W łazience jest jakby w ciele. Wilgotno i ciepło. Ściany wyłożone są kwadratowymi kafelkami, identycznymi jak w kuchni, w kolorze bladego łososia. W kolorze ciała. Babcia Natalia ostrożnie wyjmuje mnie z wanny i stawia na muszli klozetowej. Wyciera delikatnie i zawija w ręcznik. Stoję w kokonie. Babciu, naucz mnie gwizdać, mówię. Babcia składa wargi w kółko. Miechy jej policzków, miękkich i pokrytych włoskami, wydymają się i zapadają. Babcia gwiżdże czysto i wysoko. Próbuję robić to samo, ale nie wychodzi. Bo nie tak dmuchasz, mówi babcia. A trzeba tak. Położyć język. Próbuję zajrzeć między jej mięsiste wargi. Napięty grzbiet babcinego języka lśni przyczajony za dolnymi zębami. Ze wszystkich sił ściągam mięśnie ku wysuniętym ustom. Wydobywam cichy dźwięk, wciąż jeszcze podobny do świstu wiatru. No widzisz, jak umiesz? Pięknie umiesz, mówi babcia. Nie, mówię, wcale nie umiem. Umiesz, umiesz, kiwa głową ona. A teraz razem. Babcia przymyka oczy. Gwiżdże. Głośniej i wyżej. Dołączam do niej. Ona jest jakby ptakiem, a ja wiatrem. Od spodu głaszczę gałąź, na której siedzi.
Wieczorem w pokoju pachnie ziołami mocniej. Z kanapy babcia ściąga koc, odsłaniając wytarte siedzenie. Wystają z niego kulki, małe okrągłe kołtuny, które lubię wyskubywać. Koc jest dla przykrycia kołtunów. Babcia schyla się i rozkłada kanapę. Pod lampą wydyma się prześcieradło. Każe mi klęknąć. Bierze moją dłoń w swoją. Powtarzam za nią: w imię Ojca i Syna. Aniele Boży, stróżu mój. Czy można modlić się z zamkniętą buzią? pytam. Nie można, mówi babcia. A na leżąco? Na leżąco też nie. A bez rąk? Chowam ręce za plecami, chichocząc. Nie wolno, nie wolno, kręci głową ona, bozia widzi wszystko. I pokazuje palcem na ścianę, na znużoną Matkę Boską. Ty zawsze przy mnie stój. Gdzie on stoi? Wiercę się. W szafkach? W szafkach też, szepcze babcia i mocniej chwyta mnie za nadgarstki, już, spokojnie, cii. Powtarzaj za mną. I Ducha Świętego ament.
Wydyma się kołdra pod lampą. Dobranoc, mówi babcia i gasi światło.
Ale jest jeszcze całkiem widno. Spod doniczki z aloesem wyjmuję fotografię chłopca w jasnym golfie. Przysuwam się do okna i jeszcze raz uważnie mu się przyglądam. Na zdjęciu światło łagodnie wydobywa z szarości jego rysy o miękkich konturach i rozprasza się za jego plecami w nieokreślonej przestrzeni. Światło i przestrzeń otaczają go jakby był zamknięty w przezroczystym, okrągłym naczyniu. Zerkam w stronę drzwi. Tam, nad nimi, Matka Boska jest już tylko ciemnym kształtem głowy. Patrzę na zdjęcie. Wsuwam się pod kołdrę i przymykam oczy. Pod powiekami trzepocze powidok jego twarzy. Przekręcam się na brzuch. Pod brzuchem pęcznieje dobroć, moja dla niego, jego dla mnie. Pulsuje uczucie. Przytrzymuję je udami, które krzyżuję, jak pokazała mi Patrycja, ściskam i rozluźniam na przemian, a ono rośnie. Gdy muszę je wypuścić, znika. Wyparowuje.
Zasypiam i budzę się. Jest ciemno. I coś w szafkach stęknęło. Boję się, ale wstaję. Zapalam lampę. Otwieram wszystkie drzwiczki, do których zdołam dosięgnąć. Jesteś tu, Aniele Boży? Przyglądam się wypchanym po brzegi półkom, zapasowym zastawom obiadowym, wieżom ze szkła i płaskim pudłom, które otwierają się jak książki, ale w środku zamiast kartek na połyskujących materiałach leżą sztućce. Rzeczy podpierają inne rzeczy, ciasno wypełniają siebie nawzajem, talerze w talerze, miski w miski. Zaczynam wątpić, że Anioł Boży mógłby się tu zmieścić. Na wszelki wypadek zostawiam drzwiczki uchylone, jeśliby chciał wyjść, gdy znów zasnę. Albo gdyby chciał sobie tylko popatrzeć.
Mamo? mówi matka, ale to nie babcia stoi za uchylonymi drzwiami łazienki, tylko ja. W środku śmierdzi. Matka stoi boso, w koszuli nocnej, pochyla się nad czymś, co leży w szczelinie między wanną a pralką. Jej rozczochrane włosy, uwolnione rude węże, pełzną po spranej tkaninie opinającej wąskie plecy ku chudym, bladym ramionom. Odwraca się do mnie. Czuję jej nieświeży oddech, słodkawy po nocy. Wyjdź, mówi, tu brudno wszędzie. Nie słucham jej. Siadam na klapie sedesu. Zgięta wpół, podpierająca się o brzeg wanny wydaje mi się niegroźna. Mamo! Tym razem krzyczy. W drzwiach pojawia się babcia, ciasno owinięta pomarańczową, pikowaną podomką jak jędrnym płatem łososia. Co chcesz? pyta. Przynieś jakiś worek albo siatkę. I szmatę. W dwóch palcach i z obrzydzeniem matka podnosi dżinsy ojca, ciemne, na sztywno zaimpregnowane wieloma rodzajami brudu, resztek i wydzielin, czymś, czego szczegółowy skład lepiej pozostawić w sferze niedopowiedzeń. Jezu, jęczy ona, odwracając głowę. Zaraz się zrzygam. Mamo, siatkę, szmatę daj! Babcia chce coś powiedzieć, ale ostatecznie zaciska usta i wychodzi. Wraca ze ścierką i wiadrem. Matka powoli opuszcza spodnie. Chciałaby odłożyć je na chwilę gdzieś poza zasięgiem wzroku i nozdrzy, ale nigdzie nie ma takiego miejsca, w którym nie byłyby one wciąż tym samym brunatnym, śmierdzącym wybrzuszeniem, ekscesem wydobytym pod mdłe światło żarówki. Upuszcza je więc obok szczeliny, bierze wiadro, stawia na dnie wanny i nalewa wody z prysznica. A na te spodnie coś? pyta. Może dopierzesz jeszcze, mówi babcia. Nie dopiorę. Przez chwilę obie milczą, patrzą na siebie twardo. Babcia wzdycha. To co on nawyprawiał? pyta niechętnie. A skąd ja mam wiedzieć? wybucha z ulgą matka. Szczał, srał, rzygał, w rowie się tarzał, nie wiem! Ch*j jeden. Zakręca kran. Moczy szmatę i pochyla się ku szczelinie. Zaraz się porzygam na te jego rzygi. Worek miałaś dać. Szkoda spodni, mamrocze babcia. Waha się przez chwilę. Wreszcie z kuchni przynosi kubeł na śmieci. Od razu wyjdę i wywalę, po co dobrą siatkę marnować?
Co za gnój, mówi matka, gdy zostajemy same. Nie masz już ojca, rozumiesz? Był chwilę i się zmył. Widzisz? Taki to, o, tatuś. Tatuś sk***ysyn. Jej ręka ze szmatą kręci po podłodze energiczne ósemki. To niesamowite, jak sprawnie matka doprowadza rzeczy do dawnego porządku. Kiwam głową. Tak. Lepiej, kiedy go nie ma. Lepiej, żeby nie wracał. Prawda? Matka odwraca się, by nad wiadrem wyżąć szmatę. Prawda, mamo? Powiedz. Mamo, prawda? Prawda, mówi wreszcie ona.
Coś ci powiem, Krysia. Babcia z powrotem stoi w przedpokoju, sapie. Opróżniony kubeł kiwa się lekko w jej zaciśniętej dłoni. Tak ja sobie właśnie pomyślałam. Że przecież każdemu może się zdarzyć. Ale co? pyta matka. No, po pijaku się zesrać. Jak ty myślisz? Po jej twarzy błądzi zakłopotany uśmieszek. Podzwania kluczami. Matka, wciąż zgięta w łuk, wisi nad wiadrem, jest wąską, wyboistą drogą, po której przesuwają się wyczekujące spojrzenia moje i babci. Niezgrabnie zakładam nogę na nogę. Cmokam, zbyt głośno. Lepiej weź rozwód. Mówię ci, mamo. Matka prostuje się, zagryza wargi. Grzęzną w ciszy nieporadne słowa, moje i babci. A skąd ty takie słowa znasz? pyta matka. W telewizji mówili, odpowiadam. Babcia oddycha głęboko. Potrząsa głową. Wreszcie mówi: Krysia, u nas czegoś takiego w rodzinie nie było. Takie coś to… no, nie do pomyślenia nawet jest. Matka wzdycha. Wstań, mówi. Podnosi klapę i deskę toalety. Wylewa wodę z wiadra. Ta szmata też do wywalenia. Daj, mówi babcia. Toć to całkiem dobra szmata. Wypiorę.
Okno w pokoju matki otwarte jest na oścież. Wietrzy się. Matka ściąga z półek rzeczy, przeciera je i odstawia na stół, do czasu aż usunie kurz z ciemnobrązowego segmentu, z miejsc ich stałego przebywania, poza zasięgiem moich rąk i wzroku. Na blacie wyrosło tymczasowe miasto przedmiotów, pękate domy puzder, świątynie szkatuł, parawanów z laki.
Ukradkiem uchylam wieka, podglądam splątane kłącza biżuterii, międlę pożądliwie pożółkły, zapisany odręcznie papier, podszczypuję zagraniczne banknoty. Wszystkie te budowle mienią się złotem, pomarańczowe ryby, zachody słońca, góry o ośnieżonych szczytach i zielonych grzbietach. Wdrapują się po nich ludziki w spiczastych kapeluszach, rozłożyste obrazy w obrazach – kimona, do których białe, płaskie twarze kobiet wydają się tylko dodatkiem.
Inne rzeczy matka wyprowadza. Na podłodze leży czerwona, podłużna torba z napisem SPORT. Obok skłębiona reszta przedmiotów należących do ojca, stos, na który matka rzuca wydłubywane z zakamarków drobiazgi. Grzebię w nich w poszukiwaniu czegoś ciekawego do zabawy, czegoś do wzięcia sobie. Przerzucam brązowy ręcznik, majtki z dziurą, wgniecioną, wykrzywioną tubkę z resztką kremu do golenia, wypstrykaną zapalniczkę, poskręcane folijki, wyblakłe, zrolowane papierki. Pod kraciastą koszulą turla się śrubka, rozpłaszcza gazeta, pod nią – zeszyt, ten sam, w którym ojciec rysował dla mnie psa. Matka wchodzi na taboret i wstępuje na parapet. Jedną ręką ściska ramę okna, drugą energicznie myje szybę. Strzykają jej nadgarstki. Otwieram zeszyt. W środku jakieś kołtuny, suche badyle przekreśleń. Dalej niedokończone męskie głowy, pomarszczone, topniejące twarze. Fragmenty rąk, nóg. Na dwóch stronach stoją na baczność trzy postacie, nagie ciała obwiedzione czerwonym, miękkim, rwanym konturem z widocznymi przeszyciami, wypustkami i zgrubieniami. I tylko jednej z nich, tej pośrodku, przyznana została szczelna trójkątna zasłona w spojeniu nóg, u tej po prawej stronie trójkąt jest nierówny, dziurawy, wybrakowany jakby, najmniejsza postać zaś została zupełnie jej pozbawiona, a między nogami ma krótki szew. W niewyraźnych twarzach rozpoznaję matkę, ojca i siebie. Czuję, jak zalewa mnie fala wstydu z powodu rozpoznania mojej nagości. Ojciec nigdy mnie nie widział. Jak to możliwe, że wie, czego nie mam?
Odrzucam zeszyt na kupę. Matka zamyka okno i otwiera lufcik. Klęka, strzyka jej w kolanach. Upycha rzeczy ojca do torby. Stawia ją obok drzwi, na stercie papierów i gazet przeznaczonych na śmietnik. I staje naprzeciw babci, która nabiera w płuca powietrza, nadyma się ciężko, w końcu wypuszcza z siebie słowa: A ta torba to gdzie?
Do wywalenia, rzuca matka, odwraca się, przechodzi przez pokój i siada na brzegu kanapy. Kładzie sobie na kolanach kartonowe pudło z niedokończonymi robótkami ręcznymi, zawieszonymi na drutach skrawkami, napoczętymi motkami różnokolorowych wełen. Zanurza w nie dłonie, nawet tam, w świecie niedokończonych, splątanych rzeczy potrafi zaprowadzić porządek. Babcia nie wchodzi do pokoju. Tkwi nieruchomo we framudze drzwi na szeroko rozstawionych nogach o masywnych łydkach i nabrzmiałych żyłach wystających spod białego fartucha w żółte i czarne maźnięcia, mlaszcze, trawi odpowiedź matki aż wytaczają się z niej kolejne pytania: Poszłabyś może do jego matki, co? Przemówiłaby mu, co? Nie widzi ci się to, co? Masz rację, nie widzi mi się to, odpowiada matka. Babcia oblizuje wargi. Kręci kółka językiem. Wreszcie mówi: O Jezu, Krysia, jakże to? Jakże to? Jak to teraz będzie? Ja ci dzieciaka pilnowałam, wychowywałam, jak była chora i tego, no, też chcę pożyć trochę, odpocząć, co ty myślisz? Obiady gotuję i wszystko, od ciebie ani złotówki na jedzenie nie zobaczyłam, ja ci nie żałuję, ale to kosztuje, tak samo woda, i światło, i gaz, mieszkać za darmo każdy by chciał! Ja cię nie wyganiam, ale ona tego nie je, tamtego nie je, już sama nie wiem, co mam jej dawać, no powiedz ty? Ja wam nie żałuję, to nie o to się rozchodzi, ale Krysia, no powiedz, tak sama z siebie, że mogłabyś te parę złotych dać, dołożyć się, a ty nic nie pomyślisz, że ja też chcę pożyć, kupić sobie coś. Ja ci nie wypominam, nie o to idzie, ale powiedz, no powiedz, czy ja nie mam racji, w pojedynkę z dzieciakiem to co ty zrobisz, do czego ty dojdziesz, z czego ty dorobisz się? Nigdy nie wyjdziesz na swoje, nie wyprowadzisz się, ja cię nie wyganiam, ale ja chcę kiedyś pożyć, pomieszkać sobie, porobić sobie i wszystko, pożyć, pożyć sobie! I jak to wygląda, sąsiadka mnie już drugi raz pyta, że Tadka coś długo nie widać, nie wiem, co mam odpowiadać. To nie o to się rozchodzi, wy moje dzieci, ja was kocham i wszystko, ja ze swoim starym od jednej łyżki dorabialim się, nie powiem, że czasem były kłótnie czy coś, ale nigdy nie było tak, myśmy żyli i pracowali, odkładali, żeby tobie było lżej! Ty musisz do zgody dążyć, ty musisz z Tadkiem dogadać się! No, jak będzie?
<<Reklama>> Ebook "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" jest dostępny na Publio.pl >>
Matka odwraca głowę w kierunku okna. Krzyżuje nogi i ręce. Jej twarz jest sucha, nieruchoma. Do pokoju wdziera się słońce. Jaśnieje złote miasto na stole, ołtarz z laki, sen matki. Uporczywie się w niego wpatruję, w malowane zwierzęta, ludzi i krajobrazy, ale wyobraźnia mnie zawodzi. Obrazy stają się coraz bardziej sztuczne, odległe i odrębne, jak matka, której gestów nie potrafię odczytać. Przyswajam sobie jej świat i ją w nim jak słowa, których znaczenia nie rozumiem, a które chłonę, by potem obracać je w ustach z satysfakcją i ze smakiem, udając, że współdzielimy jakąś tajemnicę.
Babcia kręci głową. Ja nie wiem, co to będzie, mamrocze. Schyla się i wysuwa tułów tylko na tyle, by sięgnąć po torbę z napisem SPORT. Znika w przedpokoju.
Przechodząc przez próg, zagwiżdżę materiały promocyjne wydawnictwa Cyranka