawdę mocno. Huk poniósł się przez las echem po drzewach i drżeniem po ziemi. Szyby się zatrzęsły, garnki na piecu podskoczyły, zagrały talerze w kredensie. Pochylili się, schowali głowy w ramionach. Któreś z dzieci przeraźliwie krzyknęło w drugim pokoju. Drugi wybuch. Taki sam. Dom znów zawibrował.

– Jezu, Jezu kochany – szepnęła.

– Mamo, to nie są ćwiczenia. Pewno zbombardowali most – powiedział Zenek.

– Jezu, Jezu jedyny – powtarzała matka.

* * *

Wojna dotarła do nich 4 września. Zenek kręcił się po sadzie w poszukiwaniu ostatnich wiśni, ostatnich takich słodyczy lata – wypalonych słońcem, pomarszczonych, przeoczonych przez wrony. Przez wzrokiem i sprytem chłopaka żadna nie mogła się ukryć. Po niektóre trzeba było podciągać się wysoko na giętkie gałęzie, sięgać koniuszkami palców, ale nagroda była tego warta. Zenek lubił kłaść się w trawie i wystawiając twarz do wrześniowego słońca, powoli żuć te wiśniowe, lekko kwaskowate sucharki. Tego dnia też tak leżał. Leżał i żuł.

Wtedy spostrzegł żołnierzy. Zerwał się. Wyskoczył z sadu.

Szli szosą. Piechurzy. Zakurzeni, szarzy, szorując po żwirobetonie podkutymi kamaszami. Polacy. Zenek przyglądał im się z oddali, liczył szeregi. Wyszło mu, że jest ich tam ze stu, nie więcej. Musieli być bardzo zmęczeni, bo nie zauważyli, że koron drzew wyskoczył samolot. Leciał nisko. Niemiecki. Dwusilnikowy, z gracją ciął powietrze klingami skrzydeł. Chłopak przycupnął w trawie, zadarł głowę. Takiego samolotu nigdy wcześniej nie widział. Pilot położył maszynę na bok. Może chciał przyjrzeć się żołnierzom, być może nie dowierzał okazji, jaka mu się nadarzyła. Piechurzy rozbiegli się we wszystkie strony, przez ryk podkręconych silników słychać było, jak krzyczą do siebie. Skakali w rów przy szosie, rzucali w bruzdy pola i wciskali się w nie, poprawiając hełmy, wystawiając ku niebu lufy karabinów, bezużytecznych w starciu z powietrznym drapieżnikiem. Samolot poszedł w górę, zawrócił, nadleciał nad szosę, a wtedy Zenek zobaczył, jak spod skrzydeł odrywają się trzy obłe kształty, jeden po drugim, jak ostro pikują, delikatnie kołysząc się na boki, jak dotykają ziemi i w jeden chwili zamieniają się w drgnięcie, huk, wyrzut ziemi, łomot i wrzask. Widział uciekających ludzi, w panice, bezładnie, bez karabinów i hełmów. Przycisnął dłonie do głowy. Modlił się, by to się już skończyło, by Niemiec odleciał, dał im spokój. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył sunącą przy szosie chmurę pyłu omiatającą sylwetki żołnierzy. Samolot zniknął. Chłopak podchodził do nich, coraz bliżej, kierowany dziwną mieszaniną przerażenia i ciekawości.

Nigdy wcześniej tak się nie czuł. Drżały mu ręce i nogi. Krok za krokiem i jeszcze jeden, kolejny, coraz wolniej. Nagle serce stanęło mu na chwilę. Zatrzymało się, zatrzepotało i zaczęło łomotać ze zdwojoną siłą. Coś, co jeszcze przed chwilą wziął za porzucone wojskowe toboły, za brudny zgubiony w trawie żołnierski plecak z ciemnego płótna, okazało się być zakrwawionym mundurem. Strzępem ciała rozerwanego eksplozją, rozrzuconego po polu. Odwrócił się i biegł. Długo. Nie pamięta, jak znalazł się w domu. Nie pamięta, czy płakał.

Po raz pierwszy zobaczył martwego człowieka. Jednego z dwudziestu ośmiu, którzy wtedy stracili życie na jego oczach. Oczach dwunastolatka.

