Jeździ po Rosji. "Zawsze natykam się na oczy, które nie chcą widzieć, na obojętność, która ukrywa strach"

"Pociąg do Imperium" to podróż przez Rosję czasu wojny. Maja Wolny jako jedna z niewielu pisarzy i pisarek na świecie jeździ po kraju Putina tuż po ogłoszeniu przez Rosję mobilizacji. Publikujemy fragment jej reportażu.

Im bardziej prospekt Newski zbliża się do rzeki Newy, tym bardziej pięknieje i rośnie. W okolicy mojego hotelu dopiero się zaczyna, rozpędza. Jeszcze nic nie przepowiada wspaniałości, które wkrótce ukażą się oczom przybysza.

Ulica miała być petersburską aleją Champs Élysées. I choć zabrakło tak cenionej w klasycyzmie symetrii, to jednak od początku przyciągała rezydujących w Rosji najszykowniejszych kupców i jubilerów, a po pierestrojce również i najbardziej luksusowe marki, tak pożądane przez rosyjskie elegantki symbole zgniłego Zachodu. Są więc na Newskim sklepy Louisa Vuittona, Diora czy Prady. Teraz, w październiku 2022 roku – wszystkie pozamykane. W witrynach wiszą enigmatyczne informacje – "zamknięte z powodów technicznych", "czasowo zamknięte, zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej". Żadnej wzmianki o wojnie z Ukrainą, ani słowa o sankcjach. Na razie po prostu zniknął personel i znaczna część kolekcji, ale sklepy nie są zupełnie puste. Pewnie wciąż czekają, co się stanie, na którą stronę przechyli się szala zwycięstwa. Luksus nie lubi pośpiechu ani drastycznych zmian.

Zobacz wideo Ukraina zdemontowała herb ZSRR z pomnika "Matki Ojczyzny". Zastąpił go trójząb

Ile jest w Europie tak pięknych i reprezentacyjnych ulic? Na razie można po prostu przygasić światła i utrzymywać okno wystawowe w czystości. W ten sposób wzbudzać tęsknotę za dawnym porządkiem i jednocześnie nie zwalniać miejsca, na które pewnie już czają się konkurenci ze Wschodu, tacy jak sieć sklepów Mongolski Kaszmir czy też Białoruski Trykotaż, których butiki już są w okolicy.

Widzę otwarty sklep Paula Smitha. W środku kilka osób. Drogerie Yves Rocher też działają w najlepsze. To nie ich wojna. Chcę przejść do samego końca słynnej ulicy, ale to prawie pięć kilometrów. Jest zimno, zaczyna padać. Wsiadam do trolejbusu, żeby skrócić drogę. Za szybą migają sklepy, kawiarnie, kobiety z siatkami, dziecięce wózki, psy na smyczy. Z okien pojazdu wielkomiejskie życie Petersburga wydaje się zupełnie zwyczajne. Ale to tylko pozory.

Przyglądam się moim współpasażerom. Oczywiście nikt nie patrzy mi w oczy. Mimo względnego tłoku, ani jedna osoba nie zdecydowała się na to, żeby usiąść koło mnie. Wyglądam obco (zapewne przez wystające spod czapki dredy), jestem obca, a od obcych lepiej w niepewnych czasach trzymać się z daleka.

Wysiadam przy moście na Fontance. Stąd już niedaleko do najbardziej rozpoznawalnej części miasta: placu Pałacowego. Oprócz zielonobiałego Pałacu Zimowego, siedziby carów, gdzie mieści się muzeum Ermitaż, stoi tam masywne gmaszysko Sztabu Generalnego oraz niemal pięćdziesięciometrowa kolumna Aleksandra. Dziewiętnastowieczne damy bały się jeździć wokół niej powozem. Nawet ja dziś mam nieprzyjemne uczucie, że ważący sześćset ton kolos może runąć.

Dziwaczny pomnik sterczy na niemal pustym placu, ledwo widać, że tę kolumnę zwieńcza rzeźba przedstawiająca anioła z krzyżem w dłoni. Ta najwyższa tego typu konstrukcja na świecie ma w sobie coś niezwykle potężnego i absurdalnego. Tak jak wiele rzeczy w Rosji. Myślę, że w architekturze Petersburga, miasta zbudowanego pospiesznie, na pustkowiu, według imperialnego zamysłu cara, można się doszukiwać analogii do systemu władzy w tym kraju. Robił to wcześniej wspominany już przeze mnie markiz de Custine, któremu ciekawość i rozbudowana sieć kontaktów umożliwiła prawdziwie szpiegowską obserwację rządzonego przez cara państwa. Podobno Mikołaj I wpadł w wielki gniew, kiedy przejrzał cztery tomy dzieła de Custine’a i choć pożałował, że wpuścił Francuza na salony, z pasją wczytywał się w jego relację.

Jest coś ekscytującego w byciu podglądanym, w analizowaniu tego, jak widzą nas inni. Miejsce, w którym teraz stoję, wydaje się idealnym punktem obserwacyjnym. Kiedy do Petersburga przyjechał Kapuściński, też zadumał się nad pustką i potęgą placu Pałacowego. Jego zdaniem kompozycja placu uosabia prawdziwy charakter i strukturę władzy w Rosji: "Jej formę najwyższą symbolizuje Pałac Zimowy – siedziba panującego. Natomiast jej prawym ramieniem, najważniejszym i jedynym, nie jest ani władza duchowa (nie widać tu cerkwi), ani władza przedstawicielska (nie widać tu budynku parlamentu), ale armia, wojsko, oręż (gmach Sztabu Generalnego)" – pisał w "Imperium".

Ulica w Petersburgu w październiku 2023 rokuUlica w Petersburgu w październiku 2023 roku Fot. Dmitri Lovetsky / AP Photo

Jest jeszcze rzeka, która swoim pięknem dodaje placowi majestatu. Rozlewa się szeroko, Pałac Zimowy wydaje się dryfującą na niej wyspą. Pamiętam, jak wiele lat temu płynęłam po Newie turystyczną łódeczką. Był ciepły letni wieczór. Jeden ze współpasażerów, żołnierz w galowym mundurze, leciutko wstawiony, pomógł nam otworzyć butelkę piwa. Zrobił to bardzo sprawnie, wykorzystując jeden ze swoich licznych orderów. Nie wiem, jak zachowałabym się dziś w towarzystwie rosyjskiego wojskowego. Trudno byłoby zresztą spotkać teraz, kiedy trwa mobilizacja, zrelaksowanego mundurowego na przepustce. Zdobywcy orderów i odznaczeń zajęci są czym innym.

Zanim spotkam się z Leną, chcę odwiedzić pewną organizację, która – jak przypuszczam – ma w związku z mobilizacją mnóstwo roboty. Zerkam na plan miasta w komórce. Najszybciej dojadę metrem. Będzie tylko jedna przesiadka. Znikam pod ziemią na stacji Gostinyj dwor. Stromy zjazd w dół może przerażać cierpiących na klaustrofobię. Petersburskie metro należy do najgłębszych na świecie kolei podziemnych. Rekord bije stacja linii numer pięć Admirałtiejskaja na głębokości 86 metrów. Dla porównania: warszawskie metro to najczęściej tylko jakieś pięć metrów w dół, a najgłębiej położona stacja londyńskiego Undergroundu to niecałe sześćdziesiąt.

Ruchome schody wydają się nie mieć końca. Mijam wpatrzonych we własne stopy pasażerów i reklamy specjalnej operacji wojskowej w Donbasie. Litera Z jest wszechobecna również pod ziemią. Pociąg podjeżdża, udaje mi się usiąść koło staruszki, która na mnie nie patrzy, tylko pospiesznie się odsuwa.

Muszę się dostać do stacji Dostojewskaja. Niedaleko jest siedziba Soldiers’ Mothers, organizacji wspierającej rodziny żołnierzy oraz rekrutów, udzielającej pomocy na przykład w przypadkach diedowszcziny, czyli fali. Członkinie stowarzyszenia wielokrotnie wypowiadały się w zachodnich mediach, miewały nieprzyjemności. O Soldiers’ Mothers opowiada w swojej świetnej książce "Pandrioszka" Krystyna Kurczab-Redlich. Tak się złożyło, że ta organizacja uratowała syna jej znajomej. Dzięki pomocy działaczek udało się upozorować śmierć dręczonego w koszarach chłopaka i w ten sposób umożliwić mu ucieczkę z wojska i ostatecznie z Rosji.

Przypuszczam, że zarząd Soldiers’ Mothers może mieć teraz w związku z tak zwaną częściową mobilizacją poważne kłopoty. Instytucja mieści się w starej kamienicy w centrum, przy ulicy Razjezżaja. Nie udało mi się z nimi umówić. Telefon milczał, na mejle nie było odpowiedzi, poza enigmatyczną informacją, że prawdopodobnie nikogo nie będzie w biurze w terminie, kiedy jestem w Petersburgu. Rozumiem, że działaczki muszą zachowywać czujność. Zapewne nie przekonał ich mój wywód o książce, do której zbieram materiały. A może uznały, że spotkanie ze mną jest ryzykowne. Postanawiam jednak spróbować jeszcze raz, osobiście. Pojawię się na miejscu w godzinach dyżuru organizacji.

Niestety drzwi są zamknięte. Dzwonię po raz kolejny, cisza. Stoję na korytarzu przez pół godziny, za każdym razem, kiedy otwierają się ciężkie drzwi wejściowe, mam nadzieję, że pojawi się w nich jedna z działaczek, ale jak na razie to tylko sąsiedzi z tego samego budynku. Tak jak i na ulicy – nikt nie patrzy w oczy, nikt o nic nie pyta, wszyscy zachowują bezpieczny dwumetrowy dystans.

Kiedy do kamienicy wchodzi młoda kobieta w czerwonym płaszczu, przez chwilę mam cień nadziei, że mi pomoże. Zagaduję najuprzejmiej, jak potrafię, pytam, czy wie, kiedy ktoś z Soldiers’ Mothers może się w kamienicy pojawić. Kobieta nawet się nie zatrzymuje. Nie patrząc mi w oczy, rzuca szorstko: – Nie znam tej organizacji i nie mam z nią nic wspólnego.

Do unikania kontaktu wzrokowego ciężko się przyzwyczaić. Nieważne, czy pytam o drogę, godzinę czy o najbliższą stację metra. Zawsze natykam się na oczy, które nie chcą widzieć, na obojętność, która ukrywa strach. Dokładnie przed czym? Być może jest to obawa przed całkowitą dehumanizacją, w oczach można wyczytać wszystkie emocje, które teraz, kiedy trwa wojna, lepiej skrywać. Pierwszymi obcymi, z którymi udaje mi się nawiązać normalną konwersację to tak zwani bomżi, czyli bezdomni. Spotykam taką parę w okolicy pomnika Dostojewskiego. Wyglądają na pięćdziesięcio-sześćdziesięciolatków, choć pewnie są młodsi. Machają do mnie, daję im sturublowy banknot. Są zachwyceni. Kobieta ma granatowe sińce pod oczami. – Ktoś panią uderzył? – pytam naiwnie. Jej śmiech szczery, głośny i zupełnie bezzębny, co mi sama demonstruje, odchylając czerwonymi palcami nabrzmiałe wargi. – To wszystko od narkotyków – mówi. – Krokodyl, wiesz co to jest? – znów się śmieje, choć mnie już wesoło nie jest. Tak, wiem, co to takiego. Słynny narkotyk made in Russia. Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Trochę o pogodzie, trochę o okolicy.

– Co sądzicie o agresji w Ukrainie? – pytam w końcu. – My nie musimy o tym całym gównie myśleć – odpowiada mężczyzna i czule obejmuje swoją bezzębną partnerkę. Kiedy mówię kobiecie, że jestem z Polski, ona zaczyna liczyć: raz, dwa, trzi, czetyrie... – Uczyłam się polskiego w podstawówce – odpowiada z dumą. – Jak myślisz, ile mam lat? – Nie mam pojęcia. – Trzydiści czetyrie, 34.

Para łapie się za ręce i odchodzi. Zapewne mają już pomysł, na co wydać zdobytą kasę. Pod pomnikiem Dostojewskiego zostaję sama. Kiedy teraz to wszystko powoli spisuję, cały czas kreślę i poprawiam, bo nie jestem w formie. Pierwszy raz w życiu dopadła mnie chroniczna bezsenność. Jest już zima, najgorszy czas dla bezdomnych. Najgorszy czas dla mnie. Tej zimy, od samego początku 2023 roku, żyję w poczuciu niepewności i niebezpieczeństwa, które nadciągnęło z Rosji. Być może jest tylko wirtualne. Codziennie odbieram tony hejtu, w którym jarzą się bardzo realnie brzmiące pogróżki. Czuję, że zadarłam z czymś silniejszym ode mnie. Wspominam zakochanych bomżów, których posiniałe twarze mam wciąż przed oczami, myślę o ich dystansie do świata i okazanej mi serdeczności. A także o tym, jak niewiele trzeba, żeby osunąć się w przepaść.

Zapewne wiele tysięcy, a może milionów ludzi nie wytrzyma tego napięcia, szukając lepszej alternatywy niż stanie w miejscu, w jakim dziś jest Rosja. A może ten kraj zawsze był obojętny wobec tych, którzy zamiast odurzającej ideologii Imperium wolą prostsze używki. Wtedy, w październiku, jeszcze się nie boję. Mam w sobie dość komiczną brawurę, którą biorę za doświadczenie i profesjonalizm. Mimo skupienia nie odnotowuję wielu istotnych szczegółów. Nie pamiętam zapachu tamtej petersburskiej ulicy ani o której robiło się ciemno. Pamiętam, że niebo zasnuwa się chmurami jakoś szybciej niż w Polsce, dzień wydaje się jeszcze krótszy. Przez głowę przebiegają mi myśli, że przecież jestem na Północy, zaledwie kilkaset kilometrów dalej znajduje się koło podbiegunowe. Pamiętam mgłę i wilgoć, od której przemaka kurtka, potrzebę rozgrzania się herbatą, nieprzyjemne drapanie w gardle, co mogłoby mi skomplikować podróż.

Będę w Rosji tylko przez kilka tygodni. Cały czas w drodze. Od hotelu do hotelu, część noclegów w pociągach. Nie ma szans, żeby się porządnie wyspać, wykurować, jeśli się rozchoruję. Z wyjątkiem dwóch dni, które spędzę u przyjaciela w Tajszecie na Syberii. Tylko tam mogłabym sobie pozwolić na chorobę. Igor postawiłby na stole dobrą wódkę i rozpalił w bani. W Petersburgu myślę o stacji Tajszet jak o wybawieniu. Wycieram nos i wchodzę do malutkiej księgarenki. Kręcę się po zakurzonych pomieszczeniach, zaglądam w puste oczy zgarbionej sprzedawczyni. Mam wrażenie, że jestem pierwszym klientem od wielu dni, ale mimo to moje pojawienie się nie wzbudza w kobiecie żadnych emocji.

W ostatnim pomieszczeniu księgarni jest trochę sztuki. Kupuję malutką starą akwarelę z brzózkami: dzieło amatora, w cenie jednej butelki wódki. Przy wyjściu żałuję tego zakupu, wiem, że trudno mi będzie obrazek przewieźć w wypchanym plecaku. Po co mi coś takiego? Dałam się ponieść wzruszeniu wywołanym przez naiwną czułość, z jaką początkujący artysta namalował drzewa. A teraz niosę akwarelę w szeleszczącej reklamówce, która zapewne nie uchroni jej przed wilgocią.

Kilkadziesiąt metrów dalej mijam przytulnie wyglądający mały bar. Zaglądam do środka, przyjemne ciepło wciąga mnie do wewnątrz: cztery stoliki, dwa barowe krzesła, tylko dwóch klientów. Przytulność psuje jedynie wielki telewizor na ścianie. Za barem przystojny blondyn z tatuażem nalewa klientowi whisky. Zajmuję miejsce na wysokim stołku. Od razu dostrzegam logo belgijskich piw na dystrybutorze. Zagaduję, jak z dostępnością. – Końcówka zapasów. – Barman energicznie przeciera wymyte szklanki po napojach. Na piersi ma plakietkę z imieniem: Aleksiej. Europejskie piwo właściwie już zniknęło z hurtowni. Mocne alkohole jeszcze są, ale miesiąc, góra dwa i oryginalne trunki się skończą. – I co wtedy? – uśmiecham się. – Nic. Będzie się rozlewać alkohole produkowane w Rosji na zachodnich recepturach. Większość klientów nawet się nie zorientuje. Pokazuję palcem na dowcip, który znajduje się na ścianie knajpy, tuż obok wielkiego telewizora. Tekst jest następujący: – Czy są na świecie rzeczy lepsze od alkoholu? – Tak, są. Ale alkohol kompensuje to, że się ich nie posiada. – My zawsze będziemy mieli naszą wódkę – uśmiecha się barman. – Jeśli mogę spytać, który jesteś rocznik? Miewam trudności z określeniem wieku mężczyzn. Z kobietami jest mi łatwiej. – Dziewięćdziesiąty siódmy – Aleksiej odpowiada mechnicznie. Czyli facet ma dwadzieścia pięć lat. Jest idealnym kandydatem na żołnierza w "częściowej mobilizacji".

<<Reklama>> Ebook "Pociąg do imperium. Podróże po współczesnej Rosji" jest dostępny na Publio.pl >>

– Boisz się iść do wojska? – zagaduję i proszę herbatę z rumem. Aleksiej wzrusza ramionami. Widzę, że nie bardzo ma ochotę na rozmowę ze mną. – Jak wezmą, to pójdę, a jak nie, to nie. Pytam go o organizację Soldiers’ Mothers. Chłopak kręci głową. Nie, nigdy nie słyszał, choć przecież to po sąsiedzku. Dopijam herbatę, zerkam na zegarek i proszę jeszcze o latte. Okazuje się, że wczoraj przestał działać wysłużony włoski ekspres. – Na razie kawy nie serwujemy. Są problemy z częściami zamiennymi do zachodnich urządzeń. Wracam pod drzwi Soldiers’ Mothers, ale wciąż są zamknięte na głucho.

Pociąg do ImperiumPociąg do Imperium materiały promocyjne - Marginesy

Więcej o: