– Może zatańczymy? – Piotr pochylił się przed Ireną.
– Chętnie, oboje jesteśmy bez pary, więc musimy sobie jakoś radzić – odparła rezolutnie i wtuliła się w jego ramiona.
– Mógłbym z tobą przetańczyć całe życie – powiedział cicho, ale uznała, że na taką deklarację lepiej będzie nie odpowiadać. Mogła nie dosłyszeć. Komplikacje w miłości, tego jej brakowało! Ależ bosko tańczył ten Piotr. Czemu było jej tak dobrze? Przecież Staszek był dla niej najważniejszy. Dla zatarcia niezręcznego milczenia posłużyła się komplementem.
– Jesteś bardzo dobrym tancerzem, Piotrek. Mogę z tobą tańczyć do rana, gadać też, byle nie za dużo, sam rozumiesz – dodała.
Kiwnął głową ze śmiechem, okręcił ją w tańcu, poczuli się jak na balu z bajki. W tej chwili był jej księciem i zapomniała o porzuconych w domu projektach. Syndrom Kopciuszka odezwał się jednak w odpowiedniej chwili i kazał jej pomyśleć o powrocie. Syndrom i tak się spóźnił, bo było dobrze po północy, kiedy pożegnała się z Janką i Donatem.
– Odprowadzę cię – powiedział Piotrek, a ona kiwnęła głową. Szli przez puste, ciemne miasto, trzymając się za ręce. Przez chwilę nic nie mówili. Irce przez głowę przebiegały myśli pełne skrupułów: przecież wiadomo, jak kończy się odprowadzanie po przyjęciu. On spodziewa się zaproszenia na górę, a ona… ona bardzo ma ochotę go zaprosić. Ochota objawia się dreszczami na skórze, wynika trochę z grającej we krwi mocy procentów, trochę z tego, że Stasiek był ostatnio niemożliwy, ale i tak zabiłaby go, gdyby to on odprowadzał teraz do domu jakąś koleżankę. Ale też ten Piotrek jest pięknym blondynem…
– To był udany wieczór, prawda? – zapytał cicho Piotr, kiedy byli już blisko domu Ireny.
– Tak, rzeczywiście, świetnie wszystko wyszło – potwierdziła i uznała, że przydałby się neutralny temat rozmowy. Przyszły jej na myśl ryby, one są na ogół dosyć obojętne uczuciowo. – Skąd ten Donat wytrzasnął w Warszawie węgorze? I to teraz, w marcu? Na Mazurach był, nie wiesz przypadkiem?
– Wiem, że Donata stać na dużo, zwłaszcza jeśli chodzi o Jankę. Wiele możemy zrobić dla kobiety…
Znowu zrobiło się niebezpiecznie, więc Irena zaczęła od innej strony.
– Nie było cię wczoraj w pracy? Byłeś w terenie?
– Nie, wziąłem dzień urlopu, rodzice przyjechali z Poznania, chciałem im to i owo pokazać, sama wiesz, tyle się w Warszawie dzieje.
– Tak, dzieje się… – zgodziła się i zdecydowała się na skok w przeszłość. – Pamiętasz, jak byliśmy na grzybach w zeszłym roku? Tu niedaleko, pod Warszawą?
– Pewnie, że tak, znalazłaś takiego wielkiego kozaka. Zresztą pamiętam wszystko, co się z tobą wiąże…
– O, zobacz, jesteśmy! – krzyknęła Irena, a on pochylił się i ją pocałował.
Objęła go za szyję, już gotowa zaprosić kolegę na górę… i nagle błysnęła jej w głowie okropna myśl. Jak wygląda jej zostawione naprędce mieszkanie? Jak melina! Pościel na wierzchu, zlew wypełniony naczyniami, a popielniczki petami. Przecież nie zajmowała się ostatnio sprzątaniem, była sama w domu. Papiery na stole, porozrzucane szklanki. Obraz tak okropnego gniazdka miłości zabił jej pożądanie.
– Piotr – jęknęła. – Piotruś, nie mogę cię zaprosić. Mam okropny bałagan. Straszny! W żadnym calu nie romantyczny!