Kilka dni później o mało nie stracił swojego młodego życia. Była sobota, słońce przygrzewało jeszcze mocno i gdyby nie niosące się z oddali pomruki frontu, można by pomyśleć, że wojny nie ma. We wsi czuć było nerwowe oczekiwanie, mówiono, że Niemcy są na przedpolach stolicy, że cała Warszawa stoi w ogniu, że rzucają bomby zapalające, że spłonął Zamek Królewski, że prezydent Mościcki z marszałkiem Śmigłym-Rydzem uciekli i nie

wiadomo, gdzie są. Plotki szeptem niosły się od domu do domu, od zagrody do zagrody, marszczyły twarze mężczyzn i szkliły oczy kobiet, docierały strzępami do uszu dzieci i szły dalej, a potem wracały, czasem przynosząc szczegóły, o których nie wiadomo było, czy są prawdziwe, czy zasłyszane w radiu, czy od sąsiada. Niemcy schwytali Śmigłego, Śmigły szykuje kontruderzenie, rząd zebrał się gdzieś na wschodzie, Brytyjczycy wysyłają samoloty nad Berlin, Francuzi się mobilizują i lada dzień wejdą do Niemiec, Francuzi już weszli do Niemiec, Hitler będzie musiał się wycofać, żeby bronić swojej zachodniej granicy. Jeden z mieszkańców Cząstkowa pokazywał pomiętą popołudniówkę zostawioną mu przez któregoś z żołnierzy. "30 samolotów polskich zbombardowało Berlin. Wszyscy lotnicy powrócili do swych baz" – odczytywał triumfalnie tłusty nagłówek z pierwszej strony i sylabizował dalej: "Paryż. Wiadomości o przekroczeniu granicy francusko-niemieckiej przez wojska francuskie wywołały w całej Francji niesłychany entuzjazm. Według napływających z pogranicza wiadomości nieprzyjaciel zaskoczony niespodziewanym natarciem ustępuje w popłochu". Potem uderzał palcem w nadrukowaną u góry datę. "5 września, 5 września" – powtarzał, machając płachtą gazety przed oczami największych niedowiarków.

Ludzie bali się wejścia Niemców. Bali się zemsty za to, co stało się z ich niemieckimi sąsiadami z Cząstkowa i pobliskich wsi. Na samym początku wojny, pierwszego czy drugiego dnia, jeździła po okolicy ciężarówka i ludzie w mundurach zabierali z domów wszystkich, którzy nie byli Polakami. Opowiadano we wsi, że pewnie powieźli ich do więzienia mokotowskiego, na Rakowiecką, a może dalej, do obozu, na wschód, do Berezy Kartuskiej. Mundurowi ponoć mówili, że to niby jakaś niemiecka piąta kolumna była, że pewnie zdrajcy i sługusy Hitlera, więc na wszelki wypadek lepiej ich przymknąć, żeby wrogowi nie pomagali. Zenek nie rozumiał, jak jego Lipek miałby pomagać Hitlerowi w jakiejś kolumnie, ale nie mógł z nim o tym porozmawiać. Lipka teraz nie było, zabrali go i jego rodziców tamci ludzie w mundurach.

Zenek snuł się więc po okolicy, zaglądał do opustoszałych domów w Cząstkowie Niemieckim, szukał sobie zajęcia. Dlatego tego dnia poszedł nad jezioro sam. Normalnie poszedłby pewnie z Lipkiem. Czasem się tam spotykali, by trochę popływać, a potem leżeli w wysokiej trawie w cieniu drzew i patrzyli w niebo. To było dobre miejsce, bo jezioro, które kiedyś było wiślanym meandrem, ciągnęło się teraz wąskim pasem wzdłuż Cząstkowa i Łomnej, wykręcało w stronę rzeki, ale już się z nią nie łączyło. Woda była tam czysta, przepłukiwana najpewniej przez jakiś podziemny nurt. Latem od słonecznych promieni stawała się ciepła jak zupa. To było dobre miejsce, bo każdy miał tam blisko. Zenek miał jakieś pół kilometra.

Jezioro nie zapomniało jeszcze o lecie. Było nagrzane. Marszczyło się od wiatru, szeleściło szuwarami, zachęcało, by do niego wejść. Chłopak ściągnął białą trykotową koszulkę, obok położył czarne krótkie spodenki. Woda była przyjemna. Zanurzył się ochoczo, gwałtownie, cały. Najpierw popłynął wszerz, kilka razy w tę i z powrotem, mocnymi wymachami ramion, by się rozgrzać i przyzwyczaić. Potem wzdłuż, już spokojniej, jakby spływał nurtem pobliskiej Wisły. Obrócił się na plecy, rozłożył nogi i ręce, unosił na powierzchni. Czuł się taki lekki, że miał wrażenie, że lata. Patrzył w chmury, szukał kształtów, które by mu coś podpowiedziały, podsunęły skojarzenia do rozwinięcia, do popchnięcia myśli w przedstawianą lśniącymi kłębami historię.

Gdyby był z nim Lipek, mogliby prześcigać się w najbardziej fantazyjnych interpretacjach tego niebieskiego spektaklu. Może by się trochę pospierali o to, co kto dostrzega w chmurach, może by się nawet pokłócili, jak czasem kłócą się dwaj przyjaciele – trochę na wyrost, manifestacyjnie, po chłopacku, na granicy bójki. Zdarzało im się tak spierać. Ale tym razem Lipka z nim nie było. Zenek unosił się na powierzchni jeziora. Poruszał samymi dłońmi. Woda obmywała mu twarz i chlupotała w uszach, słyszał przez nią bicie własnego serca. Zamknął oczy. Mógłby tak zasnąć.

W tym momencie nadszedł dźwięk.

Najpierw bardziej go poczuł, niż usłyszał. Woda wychwyciła wibrację, drgnęła niczym napięta membrana, przeniosła to drżenie na ciało chłopaka. Pod wodą dźwięk zabrzmiał głucho i przeciągle. Zenek zatrzepotał rękami i potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wody z uszu, podskoczył na powierzchni jak spławik, rozejrzał się spłoszony rozlewającym się nagle wokół niego spiętrzającym się hałasem – i wtedy pojawiły się one. Trzy potężne cienie błyskawicznie przemykające nad nim jeden przy drugim. Zachłysnął się z wrażenia. Trwało kilka sekund zanim zorientował się, że to samoloty. Niemieckie. Myśliwce.

Piloci nie oszczędzali silników, szli na pełnym ciągu, odważnie, bezczelnie, jakby chcieli pokazać, że za nic mają polską artylerię przeciwlotniczą, jakby w ten sposób udowadniali, że całe niebo należy już do nich. Zenek odprowadzał maszyny wzrokiem. Zaczęły się wzbijać, równo, jak po sznurku, jak na ćwiczeniach. Budziły podziw, mieszały go ze strachem. Jeden z myśliwców zaczął się kołysać, kilka razy zamachał skrzydłami, góra, dół, góra, dół, po czym poszedł w głęboki wiraż, odłączając się od dwóch pozostałych samolotów. Tamci już niknęli w dali, a ten zawracał, z gracją, na boku, podkręcał obroty silnika, obrysowywał okolicę szerokim łukiem.

Zanim Zenek zrozumiał, co za chwilę się stanie, było już za późno. Pilot nawet nie wyrównywał lotu, od razu ciął karabinami maszynowymi po jeziorze. Woda się roztrzepotała, śmiertelnie przerażony chłopak zaczął krzyczeć i płakać, próbując jednocześnie czym prędzej dostać się do brzegu. Pilot podciągnął drążek, samolot wycelował nosem w słońce, by potem obrócić się i zaatakować z góry. Teraz było mu łatwiej, widział ofiarę jak na dłoni. Zenek był coraz bliżej przybrzeżnej kępy zarośli, stopami już muskał dno, jeszcze krok, jeszcze jedno potknięcie, jeszcze chwila i będzie łatwiej, szybciej, zyska szansę. Jego oddech i krzyk stały się jednością, nadciągający ryk maszyny wypełniał go całego, wibrował w brzuchu i piersiach, szalał w sercu, pulsował w głowie. Szybciej... Szybciej... Już wyrywał się wodzie, już wiosłował rękami w powietrzu, odpychał się od niego, desperacko szarpał ciałem do przodu, kiedy karabiny znów zagrały. Jeszcze skok, przed siebie, w krzaki, w tę mizerną ochronę, którą bezlitosne cięcia pocisków za chwilę rozniosą na kawałeczki. Potem ślizg, zwinny, niemal instynktowny, jak najgłębiej, za śliskie pędy i pod skarpę, w kałużę, błoto. Skulić się w niej, zniknąć, zastawić kratami korzeni, osłonić pancerzem gliny.

<<Reklama>> Ebook "Palmiry. Zabić wszystkich Polaków" Mariusza Nowika jest dostępny na Publio.pl >>

Litościwy krzak, który zasłonił go własnymi liśćmi, zatańczył w gradzie pocisków, rozleciał w bryzgach szatkowanej wody, zachlapał chłopaka brunatnym błotem. Miękkie plaski przebiegły po skarpie, pod którą leżał. Potem znów przecięły jezioro, dobiły konający krzak. Wycie silnika wzbijało się i opadało, wracało i oddalało się niczym drapieżnik, który zgubił trop. Aż w końcu zaczęło słabnąć, znikać i rozmywać się w przestrzeni, ciągnąc za sobą już tylko echo. Wiatr delikatnie gładził poranione jezioro. Zenek łkał i cały dygotał.

Palmiry. Zabić wszystkich PolakówPalmiry. Zabić wszystkich Polaków materiały promocyjne Prószyński i S-ka

Mariusz Nowik – na co dzień dziennikarz. W wolnych chwilach pisarz. Historyk z wykształcenia. Wielbiciel dobrych reportaży. Autor książek o II wojnie światowej. 29 sierpnia miała premierę jego najnowsza książka – "Krwawe dożynki. 1943" (także Prószyński i S-ka).

Więcej o: