Przystępujemy do przesłuchania, proszę zaprotokołować. Dnia piątego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku w Lublinie podprokurator Prokuratury Powiatowej, Michałowski, z udziałem protokolanta Olendra, przesłuchał świadka, i tak dalej, do tego momentu – oznajmił prokurator, przysuwając do siebie tekturową, ponadrywaną teczkę z dokumentami.
Odkręcił sznurki i rozłożył okładki. Wyćwiczonym ruchem, nawet nie patrząc, odsunął na samą krawędź biurka szklankę z zaschniętymi resztkami kawy. Przerzucał papiery i czekał, aż Olender skończy wystukiwać początek protokołu na rozklekotanej poniemieckiej maszynie.
– W… charakterze… świadka… – powiedział Olender. Zatrzymał się, jego palce zawisły nad wytartymi klawiszami. Prokurator Michałowski podniósł wzrok i spojrzał na siedzącą przed nim kobietę. Ponuro. Złowrogo. Przenikliwie. Tak, że aż się wzdrygnęła.
– Nazwisko?… – spytał.
– Moje? – odparła pytaniem na pytanie.
– Tak. Wasze… – westchnął. Zacisnął usta. Poczuł kiełkującą w nim irytację. Jeszcze nie zaczął przesłuchania, a już chciał wyprosić ją za drzwi.
– Moje… Krasowska… Rozalia Krasowska – odpowiedziała cicho i niepewnie, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Chrząknęła. Onieśmielał ją.
– Rozalia Krasowska – powtórzył prokurator. Protokolant zaklekotał maszyną do pisania.
– Urodzona kiedy? – zapytał.
– W tysiąc dziewięćset dziewiątym roku. Dwunastego kwietnia.
– Proszę mówić głośniej. Imiona rodziców?
– Maria i Jan.
– Zamieszkała w Trawnikach?
– Tak.
– Trawniki, powiat Lublin – zwrócił się do protokolanta. Olender kiwnął głową, rozpędzał się, starał się nadążyć za pytaniami i odpowiedziami.
– Zajęcie? Czym się zajmujecie? – doprecyzował, widząc pytający wzrok kobiety.
– No… W gospodarstwie pracuję… Jak by to… Uprawiam.
– Rolniczka. – Kiwnął głową.
Protokolant odpowiedział identycznym kiwnięciem.
– Czy obywatelka była karana?
– Ja? Nie, skąd. Za co??? – Wzruszyła ramionami, jakby z oburzeniem.
– Nie wiem. Tylko pytam. Niekarana – podpowiedział Olendrowi, który właśnie wybijał ostatnie litery. Wybił, spojrzał na nie i obrócił rolkę maszyny, wpuszczając na kartkę nieco wolnej przestrzeni przed kolejnym akapitem. To był znak dla prokuratora, że może przejść do właściwego przesłuchiwania świadka.
Michałowski sięgnął pod rozłożone na biurku akta, wydobył spod nich zduszoną paczkę papierosów. Pokręcił jednym między palcami, próbując przywrócić mu poprzedni kształt, wcisnął w kącik ust, strzelił zapałką, rozżarzył sypiącą okruchami taniego tytoniu końcówkę bladego zwitka, zaciągnął się głęboko. Zamachał dłonią, w której trzymał zapałkę, i przeszedł do kolejnego pytania.
– No dobrze, obywatelko Krasowska. Gdzie obywatelka mieszkała w czasie okupacji niemieckiej i czym się wtedy zajmowaliście?
– My, to znaczy ja z mężem moim Stanisławem Krasowskim, mieszkaliśmy w Trawnikach, w naszym gospodarstwie. Mamy gospodarstwo, jesteśmy rolnikami, jak mówiłam.
– Mieszkaliście w Trawnikach. Tak. Co w czasie okupacji działo się w Trawnikach? Co widzieliście? Co słyszeliście? Po kolei.
– No więc Niemcy zrobili obóz, tam, gdzie wcześniej była cukrownia, zajęli budynki, otoczyli wszystko drutem kolczastym. Obozu pilnowały warty uzbrojone w karabiny. Komendantem był tam Niemiec, który nazywał się Barteczko.
