Są adoptowane, chociaż według dokumentów to biologiczne potomstwo swoich opiekunów. Może być ich nawet 300 tys.

Chociaż od rodziny lub sąsiadów dowiedzieli się, że zostali adoptowani, w ich dokumentach nie było śladów adopcji, a w aktach urodzenia rodzice adopcyjni figurowali jako biologiczni. Prawnik Enrique Vila Torres nazwał ich hijos falsos (fałszywymi dziećmi), a ich liczbę oszacował na około trzystu tysięcy. Publikujemy fragment książki "Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci" Katarzyny Kobylarczyk w przekładzie Katarzyny Marczewskiej, która ukazała się 4 października 2023 roku.

Po latach wydaje mu się dziwne, że nie zorientował się wcześniej: zawsze był inny. Kiedy przychodzili, zbierali się wokół stołu, zaczynali się śmiać i rozmawiać, on siedział cicho. Nawet mieli go trochę, no wiesz, za głupiego. Siedzi chłopak i nie odzywa się do cioć i wujków. Zapomniałeś języka w gębie, Enrique? Jak chcesz zostać tym adwokatem, skoro nic nie mówisz?

To widać, był brzydkim kaczątkiem, dopiero później zamienił się w łabędzia.

W 1988 roku Enrique Vila Torres miał dwadzieścia trzy lata, kończył studia prawnicze. Ojciec – ten, którego uważał za ojca – umierał mu w szpitalu, na raka płuc. Enrique, jedyny syn, porządkował papiery w jego gabinecie. Znalazł dokumenty swojej adopcji. Był świt, cisza w domu, dużo myśli. Nagle wróciło wspomnienie: Enrique ma osiem lat, bawi się z kuzynami w starej kuchni babci, wokół plamy tłuszczu na niebieskich kafelkach, bordowe garnki, oni zaczynają go przezywać: "Jesteś adoptowany! Wzięli cię z ulicy!", a on płacze.

Ludzki mózg jest niesamowity. Otorbił to wspomnienie, ochronił mnie przed nim. Zapomniałem o tym i nie pamiętałem, aż do chwili, kiedy znalazłem akt adopcji.
Zobacz wideo Beata prowadzi rodzinny dom dziecka. Adoptowała pięć córek

Poszedł przejrzeć się w lustrze. Zobaczyć, kim jest. Był sobą. To znaczy kim? Obudził mamę. Tę, którą uważał za mamę. Rozpłakała się. Powiedziała: nie chciałam ci o tym mówić, bałam się, że przestaniesz mnie kochać. Szybko dowiedział się, że przyszedł na świat 18 maja 1965 roku w Sierocińcu Świętej Izabeli w Walencji, skąd nazajutrz tata i mama wzięli go do domu. Enrique chciał wiedzieć więcej, chciał wiedzieć, kto go urodził, ale mama mogła mu powiedzieć tylko to, że ta dziewczyna była młodziutka i że pochodziła z północy kraju. Później okaże, że w tym czasie w sierocińcu mieszkało kilkanaście młodych kobiet w ostatnich miesiącach ciąży. Czekały na poród, bo ich brzuchy trzeba było z różnych powodów ukryć. Jeszcze później Enrique dowie się, że takich miejsc ukrywania kobiet w całej Hiszpanii było więcej. Wtedy, w 1988 roku, Enrique po raz pierwszy udało się porozmawiać z siostrą Aurorą z sierocińca. Powiedziała mu, że ma dane jego prawdziwej matki, ale on nie ma prawa ich zobaczyć.

Jako adwokat Enrique wyspecjalizował się w prawie adopcyjnym i poszukiwaniach korzeni biologicznych. Nazywał się "poszukiwaczem rodzin". Ludzie przychodzili do jego kancelarii w Walencji, siadali przed biurkiem i mówili: jestem adoptowany, chciałbym poznać moich rodziców. Z początku było to bardzo trudne. Hiszpańskie prawo dotyczące adopcji aż do 1987 roku było dziurawe i pełne sprzeczności. Państwo w niewielkim stopniu kontrolowało proces adopcyjny. Właściwie – nie kontrolowało go w ogóle. Adopcja była czymś na kształt prywatnej umowy, mógł ją przeprowadzić praktycznie każdy adwokat lub notariusz, a urzędnicy ograniczali się jedynie do zapisania w dokumentach rezultatu tych ustaleń. Tym, co przede wszystkim utrudniało klientom Enrique odnalezienie biologicznych rodziców, był "poród anonimowy". Najogólniej mówiąc: żeby dziecko mogło zostać oddane do adopcji, matka musiała podpisać, że się go zrzeka. Wtedy w papierach zostawał po niej ślad. No, chyba że skorzystała z prawa do porodu anonimowego. Wówczas nie musiała niczego podpisywać. Jej nazwisko znikało ze wszystkich dokumentów dziecka (na potrzeby urzędów sędzia wymyślał mu wtedy nowe nazwiska), a często także z dokumentacji klinik położniczych i szpitali. Kobieta mogła też zostawić dziecko w sierocińcu, pod opieką zakonnic, i odejść. W przeszłości dziecka ziała czarna dziura. Nie dawało się ustalić, skąd pochodzi, a pytani o to urzędnicy rozkładali ręce. Wprawdzie w hiszpańskiej konstytucji, uchwalonej w 1978 roku, znajdował się artykuł 39, którego paragraf 2 głosił: "Władze publiczne zapewniają również kompleksową ochronę nad dziećmi, które są równe wobec prawa bez względu na pochodzenie, oraz matek, niezależnie od ich stanu cywilnego. Prawo umożliwi dochodzenie ojcostwa", ale wśród prawników nie było zgodności, jak go stosować. Uważano, że prawo matki do ukrycia swojej tożsamości jest nienaruszalne. Dopiero 21 września 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy dokonał interpretacji artykułu 39, odczytując w nim niezbywalne prawo dziecka do wiedzy o tym, kim są jego rodzice. To konstytucyjne prawo było nadrzędne wobec prawa matki do anonimowości. Do biura Enrique Vili Torresa zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi. Wiedzieli, że zostali w dzieciństwie adoptowani, ale nie potrafili sami odnaleźć śladu biologicznych rodziców. Liczyli na to, że wyspecjalizowany adwokat będzie wiedział, gdzie szukać ich dokumentów.

Pytanie, które im zadawał, brzmiało: "Czy mogę zobaczyć akt urodzenia?".

Pierwszą próbą uregulowania procesu adopcyjnego w Hiszpanii było prawo z 24 kwietnia 1958 roku. Wprowadzało ono dwa typy adopcji: pełną i niepełną. W obu przypadkach wymagano, by rodzice adopcyjni ukończyli trzydzieści pięć lat, nie mieli własnych dzieci, a różnica wieku między nimi a przysposabianym dzieckiem wynosiła ponad osiemnaście lat. Mogli wówczas adoptować dziecko poniżej czternastego roku życia, które przez przynajmniej trzy lata pozostawało "porzucone", co oznaczało, że jego rodzice byli nieznani, zrzekli się praw rodzicielskich lub było "podrzutkiem", od niemowlęctwa wychowywanym w sierocińcu. Aż do 1970 roku adopcja niepełna oznaczała, że dziecko zachowuje nazwiska biologicznych rodziców. Pełna pozwalała nadać dziecku własne. Zawsze jednak pozostawał po niej urzędowy ślad. Na lewym marginesie aktu urodzenia było miejsce na adnotację: dziecko adoptowane. Enrique brał akty urodzenia swoich klientów i zdumiewająco często informował ich: "Szanowny panie, nie jest pan adoptowany. Jest pan biologicznym dzieckiem pana Fulanito Tal i pani Fulanity Cual". Klient zaczynał się wtedy upierać. "Nie, to nieprawda – mówił. – Nie jestem ich dzieckiem, miałem osiemnaście lat, kiedy powiedzieli mi, że mnie adoptowali". Albo: "Nie, nie mogę być ich dzieckiem, moja mama była bezpłodna, nie mogła mieć dzieci".

To było dziwne. Bardzo wiele osób, które pojawiały się w biurze Enrique Vili Torresa, twierdziło, że zostały adoptowane, chociaż według prawa i dokumentów były biologicznymi dziećmi swoich rodziców. Czasem, po długim szukaniu popartym nakazami sądowymi, udawało się odnaleźć jakieś formularze adopcyjne. Czasem – i to było jeszcze bardziej niepokojące – nie było nic.

Wkrótce Enrique doszedł do wniosku, że w Hiszpanii żyje duża grupa osób, które – chociaż zostały adoptowane – we wszystkich oficjalnych dokumentach figurują jako biologiczne dzieci swych rodziców, będących w istocie rodzicami adopcyjnymi. Było to niezgodne z jakimkolwiek prawem – zarówno obecnym, demokratycznym, jak i poprzednim, frankistowskim. Było jednak faktem. Niektóre z tych osób wiedziały, że są przysposobione. Czasem poinformowali ich o tym rodzice adopcyjni, czasem domyślali się sami, najczęściej jednak prawda wychodziła na jaw przypadkiem: w szufladzie ojca odnajdywały się dokumenty adopcji; w badaniach medycznych nie wychodziły im choroby genetyczne, które powinni odziedziczyć albo nie zgadzały się grupy krwi. Często o tym, kim są, dowiadywali się od obcych. Od sąsiada, który popił na potańcówce. Od koleżanek z klasy.

Pewna ośmioletnia dziewczynka z Andaluzji dowiedziała się o tym, że jej mama nie jest jej mamą, kiedy na wiejskim festynie dla żartu ukłuła sąsiadkę kolcem kaktusa w tyłek.

– Czegóż innego można by się było spodziewać po bękarcie! – wrzeszczy ukłuta.

– Ja nie jestem bękartem, tam stoi mój tatuś – broni się dziewczynka.

– Oczywiście, że jesteś! Zabrali cię z kołyski!

Dziewczynka nadal nie rozumie. Kołyska to po hiszpańsku cuna. Wszystkie dzieci śpią w kołyskach…

– Idiotko! – prycha kobieta. – Jesteś z casa cuna, jesteś podrzutkiem!

Casa cuna to sierociniec.

Badając losy adoptowanych dzieci, Enrique Vila uzmysłowił sobie jeszcze jedną rzecz. Większość nielegalnie przysposobionych dzieci zapewne nigdy nie dowiaduje się, że zostały adoptowane.

Niczego nie przeczuwają. Nie podejrzewają. Nie mają żadnych wątpliwości co do swojej tożsamości, więc nie szukają. Nie wiedzą nawet, że mogłyby czegoś szukać. Że jest jakiś sekret.

Kiedy Enrique spróbuje oszacować skalę problemu, dojdzie do wniosku, że osób, które zostały adoptowane, chociaż według dokumentów są biologicznym potomstwem swoich opiekunów, może być w Hiszpanii nawet trzysta tysięcy. Nazwie je hijos falsos, fałszywymi dziećmi.

[…]

Mężczyzna, który przychodzi do biura Enrique Vili Torresa, mówi to samo, co większość klientów walenckiego adwokata: "Jestem adoptowany, chcę poznać moich prawdziwych rodziców". Może tylko ubiera to w bardziej dramatyczną formę, jak Raquel Seco w rozmowie z dziennikarką "El País". "Nie mam na imię Antonio, nie nazywam się Barroso. Nie wiem, czy urodziłem się w Saragossie i nie wiem, czy to było 18 lutego. Moje życie jest kłamstwem". Może dodaje też: "Rodzice kupili mnie w Saragossie za sto pięćdziesiąt tysięcy peset". Antonio (przyjmijmy, że tak się jednak nazywa) wie to wszystko od kolegi, José Luisa Moreno. Na początku lat dwutysięcznych rodzice, którzy przed dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu laty kupili noworodka, starzeją się i chorują. Niektórzy u schyłku życia decydują zdradzić dzieciom sekret. Ojciec José Luisa Moreno robi to dosłownie dzień przed śmiercią. "Kupiliśmy cię od księdza w Saragossie – zwierza się synowi. – Mogliśmy wybrać: chłopiec czy dziewczynka. Zapłaciliśmy sto pięćdziesiąt tysięcy peset. Rodzice Antonia zrobili to samo".

Antonio pamięta, że w dzieciństwie dzieci krzyczały za nim, że jego mama nie jest jego mamą, ale kiedy ją o to zapytał – zaprzeczyła. Czasami opowiadała mu nawet szczegóły porodu. Miał trzydzieści osiem lat, kiedy dowiedział się, że kłamała. Obaj – Antonio i José Luis – zrobili sobie badania DNA. Wykazały, że nie są dziećmi ludzi, których uważali za rodziców. Postanowili poprosić o pomoc Enrique Vilę Torresa.

Enrique przygotowuje dla nich pozew przeciwko szpitalowi, w którym przyszli na świat. Ktoś przecież sfałszował ich tożsamość, wystawił dokumenty, które pozwoliły wpisać ich jako hijos falsos, fałszywe dzieci. To przestępstwo. Sąd umarza jednak postępowanie – najpierw z braku dowodów, potem z powodu przedawnienia. Antonio i José Luis zakładają wówczas ANADIR – Krajowe Stowarzyszenie Poszkodowanych przez Nielegalne Adopcje (Asociación Nacional de Afectados por Adopciones Irregulares). Chcą walczyć dalej.

Strona Asociación Nacional de Afectados por Adopciones Irregulares, na zdjęciu AntonioStrona Asociación Nacional de Afectados por Adopciones Irregulares, na zdjęciu Antonio Asociación Nacional de Afectados por Adopciones Irregulares /screen

Odzew ich zaskakuje. Niemal codziennie ktoś z Teneryfy, Barcelony, Kadyksu, Malagi, Murcji, Bilbao, Alicante albo Saragossy pisze lub dzwoni, żeby opowiedzieć swoją historię i poprosić o pomoc w odnalezieniu rodziny.

Organizują się także osoby urodzone w madryckich klinikach San Ramón, Santa Cristina i Belén. Pomaga im internet. Na forach i grupach dyskusyjnych quiensabedonde.es i buscapersonas.org dzielą się swoimi historiami. Dostrzegają, jak bardzo są podobne. W listopadzie 2008 roku do redakcji "El País" dzwoni jedna z kobiet urodzonych w San Ramón. Dziennikarz Jesús Duva ukrywa ją pod imieniem María. Rodzice Maríi przez wiele lat starali się legalnie adoptować dziecko, ale doczekali się jedynie odmownej odpowiedzi z madryckiego departamentu adopcji. Urzędnicy napisali, że nie mogą pomóc, bo "istnieje bardzo niewiele dzieci w sytuacji prawnej porzucenia". W chwili otrzymania tego listu małżeństwo od półtora roku opiekowało się już Maríą. Kupili ją w klinice San Ramón. Żeby opłacić jej adopcję sprzedali dom.

Temat staje się głośny. Hiszpania żyje śledztwem sędziego Garzóna, które dotyczy utraconych dzieci więźniarek i dramatem ofiar nielegalnych adopcji. W prasie, radiu i telewizji pojawia się coraz więcej mniej lub bardziej sensacyjnych doniesień. W 2009 roku María José Esteso Poves, dziennikarka gazety "Diagonal", pisze:

Porwania dzieci, które zaczęły się w pierwszych latach dyktatury od więźniarek politycznych, potem zmieniły się w powszechną praktykę.

Przytacza badania socjologa Francisco Gonzáleza de Teny: "modus operandi był ten sam: kobiety rodziły w terminie i metodami naturalnymi zdrowe dzieci, które następnie zabierano pod pretekstem konieczności umieszczenia ich w inkubatorze. Potem mówiono rodzinom, że noworodki zmarły i że klinika wszystkim się zajmie. Rodzice nie widzieli ciał, a lekarze poświadczali zgony. Wiadomości przekazywali księża lub zakonnice". González de Tena w 2008 roku przygotował raport na temat zaginięć dzieci w szpitalach i klinikach porodowych. Zawarł w nim przypadek Beatriz Soriano Ruiz, urodzonej 3 stycznia 1964 roku w madryckiej klinice O’Donell. Dwa dni po porodzie dziewczynkę zabrano od rodziców, a personel nie pozwalał nikomu się z nią zobaczyć. 17 stycznia rodzice dowiedzieli się, że zmarła. Późniejsze śledztwo wykazało, że w tym samym szpitalu 18 stycznia umarło siedmioro innych dzieci, wszystkie z jednej przyczyny. Na zapalenie ucha. González de Tena jako pierwszy używa wówczas terminu bebes robados, "ukradzione dzieci". Stwierdza, że traktowano je jak przedmioty. "Handlowano nimi niczym zwierzątkami domowymi albo chińskimi wazonami. Po raz pierwszy ktoś mówi publicznie: to, co w latach czterdziestych i pięćdziesiątych było represją polityczną, w latach sześćdziesiątych zamieniło się w lukratywny biznes. Był popyt, więc zorganizowano podaż. Nie było więzień, ale były szpitale. Opinii publicznej przedstawia się także kolejny oburzający fakt: kradzieże i handel dziećmi nie skończyły się wraz z dyktaturą. Przeżyły ją".

Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieciCiałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci materiały promocyjne wydawnictwa Czarne

Więcej o: