"Uwielbiałam babcię. Raz wyszła z kryjówki, chłopi ją złapali i zbili tak potwornie, że wkrótce umarła"

Choć ich wojenne doświadczenia były podobnym koszmarem, dalsze losy sześciu bohaterek książki Anny Bikont potoczyły się zupełnie odmiennie - z traumą każdy próbuje radzić sobie po swojemu. Finalistka tegorocznej Nagrody Literackiej Nike wraca z nowym reportażem. W dniu premiery publikujemy fragment książki "Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu".

Dorka miała wtedy osiem lat. A kiedy to opisała – jedenaście, może dwanaście: "Nad ranem ukazała się duża grupa chłopów w lesie […]. Chłopi strzelali za nami. Za czwartym strzałem siostra się obudziła i krzyknęła: »mamo«. Mamusia wróciła się po nią i obie zastrzelono.

Z całej naszej grupy zostało sześcioro dzieci z Jerzykiem, a z dorosłych tylko mój tatuś. Myśmy z siostrą bardzo rozpaczały, ale nie mogłyśmy płakać, chociaż czułyśmy, że płacz by nam ulżył. Nazajutrz tatuś odszukał zwłoki mamusi, zaglądnął jej do ust i zobaczył, że wyrwali jej złote zęby […]".

To zeznanie tuż po wojnie złożyła przed Żydowską Komisją Historyczną w Krakowie. O koszmarze, z którego ledwo wyszła żywa, Dora opowiada spokojnie i rzeczowo, nie okazując emocji. Gdy czyta się jej relację, spisaną na pięciu stronach maszynopisu, można sobie wyobrazić, jaką była dziewczynką: rezolutną, inteligentną i w najwyższym stopniu dzielną. Nie sposób sobie tylko wyobrazić, jak dziecko mogło coś takiego przeżyć.

Relacja była niewyraźnie podpisana i dopiero po jakimś czasie skojarzyłam, że znam jej autorkę. Dorę Zoberman. Śliczna, filigranowa paryżanka przedstawiona mi kiedyś przez Marcela Łozińskiego. To ona była tą paroletnią dziewczynką, która od jesieni 1942 roku żyła w ukryciu w lasach wokół Strzegomia, niewielkiej wsi na Sandomierszczyźnie.

– Dorka była świadkiem, jak matkę zamordowali Polacy. Nigdy nie chciała o tym mówić – wyjaśnił mi Marcel, który przyjaźnił się z Dorą już dobre pięćdziesiąt lat. – Ale koniecznie spróbuj.

Zobacz wideo

Dora była zdumiona, że istnieje jej powojenne świadectwo, nie pamiętała, że je składała.

– To, co tam powiedziałam – stwierdziła po jego przeczytaniu – wygląda, jakby nasze ukrywanie się było zabawą. Nic nie umiałam oddać z mojego cierpienia.

Próbowałam ją przekonać, że relacja jest niesamowicie przejmująca, ale ją to tylko złościło. Może miała rację i każda opowieść z czasu Zagłady jest tylko cieniem tego, co było, i czego zrozumieć i opisać nie sposób?

– Nie ma tak wiele rzeczy do opowiadania – tłumaczyła mi niecierpliwie, gdy w końcu, z dużymi oporami, po roku czy więcej, zgodziła się na rozmowę. – Ciągle było tak samo: strach, głód, strach, ktoś umierał, ktoś nie wracał. Nic się nie zmieniało, tylko było coraz mniej ludzi i mniej nadziei.

Przeprowadziłam z nią dwie rozmowy.

– Zastanawiałam się, jak będziemy rozmawiać – powiedziała na przywitanie. – Myślałam, że opowiem to po francusku, bo wtedy mam większy dystans, a po polsku to jest nie do zniesienia.

Ale dalej mówiła po polsku. Pierwszy raz spotkałyśmy się w jej mieszkaniu, drugi – w kawiarni przy pobliskiej stacji metra Gambetta, bo po tej pierwszej rozmowie Dora nie czuła się dobrze w mieszkaniu, które zaludniło się wspomnieniami. Widywałyśmy się potem wiele razy, odwiedzałam ją, gdy byłam w Paryżu, a ona mnie, kiedy przyjeżdżała do Polski. Kusiło mnie, żeby o coś dopytać, ale rozumiałam, że byłoby to przekroczenie granicy.