Roześmiał się, ale był wyraźnie zawiedziony, odebrał to jako odmowę. Szarmancko ucałował jej dłoń.
– Zatem do zobaczenia w pracy! – powiedział.
Irena bez tchu wpadła do mieszkania. Przedstawiało się jeszcze gorzej, niż zapamiętała. Ale nie rzuciła się do sprzątania. Zepchnęła z parapetu gazety i garnek z zaschniętym sosem, usiadła w oknie i patrzyła na ciemne podwórko. Piotr znikł w bramie. Była o krok od tego, by za nim pobiec, rzucić mu się w objęcia. Co ją opętało? Co powstrzymało? Może jednak wierność kazała jej powołać się na bałagan. No nie, w takich warunkach nie mogła zakwitnąć żadna miłość. Kopnęła kubek po herbacie, położyła dłoń na sercu i powiedziała głośno:
– Ja, Irena Barbara Beckerówna Kuhn, przysięgam uroczyście, że nigdy nie wyjdę z domu, zostawiając nieposłane łóżko. Amen.
2.
Dalsze dni pokazały, że Piotr jest prawdziwym dżentelmenem: mężnie przyjął kosza i nadal zachowywał się jak najlepszy przyjaciel. Irena była nad wyraz miła dla męża, który powrócił z wyprawy, on dla niej, co wzbudziło w niej lekkie podejrzenia. Z Janką nie miały przed sobą tajemnic, więc Irka postanowiła to skonsultować z przyjaciółką.
– Piotrek to porządny chłopak – powiedziała Janka. – Sądzę, że kocha się w tobie od tej potańcówki nad Wisłą, tylko nie zdążył ci powiedzieć między wakacjami a Staśkiem. I bardzo dobrze, że do niczego nie doszło.
– Bajzel mnie uratował! Głupio by potem było i w ogóle jak? Nie nadaję się na taką, co ma gacha.
– Wiesz co? – powiedziała Janka. – Sądzę, że to wcale nie chodziło o mieszkanie. Odezwały się w tobie lojalność i wierność. Przysięgałaś i kochasz Staszka, no nie? Przecież bajzel bajzlem, są hotele, w hotelu by was nie zameldowali, ale czy on by w ogóle patrzył na bałagan? Stało się dobrze, wszystko wróci do normy, a ty pamiętaj: nigdy, przenigdy nie mów o tym Staśkowi.
– Może i masz rację…
Dowartościowana własną szlachetnością, zajęła się ze zdwojoną siłą małżeństwem. Staś przywiózł jej prezent, opowiadał o tym, co widział w Berlinie Wschodnim, co dla niej było wyjątkowo atrakcyjne, bo rzadko kto wyjeżdżał teraz z Polski, nawet w granicach bratniego sojuszu. Delegacja redakcji obcojęzycznej Polskiego Radia miała takie przywileje w ramach nawiązywania kontaktów z dziennikarzami państw socjalistycznych. Pojedyncze osoby wyjeżdżały też do stolic zgniłego Zachodu, ale to bywało niebezpieczne, bo niejeden dziennikarz decydował się nie wracać do kraju.
– Dziwnie było słyszeć niemiecki na ulicach – opowiadał Staś. – Wracały najgorsze koszmary. Powstanie, Boże, miałem piętnaście lat, widziałem straszne rzeczy! Trudno pokonać nienawiść.
Irena milczała. O powstaniu rozmawiali rzadko, a przy innych ludziach wręcz nigdy, lepiej było trzymać udział Stasia w tajemnicy. Należał do AK, pseudonim Stanko, przeszedł szlak bojowy ze Śródmieścia, obwód Radwan. Szli kanałami, wyszli prosto pod karabiny Niemców, wzięto ich do niewoli, wszystkich czekał obóz jeniecki – i tak szczęście, że nie od razu śmierć. Po wyzwoleniu przedostał się na Zachód, odnalazł ojca w Anglii, razem wrócili. Nikt się teraz nie chwalił takim patriotyzmem. Staś rzadko wspominał te czasy, coś go teraz wzięło, gdy siedzieli razem na tapczanie… Zacisnął powieki, jakby chciał odgonić wspomnienia. Przytuliła się do niego. Westchnął.
– Ale cóż, język to język, ludzie tam zgaszeni, Berlin podnosi się z gruzów, sporo już odbudowali. Za to komunizm panoszy się chyba gorzej niż u nas, nie przyjęli planu Marshalla, tak jak i my zresztą. Czasem myślę, że te nasze władze nie mają rozumu i nic nigdy tu się na dobre nie odbuduje.
– Żałujesz, że wróciliście z ojcem z Londynu? – spytała cicho.
– Nie. Wiesz, nie mógłbym zostać na Zachodzie, nie. Tu jest moje miejsce. No i tęskniłbym za tobą…
Na to czekała. Wszelkie wątpliwości odpłynęły w dal, scena z Piotrem pod domem wydała jej się nagle tylko zabawna.
– Tęskniłeś? – dopytywała w ciemności.
– Tęskniłem. I jakaś inna mi się wydajesz, piękniejsza… Byłaś u fryzjera?
– I w domach mody, urody i czegoś tam jeszcze z paznokciami. Lucyna mnie zmotywowała. W każdym razie koledzy w pracy też zauważyli i czynią mi awanse…
– Powiedz którzy, to przyjadę i dam w pysk.
– Przestań, Stasiek. Jesteśmy jak mała wyspa na świecie. My dwoje i Jurek, nic tego nie zmieni. Tylko nigdy nie kłam i niczego nie ukrywaj – dodała zadowolona, że nie mógł dostrzec jej rumieńca.
– Obiecuję ci szczerość ponad wszystko! Jestem przedwojennej daty – roześmiał się w ciemnościach i przygarnął ją do siebie. – Chodź tu, bardzo się stęskniłem.
Przez kilka miesięcy była naprawdę szczęśliwa, zwłaszcza że okazało się, że czułe powitania przyniosły oczekiwany skutek: była w ciąży! Mogłaby tańczyć na ulicach, miała nadzieję na córkę, Staszek też nie posiadał się z radości, a ciotka Lucyna pochwaliła ich, że nareszcie się zdecydowali! Irka zaplanowała kilka dni odpoczynku, świetnie się składało, że dziadkowie wybierali się nad morze i chcieli zabrać ze sobą Jurka. W dodatku przyszło zaproszenie ze Śląska: Lilka wychodzi za mąż! Wesele będzie w Bytomiu, a zamieszkają w Katowicach, bo stamtąd pochodzi narzeczony. Z Lilką, kuzynką Ireny, jedyną rówieśnicą w rodzinie, spędzały u dziadków wakacje tuż przed wojną, potem również w czasie okupacji. Razem kradły maliny z ogrodu sąsiadki Gieni Raczkowskiej… Bliżej poznały się w czasach Bytomia.
Co jak co, ale na ślubie Lilki musiała być! Staśkowi nie chciało się jechać i to zirytowało Irkę, a że hormony robiły swoje, płakała i wściekała się na zmianę. Rodzina uznała, że to jej szkodzi, jakoś przekonano Staszka, że Bytom to nie koniec świata, pojadą i wrócą, Jurek będzie w tym czasie nad morzem wdychał jod… To w końcu tylko dwa dni za dwa tygodnie. Ustąpił, ale w duszy Ireny pozostał cień i zawsze uważała, że to jego niechęć do wyjazdu spowodowała późniejsze wypadki, a nie to, że – niepomna rodzinnych przestróg – za dużo pracowała, biegała do biura, przedszkola i brała prace zlecone. Zaczynał się czwarty miesiąc ciąży, już troszeczkę było widać, z upodobaniem poszerzyła więc ulubioną spódnicę i zdziwiła się, że zwykła czynność tak bardzo ją zmęczyła. Tego dnia była sama z Jurkiem, bo Staszek dyżurował w radiu podczas nocnej audycji. Nastawiła nawet program, by słyszeć jego głos, po czym sięgnęła po termometr, bo źle się poczuła.
Termometr pokazał trzydzieści dziewięć i pół stopnia, a wolałaby nie chorować w ciąży. Zmierzyła jeszcze raz, lecz nie chciało być inaczej.
"Spadnie do rana" – pocieszyła się, owinęła kraciastym kocem, bo wstrząsały nią dreszcze. Rano było trochę lepiej, odprowadziła Jurka do przedszkola i poszła do pracy. Postanowiła nie mówić rodzinie o złym samopoczuciu. "Byle wyprawić ich nad to morze, potem pochoruję kilka dni i będzie lepiej" – postanowiła. "A do wesela Lilki wydobrzeję".
Prawie słaniała się na nogach, pakując ubrania Jurka, więc poprosiła Stasia, by odwiózł go do rodziców i na dworzec bez niej. Kiedy wrócił i zameldował, że są w drodze do Łeby i osobiście machał im z peronu na dworcu, Irka już nie słyszała. Leżała w łóżku, gorączka skoczyła do ponad trzydziestu dziewięciu stopni, a co gorsza – coraz bardziej bolał ją brzuch.
– Jedziemy do doktor Wojno! – zakomenderował Staszek.
Pojechali tramwajem, w przychodni natychmiast dostali skierowanie do szpitala zakaźnego. Było blisko, poszli pieszo. Po drodze poczuła silne uderzenie w dole brzucha i zobaczyła krew na pończochach. Popatrzyli na siebie z przerażeniem, do izby przyjęć Staszek niósł ją na rękach. Niestety, nic się nie dało zrobić.
– Poronienie na tle zakaźnym – orzekł lekarz w szpitalu na Madalińskiego.
Rozmawiali w gabinecie, już się wybudziła z narkozy, ale nadal źle się czuła i dobijała ją rozpacz. Straciła dziecko. Musiała się z tym uporać, teraz chciała się natychmiast ubrać i wracać do domu, ukryć się w łóżku przed całym światem.
– Na razie musi pani u nas zostać dłużej – oznajmił lekarz. – Utrata ciąży była skutkiem, nie przyczyną, choroba nadal się rozwija. Podamy silne leki, ale chyba położę panią na korytarzu. Wszystkie sale zajęte, cholera by to wzięła!
– Byle gdzie, doktorze, byle szybko, bo lecę z nóg.
I rzeczywiście zsunęła się z krzesełka… Lekarz zerwał się, narobił krzyku, kazał dostawić jakieś łóżko pod oknem w najmniej przepełnionej sali. Dwa dni później było już z Irką znacznie lepiej i obiecano ją wypisać. Nic z tego nie wyszło, ponieważ nagle spuchła i dostała koszmarnej wysypki. Coś zadziałało alergicznie. Seria zastrzyków w pośladki była bolesna, ale dawała szanse na poprawę.
– Wszystko mi jedno – jęczała zapłakana Irka. – Możecie mi skłuć cały tyłek, tylko niech ta wysypka zniknie. Płakała, bo bolała ją każda cząstka ciała i duszy. A na widok swojej spuchniętej i obsypanej krostkami twarzy zażądała, by nikogo do niej nie wpuszczać w czasie odwiedzin.
Zastrzyki zadziałały, mogła wrócić do domu. Stasiek przyjechał po nią taksówką, przed wyjściem poszła do gabinetu lekarskiego.
– Doktorze, dziękuję za wszystko – powiedziała cicho – ale czy może mi pan powiedzieć, jaką płeć miało dziecko?
Doktor popatrzył na nią swymi mądrymi oczami i westchnął.
– Nie warto wiedzieć, pani Ireno, naprawdę. Nie warto. To rozbudzi wyobraźnię, zamiast ukoić nerwy. Zaraz wymyśli pani imię, ubranka, rower i dyplom, osobę, której nie ma i nie będzie. Poronienia się zdarzają, dwa, trzy miesiące i będzie następna ciąża, nie ma żadnych przeciwwskazań. Tylko proszę na siebie uważać.
W domu wszystko wydawało się jakieś dziwne. Doktor miał rację, trzeba było wracać do życia. Staś rozumiał, że Irka musi spotykać się z ludźmi, nawet jeśli nie ma na to ochoty. Oczywiście na wesele Lilki nie pojechali, ale Staś namawiał żonę na brydża, na kolejne imieniny, a przecież w lecie przypadały i Lucyny, i jego siostry Marii, a siódmego sierpnia Donata! Zwykli chodzić całym gronem do siebie i zrzucali się na wspólny prezent. Zestaw sztućców Gerlacha dla Donata ożywił nieco Irenę. Wyciągnęła odświętną kieckę, natapirowała włosy, przykleiła sztuczne rzęsy, pierwszy raz od dawna umalowała się dokładnie.
Westchnęła, ale poszli. Zdziwiła się nieco na przyjęciu, bo Staszek odmawiał wznoszenia toastów, nie pił wódki i oznajmił jej, że został abstynentem.
– No dobrze, proszę cię bardzo, ale jest jakiś powód? – zapytała, kiedy wracali do domu.
– Czasy niebezpieczne – odparł – nigdy nie wiadomo, z kim pijesz i co potem kto do jakich służb doniesie. Po wódce rozwiązują się języki. Dwóch kolegów z radia aresztowali, bo się wygadali o swojej akowskiej historii.
Zamilkła. Cienie przeszłości były przekleństwem całego pokolenia, nawet sporo lat po wojnie. Już prawie dziesięć!
– Chcę już o tym zapomnieć, Staszek – powiedziała cicho. – Musimy żyć od nowa. Wszystkie rozmowy kończą się gadką o wojnie. Nienawidzę tego, próbuję żyć bez ciągłego wracania do przeszłości i bez polityki. Nie było łatwo. Kilka dni później przybiegła do nich Janka z wieścią, że aresztowano Halinę.
– Jezus Maria, za co?
– Pozwoliła sobie podać w wątpliwość kult Stalina. I głupia palnęła to w pracy. Że był zbrodniarzem, a nazwanie miasta jego imieniem to grzech. No i nie minęły dwie godziny, jak przyszli dwaj smutni panowie… Siedzi na Rakowieckiej, sama chyba do końca nie rozumie, co się z nią dzieje. Staszek, masz jakieś znajomości? Przecież trzeba jej pomóc… Jej rodzice zginęli w getcie.
Staszek uruchomił wszystkie znajomości, aby pomóc. Sprawa była trudna, świadkowie słyszeli, jak obraziła wodza, ona nie bardzo temu zaprzeczała, żaden adwokat nie palił się do obrony. Wreszcie, po czterech miesiącach więzienia, była tak przerażona, wygłodzona i wymęczona przesłuchaniami, że przyjęła zaproponowaną linię obrony: absurdalna pomyłka, miała na myśli Hitlera, dopiero po czasie zrozumiała, że mówią o Stalinie. Oczywiście popiera ustrój, partię i komunizm, wszystko, co chcą, byle tylko wyjść. Znajomości Staśka pomogły. We troje odbierali Halinkę, gdy wychodziła z Rakowieckiej. Blada i cicha jak cień.
– No już, już – przytuliła ją Janka. – Teraz będzie dobrze.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie tu dobrze – szepnęła Halina. – Co ja teraz zrobię, pracy nie znajdę. Wyjechać? Przecież tu jest mój dom.
– Mowy nie ma – rzuciła Irena. – Moja ciotka już ci załatwiła pracę w bibliotece. Zawsze kochałaś książki. Nikt tam nie pyta o poglądy ani o narodowość, na szczęście…
To ostatnie chlapnęła bez przemyślenia. Halina popatrzyła na nią z wyrzutem.
– Jestem Polką, Irka. Mój tata uczył historii w polskiej szkole. Oboje z mamą zginęli podczas powstania w getcie. Pochodzenie nie ma tu znaczenia. Jestem Polką o semickich korzeniach, jedną z niewielu, które przetrwały… Ale dziękuję wam za pomoc, pewnie, że chcę tę pracę w bibliotece.
Niełatwo mnie zabić. Opowieść o Joannie Chmielewskiej materiały promocyjne wydawnictwa Znak Jednym Słowem