– Powoli. Obywatelka go znała, tego Barteczkę?
– To nie tak, że go znałam. Widziałam. Nawet często. Nie był już młody, ale stary też nie, blondyn, grubszy taki, chodził z psem, to widziałam. Mieszkał tam w obozie ze swoją żoną i przychodził do nas kupować ryby. Bo mąż mój Stanisław ryby łowił, no a ten Barteczko lubił sobie ryby zjeść i przychodził do nas, i płacić chciał, ale myśmy pieniędzy od niego nie brali. O nie, co to, to nie. Baliśmy się od Niemca brać, to on czasem przynosił nam wódkę za te ryby, w formie zapłaty znaczy się. Baliśmy się brać wódkę też, ale wódka to co innego. Tak mój mąż mówił.
– Mąż łowił ryby?
– Rybakiem jest, to i łapał ryby w Wieprzu. Przed wojną łapał i w czasie wojny łapał. Trzeba było z czegoś żyć, panie prokuratorze.
– Dobrze, dobrze. Wróćmy do obozu i Niemców. Kogo tam Niemcy trzymali?
– No to początkowo, jak otoczyli byłą cukiernię drutem kolczastym, zwozili Polaków, cywilów z okolic, z zamojskiego i innych terenów. Tak słyszałam. Ludzie mówili też, że tam w obozie zabijali Polaków, i nie tylko na terenie obozu, ale też poza obozem. Na przykład w lesie, niedaleko od Trawnik. My na ten las mówimy Dąbrowa.
– Ludzie mówili? Kto konkretnie?
– No, sąsiedzi jakby, ze wsi ludzie. Nie pamiętam już…
– Świadek mówi, że słyszała. A widziała coś? Te rozstrzeliwania na przykład?
– Daty dokładnie nie pamiętam… – Zamyśliła się. – To było… To mogło być… Czterdziesty rok to mógł być. Może… Pasłam krowy koło rzeki Wieprz i dobrze widziałam. Dwóch Niemców. Prowadzili trzech Polaków z obozu. Szli tak powoli, drogą, prosto na most. Nie wiedziałam wtedy, po co, to tak siedziałam i patrzyłam. A oni, Niemcy znaczy, po przejściu mostu zastrzelili tych Polaków na łące. Normalnie tak, zwyczajnie, jakby muchy ubijali. Przestraszyłam się, że może i mnie zabiją, no bo byłam – jak to się mówi – świadkiem naocznym, ale nawet na mnie nie spojrzeli, tylko wrócili do obozu. A jeśli chodzi o mordowanie w Dąbrowie, to też wiem, że Niemcy wywozili tam Polaków samochodami, w dużych ilościach, ale ilu ich tam zabito w tym lesie, to tego już nie wiem. Niemcy zakopywali trupy i te mogiły tam są. Ja wiem gdzie, bo ziemia ruszona była, to zapamiętałam. Mogę pokazać, jak pan prokurator by chcieli…
– Kiedy to było? Te egzekucje w lesie Dąbrowa. Pamięta świadek?
– Daty dokładnej nie pamiętam. Ale wiem coś jeszcze. Że tych Polaków, co nie rozstrzelali, to wywieźli do obozu na Majdanku. Wszystkich.
– Czy świadkowi wiadomo coś o innych strażnikach z obozu? Innych niż Niemcy?
– A tak, wiadomo, już mówię. Bo to było właśnie po tym transporcie, po wywózce Polaków do Majdanka. Ludzie mówili, że obóz pusty został, że Niemcy teraz powietrza pilnują, że wódkę tylko piją, że się nudzą i że z tego ich nudzenia to zaraz jakaś tragedia we wsi będzie. To wtedy przywieźli sobie nowych więźniów, żołnierzy, jeńców znaczy się, z Armii Radzieckiej. Myśleliśmy, że to będzie teraz obóz jeniecki. Słyszeliśmy, jak rozmawiają. Mąż mój mówił, że to albo Rosjanie, albo Ukraińcy. Wielu nosiło cywilne łachy, ale byli też tacy w mundurach, rosyjskich. No i Niemcy kazali im w końcu zdjąć te łachmany i pozakładać mundury niemieckie, esesmańskie. Zaczęli ich ćwiczyć, broń też im dali.
– Skąd świadek wie, że to były, jak mówi świadek, esesmańskie mundury?
– No bo widziałam. Czarne były, to z daleka można było poznać, że esesman. Myśmy we wsi nawet wołali na nich "czarni".
– Czy świadek… Czy miała pani jakiś bliższy kontakt z tymi "czarnymi"?
– Ja bliższy nie, ale ludzie we wsi opowiadali, że "czarni" czasem uciekali z obozu, że niektórzy mieli broń, to i strach był, co mogą zrobić. Nie wiem, jak tam w innych wsiach, ale u nas to zdarzało się, że niektórzy im pomagali, dali coś jeść albo przechowali w chałupie. Mój mąż mógłby powiedzieć więcej, bo kilku takich przewiózł łodzią na drugi brzeg. Pamiętałam nazwisko jednego. Nazywał się… nazywał się… Kaile… albo jakoś podobnie. Chyba Kaile. Nie pamiętam już dokładnie. Mówił, że z Rosji.
– Co było dalej? Jak już Niemcy wyszkolili sobie tych "czarnych" esesmanów. Kiedy zaczęli tworzyć w Trawnikach obóz żydowski?
– W którym roku to było, nie pamiętam, ale pamiętam, że zwozili Żydów chyba z całego świata. Mąż mówił, że na pewno byli z Polski, że z Czechosłowacji, Holandii, Austrii i Niemiec. To znaczy mówił, że chyba z Holandii i chyba z Niemiec albo Austrii, bo tych to trudno po języku rozróżnić. Mężczyźni, kobiety i dzieci, całymi rodzinami, choć dzieci było niewiele. Jeden transport to szczególnie utkwił mi w pamięci. Teraz mi się przypomniało.
– Jaki to transport?
– Kiedyś, nie pamiętam dokładnie kiedy, widziałam na stacji, jak przywieźli Żydów. U nas, w Trawnikach. Ten transport był inny, bo normalnie Żydzi przyjeżdżali w wagonach towarowych, można powiedzieć, takich jak na bydło, a to był normalny, ładny pociąg, osobowy, z przedziałami. Luksusowy. Żydzi wysiadali z walizkami, plecakami, jakby na letnisko. Ale to nie byli polscy Żydzi. Mówili tak, że to byli albo Czesi, albo Słowacy. Nie wiem, co sobie myśleli, co tu miało ich czekać, bo jak Niemcy zaczęli odbierać im te bagaże już na stacji, oni pytali, kiedy im zwrócą. Niemcy mówili, że oddadzą później, po czym zaprowadzili Żydów do obozu i tyle z tego było.
– Jak to "tyle było"? Czy świadek może sprecyzować?
– No że ich zabili. Wszystkich. Tak potem słyszałam. Ludzie mówili.
– Czy świadek ma wiedzę, ilu więźniów żydowskich przebywało w obozie i jakie panowały tam warunki do życia?
– Żydzi, z którymi rozmawiałam, mówili, że jest ich w obozie trzynaście tysięcy. Żyli tam w obozie – jak to się mówi – na różnej stopie.
– Co świadek przez to rozumie?
– No… rozumiem to, że Żydzi bogaci, którzy mieli za co kupić jedzenie, ziemniaki czy chleb, od Polaków, żyli lepiej. Osobiście dawałam tym Żydom jedzenie.
– "Dawałam"?
– Sprzedawałam też. Ale takich bogatych było mało w obozie. Większość Żydów cierpiała nędzę, choć wiem, że było i tak, że niektórzy przekupywali Niemców i potrafili wydać naraz bardzo dużo pieniędzy. Nie wiem, skąd je brali, nie interesowałam się, ale pewnie jakieś zbiórki organizowali. Esesmani za łapówki otwierali w nocy bramę i wpuszczali do obozu Polaków. Niektórzy od nas we wsi jeździli tam furmankami i sprzedawali jedzenie Żydom. O, pamiętam taki przypadek, że jednej nocy Żydzi kupili trzy wieprze i osiemset kilogramów jabłek. Więc pieniędzy to oni mieli, jak chcieli.
– Mówi świadek, że więźniowie przekupywali obsługę obozową. Z jakiej formacji byli ci przekupywani strażnicy?
– Formacji? Mówiłam, że Niemcy sobie tam ukraińskich esesmanów hodowali. Bardzo groźni, bo jak się któremu coś nie spodobało, to zabijali Żydów. Mąż mój to się bał, jak tam do nich jechał, że już nie wróci. Zawsze się żegnał. A był jeden taki przypadek, że Niemcy wytruli cały barak, wszystkich ludzi, co w nim byli. Może ze trzystu Żydów, może więcej. Kazali ludziom z okolicy zjechać furmankami, ładować tych zabitych i wywozić na stację. A tam już czekał pociąg na te trupy, do załadowania. Nie wiem, gdzie ich zabrał, tych potrutych biedaków. Słyszałam o tym wszystkim od ludzi, których Niemcy do tego zmusili. Ale nie dopytywałam. Nie mogłam o tym słuchać.
– Czy świadek zna personalia funkcjonariuszy obozu w Trawnikach?
– Personalia? To znaczy, że nazwiska?
– Tak.
– No to tych personaliów nie znam, może z wyjątkiem jednych. Komendantem obozu żydowskiego był ten Barteczko. Jak mówiłam, czasem zachodził do naszego domu kupować ryby złowione przez męża. Bardzo lubił ryby. Chciał płacić, ale myśmy tych pieniędzy nie brali. Wódkę za ryby przynosił.
– Czy świadek ma wiedzę albo coś świadek słyszała na temat przeprowadzonej jesienią roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego likwidacji ludności żydowskiej na terenie obozu w Trawnikach? A jeśli tak, to co świadkowi wiadomo na ten temat?
– Wiadomo, panie prokuratorze. Nawet wiele wiadomo, bo ja wiele widziałam. Tak, było to jesienią. Zimno już było. Co prawda roku nie pamiętam, tyle czasu minęło i człowiek to woli raczej zapomnieć takie rzeczy, niż pamiętać, ale jak pan prokurator mówi, że czterdziestego trzeciego, to myślę, że to rzeczywiście wtedy mogło być. No więc do Trawnik przyjechało wtedy dużo samochodów z żołnierzami niemieckimi.
– Jakie to były samochody? Świadek może uściślić? Osobowe, ciężarówki?
– Ciężarówki. A żołnierze byli z SS, też tak wyglądali. Ja tych esesmanów skur… skurczybyków to z daleka rozpoznam. Otoczyli cały obóz, ale tak na trzy razy. Jak to się mówi – pierścieniami, kordonami. Wszyscy byli uzbrojeni i wyglądało, że coś złego się szykuje. Ludzie pozamykali się w chałupach, baliśmy się chodzić po wsi, ale ciekawi byliśmy bardzo, bo od strony obozu słychać było jakiś szum i strzały. Więc ja z mężem moim Stanisławem poszliśmy do domu znajomego, Stanisława Bosaka, który mieszkał zaraz przy obozie. Zaraz przy domu już Niemcy stali, ale nas nie widzieli. Bosak nam powiedział, że biją Żydów. Pokazał nam, że ze strychu, od niego z chałupy, wszystko było widać, co się dzieje.
– W jakiej odległości stał dom Stanisława Bosaka od obozu?
– Ja wiem? Może ze sto pięćdziesiąt metrów. Wszystko dokładnie widzieliśmy, jak Niemcy mordowali Żydów.
– W jaki sposób odbywało się mordowanie?
– Już wyjaśniam, panie prokuratorze. W sposób następujący się odbywało: widzieliśmy takie szeregi Niemców, poustawiani byli jeden przy drugim, jak na jakiejś zbiórce, w dwa rzędy – ale tak, że pomiędzy tymi rzędami robili przejście. Jakby korytarz. I ten korytarz prowadził do wielkiego dołu. To był taki jakby okop wojskowy, w zygzak wykopany. Wcześniej myśleliśmy, że to mają być rowy przeciwlotnicze, jakby przed bombardowaniem, bo tak wyglądało – wie pan, panie prokuratorze – żeby jedna bomba nie zabiła wszystkich, jak wpadnie do środka. Po to takie zygzakowate kopanie. I jak Niemcy kazali Żydom kopać ten rów, to ludzie mówili, że pewnie boją się rosyjskich samolotów, że to po to. A dopiero ze strychu u Bosaka zobaczyliśmy, do czego im był ten dół. Żydzi biegli między żołnierzami, ale tak, że w biegu musieli się rozbierać, a Niemcy ich strasznie bili. Poganiali, żeby tylko szybciej, szybciej, schnell, schnell. Po dobiegnięciu do tego rowu, co mówiłam, Żydzi byli strzelani z automatów, pistoletami i z broni maszynowej ustawionej na ziemi. Krzyki mordowanych zagłuszała bardzo głośna muzyka, którą Niemcy nadawali z przywiezionych głośników. Co chyba ważne, widziałam wtedy taką sytuację, jak dwóch Żydów, mając pistolety, strzeliło do dwóch Niemców – jednego zabili na miejscu, zaś drugi ranny Niemiec przewrócił się i coś tam krzyczał. Nie słyszeliśmy co, bo za daleko było. No i ta muzyka wszystko zagłuszała. Taka niemiecka, wojskowa.
– Co się stało z tymi dwoma Żydami?
– Natychmiast ich zastrzelili, zaczęli wtedy strzelać do tłumu jak oszalali, zabili mnóstwo ludzi jeszcze przed tymi dołami. Żydzi, którzy nie zginęli od razu, którzy mogli chodzić, posłusznie poszli na egzekucję. Wszyscy co do jednego na śmierć. Kobiety i dzieci też.
– Jak długo trwały egzekucje tego dnia?
– Siedzieliśmy na strychu Bosaka Stanisława bardzo długo, bo baliśmy się wyjść, żeby nas Niemcy nie zabili jako świadków. To mordowanie bardzo długo trwało. Wydaje mi się, że gdzieś tak od godziny ósmej do czwartej po obiedzie, bez przerwy. Zastrzelili tysiące, tysiące osób z obozu. Zostawili tylko małą grupę Żydów. Po tej zbrodni Niemcy odjechali samochodami. Dokąd – tego nie wiem. Wiem, że zostawili przy życiu małą grupę Żydów, jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób, do palenia zwłok tych pomordowanych. Ci Żydzi kładli szyny stalowe, takie jak się kładzie pod pociągi, i na tych szynach palili ciała. Polewali naftą, strasznie to śmierdziało i dym taki czarny leciał. W całej wsi było czuć, okropny smród, aż głowa bolała. Z obozu leciał popiół, wszędzie pełno tego było. Palili tych biednych ludzi dzień i noc, przez jakieś dwa tygodnie. Następnie "czarni" zabili tych sześćdziesięciu Żydów i ich też spalili. A potem Niemcy zlikwidowali obóz, a baraki rozebrali. Tyle wiem, co widziałam, co słyszałam – dodała Rozalia Krasowska. Trzęsła się, serce tłukło jej w piersi. Dopiero teraz poczuła, że jest cała spocona. Tyle lat minęło, tyle rzeczy, a ona wciąż bała się tych wspomnień.
<<Reklama>> Ebook "Krwawe dożynki. 1943" jest dostępny na Publio.pl >>
Maszyna do pisania protokolanta Olendra jeszcze przez chwilę wybijała rytmicznie ostatnie słowa zeznania. Po chwili umilkła. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Podprokurator Michałowski patrzył na świadka Krasowską przez zmrużone oczy. Wyglądał, jakby trawił te obrazy. Protokolant Olender zamarł z dłońmi zawieszonymi nad klawiaturą. Podprokurator Michałowski drgnął, westchnął niemal niezauważalnie i wskazał dłonią w jego stronę.
– Na tym zakończono protokół, który po odczytaniu podpisuję jako zgodny z moim zeznaniem – podyktował i skinął głową do Krasowskiej: – A pani dziękuję.
Krwawe dożynki. 1943 materiały promocyjne Prószyński i S-ka