2

Z relacji Dory:

"Przed wojną miałam rodziców i rodzeństwo, dwie siostry i dwóch braci. Najmłodszy braciszek miał jedenaście miesięcy. Gdy wojna wybuchła, z początku było spokojnie. I dość dobrze nam się powodziło, tatuś handlował, sprzedawał i kupował, co się dało. Wtedy spotkało nas wielkie nieszczęście, nagle zmarł mój najstarszy brat. Po jakimś czasie kazano wszystkim Żydom zamieszkać w Połańcu. Tam skupiło się dużo Żydów z okolicy. W Połańcu mieliśmy dużą rodzinę i znajomych i było mi przyjemnie, tylko Niemcy zaczęli sobie za dużo pozwalać, na ulicy bili Żydów i mówiono, że mają wszystkich Żydów wywieźć do Staszowa. Wtedy tatuś postanowił ukryć się z nami w lesie. Tatuś dobrze znał lasy kieleckie, wychodził na kilka dni z Połańca i budował dla nas kryjówkę.

Pamiętam, że była sobota. Nazajutrz mieli wywieźć Żydów do Staszowa. Wyszliśmy z miasta, za nami poszło dużo Żydów, szliśmy w dzień, polem. Nie można było wyjść w nocy, bo nocą Niemcy bardzo pilnowali. W naszej kryjówce zastaliśmy już kilka rodzin. W lesie było kilka ziemianek, ukrywało się w nich dużo ludzi, przeszło tysiąc.

Było to jesienią. Tatuś urządził nam bardzo wygodny schron, sporządził prycze, postawił piec. Na drugi dzień po naszym przybyciu do lasu umarł mój najmłodszy braciszek. Położył się spać jak zwykle, nic mu nie było i rano, gdyśmy się obudzili, dziecko nie żyło. Mamusia bardzo płakała, ale później mówiła, że lepiej, że tak umarło, niż gdyby Niemcy mieli go męczyć".

Opowieść jedenastoletniej Dory była spójna, miała chronologię. Po latach udało mi się uzyskać tylko strzępki wspomnień.

– Nie umiem sprecyzować, ile było napadów, dużo. Mniej w lecie, może dlatego, że mieli żniwa. Pamiętam jeden, było po deszczu, szmaty, które służyły nam za ubrania, schły rozwieszone na gałęziach. Strzelali z daleka do szmat i to nas uratowało. Najgorsze były polany. Przebiec polanę to było jak z polowania na zające. Zimą był koszmar. Trzeba było absolutnie wyjść, żeby kupić cokolwiek do zjedzenia, więc ktoś w końcu wychodził i już nie wracał. Uwielbiałam babcię, była moją ostoją. Raz wyszła z kryjówki, chłopi ją złapali i zbili tak potwornie, że wkrótce umarła. Jedliśmy z jednej menażki. Trzeba było bardzo uważać, było wyliczone, ile grochu, ile ziemniaków przypada na każdego w zupie. Nie wolno nam było rozmawiać. Miała być kompletna cisza. Bolał mnie ząb i dostałam lanie od ojca za to, że płaczę. Niemowlę się urodziło w lesie i jego mama położyła na nim poduszkę. Nie miałam wyobraźni, że to się może kiedyś skończyć, że może być jakieś inne życie. Nikt mi tego nie powiedział. Przeżycia można zamazać. A potem jadę na Mazury, idę na spacer do lasu i łapię się na tym, że sprawdzam, jakie jest podszycie, jak gęsto rosną drzewa, ile jest odkrytej przestrzeni. Przed każdym napadem, gdy się zbliżali, ptactwo odfruwało i już wiedzieliśmy, że trzeba uciekać. Moja siostra do dziś nie jest w stanie znieść krakania odlatujących wron.

3

"Zostało sześcioro dzieci z Jerzykiem" – mówi Dora w swojej relacji. Chciałam porozmawiać z jej dziecięcymi towarzyszami ukrywania. Nie żyli już bracia Mosze i Fiszel Kaufmanowie, którzy mieli czternaście i szesnaście lat, gdy wojna się skończyła. Paulina, bliźniaczka Dory, wielka nieobecna w tej historii, była wściekła na Dorę, że zgodziła się ze mną rozmawiać. Spotkałam się z mieszkającym w Izraelu rodzeństwem Milsztajnów, Polą i Natanem, kuzynostwem Dorki, odbyłam kilka rozmów z Jerzykiem, teraz Joe, Betelem z Kanady.

Przed wojną w Strzegomiu żyły cztery żydowskie rodziny, trzy zajmowały się rolnictwem, a Josek Milsztajn był krawcem.

– Pamiętam sprzed wojny ojca wiecznie pochylonego nad maszyną, przy nim naftowa lampa, i mamę przyszywającą guziki – mówił mi jego syn Natan.

We wszystkich domach mówiło się w jidysz, z dziećmi też trochę po polsku. Nie było oddzielnej żydowskiej szkoły. Okoliczni Żydzi byli za biedni, żeby taką stworzyć, więc dzieci uczyły się z Polakami. Do koszernego rzeźnika trzeba było chodzić do Połańca. Pola Feldt z domu Milsztajn pamiętała, jak rodzice posyłali ją przed szabatem z kurą do zarżnięcia i jak to było daleko. 

Pola:

– Przed wojną żyło się bardzo dobrze z Polakami, daleko od nich, ale bez problemów. Chodziłam z nimi do szkoły i czasami się tylko słyszało: "Parszywa Żydówka", "Brudna Żydówka". Wszyscy się znali ze szkoły.

Natan:

– Skończyłem siedem klas w Strzegomiu, to była okręgowa szkoła dla wszystkich wsi. Przed wojną miałem dużo polskich kolegów. Wszyscy ci, co nas mordowali, to byli przed wojną moi koledzy.

Gdy wybuchła wojna, mieszkali dalej u siebie, jak wielu Żydów na wsi, aż do lata 1942 roku, kiedy wszystkim nakazano się przenieść do getta w najbliższym miasteczku, czyli do Połańca. Stamtąd w październiku 1942 roku deportowano Żydów do getta w Staszowie, a dalej 8 listopada 1942 roku do Treblinki. Milsztajnowie nie poszli do getta, od razu ukryli się w lesie. Zoberman, szwagier Joska Milsztajna, budował z nimi bunkier. Ziemia była piaszczysta, wykopali dół, ścianę i podłogę zrobili z desek, całość przykryli ziemią, pniami drzew, liśćmi. Było jedno pomieszczenie, jakieś siedem metrów na sześć.

Kiedy Fiszel Zoberman dotarł tam z rodziną – matką, żoną i piątką dzieci, oprócz Milsztajnów była tam już rozległa rodzina Kaufmanów, w tym bracia Mosze i Wolf, każdy z żoną i dziećmi. Rodzina Betelów, Bela i Pinchas z trójką dzieci, przyszła ostatnia. Przed wojną mieszkali w Łodzi i uciekli do Połańca, skąd pochodził Pinchas. Joe Betel, dawny Jerzyk, zapamiętał, że zostali przyjęci niechętnie, dopiero po przekazaniu Zobermanowi znacznej sumy pieniędzy. Nie wiadomo, na ile osób zaplanowana była ziemianka, z pewnością nie na ponad trzydzieści – pięć rodzin z dziećmi – które w niej zamieszkały.

4

Z relacji Dory:

"Wszyscy chłopi w okolicy wiedzieli, że w lesie są Żydzi. Tatuś przekupywał chłopów jak mógł, gajowemu dał srebrną papierośnicę i dużo rzeczy.

Przyjechał do nas, do lasu, kuzyn, syn cioci, u której [przed wojną] mieszkałam w Krakowie. On był bardzo nieostrożny, mówił, że się nie boi nikogo, i chodził sobie po lesie. Raz spotkali go bandyci, kazali pokazać kryjówkę i niespodziewanie wpadli do ziemianki, kazali wszystkim wyjść i ustawić się rzędem. Potem kazali dzieciom wrócić do kryjówki, a starszym pozostać. Zeszliśmy do kryjówki i bardzośmy płakali, bo co byśmy poczęli sami bez dorosłych. Bandyci zażądali kosztowności, mamusia dała im kolczyki i złoto, ale od tego czasu nie mieliśmy już spokoju. Wpadali co kilka dni.

Wreszcie skończyły się pieniądze i nie mieliśmy za co kupić żywności. Tak trwało dłuższy czas. Pamiętam, że raz nie jedliśmy cztery dni. Dzieci były głodne, ale nikt nie powiedział słowa, dzieci wytrzymywały głód tak jak dorośli. Ale ja już miałam dość głodowania i postanowiłam iść na wieś, do moich koleżanek. Prosiłam siostrę, żeby ze mną poszła, ona się bała, ale ja miałam silną wolę i postanowiłam pójść sama. Poszłam do znajomej dziewczynki, z którą bawiłam się czasem, gdy jeszcze byłam na wolności. Ucieszyła się na mój widok, dobrze mnie przyjęła, dała mi jeść, a jej matka tymczasem przygotowała dla mnie woreczek z żywnością. Wtem wszedł jeden chłop, który tropił Żydów. Zlękłam się i pobladłam. Koleżanka mnie uspokoiła, natychmiast się opanowałam, wyjęła zabawki i lalkę i bawiłyśmy się, jak gdyby nigdy nic, a ja nie dałam nic poznać po sobie. Ale jak się bałam, to chyba tylko sam Bóg wiedział. Wreszcie poszedł i ja od razu wybrałam się w drogę. Szłam polami, żyto było wysokie. Myślałam sobie, że świat jest taki piękny, a ja jestem osaczona jak zwierz. Bezpiecznie zeszłam do ziemianki".

Pola:

– Spaliśmy jak sardynki w puszce, to jeden grzał drugiego. Gdy raz w stronę bunkra rzucali granaty, uciekłam z mamą i zobaczyłyśmy na drodze zabitego Żyda. Młody, rudy, Fiszel go znał, był ze Staszowa. Jeszcze był ciepły. Mama mu zdjęła buty, założyła i poszłyśmy dalej.

Natan:

– W czasie jednego z napadów na bunkier wszyscy uciekliśmy, tylko bliźniaczki Dora i Paulina zostały. Pierwszy wróciłem i zobaczyłem, że one zemdlały z głodu. Poszedłem na wieś, zakradłem się do obory, wydoiłem krowę i przyniosłem im mleko. Dora lepiej sobie radziła niż Paulina.

Zapytałam, czy dzieci tworzyły społeczność, która sobie nawzajem pomagała.

– O nie, to raz tak się tylko zdarzyło. Nie pomagaliśmy sobie, nie dzieliliśmy się niczym, tylko kłócili. Bo byliśmy strasznie głodni. Nie mogłem o niczym innym myśleć, tylko jak siebie uratować. Najgorszy był głód, a potem strach.

Natana odwiedziłam w jego domu w Petach Tikwie. Był po wylewie, mówił z trudem. Rozmawiał ze mną przez tłumacza, po hebrajsku, wtrącając polskie słowa.

błądzić: – Raz jak uciekaliśmy, to błądziłem przez trzy dni, zanim kogoś znalazłem, jadłem tylko jagody.

s***wysyny: – Przy którymś z napadów na bunkier, jak strzelały te s***wysyny, to uciekłem na drzewo. Widziałem jednego, który strzelał, a on mnie nie zobaczył. Pamiętam, jak zastrzelili Haneczkę, siostrę Jerzyka.

łubin: – Zawsze chciałem wykreślić tamten czas, więc dużo nie pamiętam. Jak słyszeliśmy strzały, to chowaliśmy się w łubinie i dusiliśmy od jego zapachu.

<<Reklama>> Ebook "Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu" jest dostępny na Publio.pl >>

koszyki: – Nie bawiliśmy się nigdy, tylko pletliśmy koszyki. Fiszel i mój brat wyrywali cienkie korzenie i z tego robiliśmy ładne, zgrabne koszyki na zakupy. Mama je nosiła do Polki, Bąkowej, co pędziła wódkę, i ona dawała nam za to kaszę, mąkę. Ze śniegiem mieszaliśmy mąkę i była smaczna zupa.

uciekaj szybko do lasu: – Był dobry Polak, Filip Rogala. Matka kupowała u niego chleb, kaszę jaglaną, ser, masło. Gdy przychodziłem, dawał mi nasze zakupy, kawałek chleba do ręki i mówił: "Uciekaj szybko do lasu". A ja się tego lasu tak bałem.

Nigdy nie byłaś Żydówką - okładkaNigdy nie byłaś Żydówką - okładka materiały promocyjne Wydawnictwa Czarne

Więcej o: