Jak zachęcić do korzystania ze środków komunikacji miejskiej: autobusów, trolejbusów, metra i tramwajów? "Zostaw samochód – daj odetchnąć miastu" – z takim tematem mierzyli się uczestnicy tamtej odsłony konkursu. Kim jest jego zwycięzca?
Rayski pochodzi z rodziny o tradycjach artystycznych: mama jest graficzką, ojczym i siostra też. Dom zawsze mieli otwarty, odwiedzali ich znajomi graficy i malarze. Gdy dorośli siedzieli przy stole, oni wygłupiali się pod stołem. Od dzieciństwa chodzili na wernisaże i rozmawiali o tym, co to znaczy "piękno" albo czym różni się sztuka od designu. Zawsze gdzieś leżał czysty papier, kredki i farby, a oceny w szkole nie były tak ważne jak to, co rysowali.
– Miałem wtedy kompletną fiksację na punkcie podziemnych planów pełnych korytarzy, wyposażonych w sprzęty rodem z seriali science fiction i zamieszkałych przez rasę... inteligentnych reniferów. Wciąż mam parę półek pełnych tych dziecięcych rysunków. Oczywiście wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale dziś wiem, że dostałem od rodziców coś niezwykle ważnego: to, co tworzyłem, było traktowane przez bliskich z troską. Wiedziałem, że moje prace nie wylądują w koszu, że mam w domu bezpieczną przestrzeń, w której mogę się rozwijać – mówi Rayski.
I nawet nastoletni bunt nie zepchnął go zbyt daleko od artystycznych korzeni. Studiował fotografię na łódzkiej filmówce, potem kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Wreszcie wrócił na "rodzinną" Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. – Czułem jednak, że nie do końca pasuję do każdego z tych miejsc – mówi. – Gdy na ASP studiowali moi rodzice, to były czasy kadry wielkich, wybitnych nazwisk. Na Akademię szli ludzie, którzy mieli coś ważnego do powiedzenia. Bo to, czego nie można było napisać, często przechodziło cenzurę w obrazku. Cenzorzy nie umieli – albo nie chcieli – czytać oczami. Dziś na ASP brakuje tego fermentu, tłum ludzi idzie na te studia, bo nic konkretnego ich nie interesuje, bo "lubią rysować".
Inaczej było w Nowym Jorku, do którego Rayski poleciał siedem lat temu z ówczesną żoną. Ona – studiować psychologię kliniczną, on – zrobić studia magisterskie w Parsons School of Design. Założona pod koniec XIX wieku przez Williama Merritta Chase'a, jako pierwsza w kraju oferowała programy z zakresu projektowania mody, reklamy, designu wnętrz i grafiki. Studiowali w niej m.in. Ai Weiwei, Marc Jacobs, Tom Ford czy Bessie Pease Gutmann, znana m.in. z ilustracji do wydania "Alicji w Krainie Czarów" z 1907 roku. – Studiowałem dzięki stypendium, ale często ludzie biorą kredyty, żeby opłacić Parsons. Rok nauki kosztuje 42 tysiące dolarów, ale traktują to jako inwestycję w siebie, są zaangażowani i pełni motywacji. Można powiedzieć: fanatycy, zapatrzeni w sztukę. Świetnie się tam bawiłem – wspomina Rayski.
Biennale plakatu ASP - lipiec 2018 mat. prasowe
Na studiach był zakochany w logotypach, ale nigdy nie zarobił na nich poważnych pieniędzy. Zdarzało mu się projektować je za darmo, dla przyjaciół. Zanim dostał pierwsze zlecenie dla magazynu "Polityka", dwanaście razy wysyłał mailem swoje portfolio. - I przyjmowałem często potwornie nudne zlecenia, które wymagały oczywiście znajomości programów graficznych i wyczucia projektowania, ale same w sobie były kompletnie odtwórcze. Traciłem trzy miesiące, zarabiałem, mogłem pojechać na wakacje. Ale nie o to mi chodziło, wiedziałem, że są fajniejsze rzeczy do zrobienia – mówi.
Projektuje na zlecenie od 2002 roku. Nigdy nie miał etatu, choć parę razy było blisko. Raz siedział już w gabinecie szefa, miał podpisywać umowę. Ale poprosił o połowę wymiaru godzin, żeby wystarczyło czasu na własne projekty. Firma się nie zgodziła. Mówi:
Bywa tak, że brakuje pieniędzy, pożyczam od znajomych, stresuję się, czy będę miał z czego im oddać. Ważniejsza jest jednak pewność, że mogę robić to, co chcę, wtedy kiedy przyjdzie mi na to ochota.
Za trzynastym razem ktoś w redakcji "Polityki" otworzył jego wiadomość, obejrzał rysunki i oddzwonił. Dziś Rayski ma na koncie ponad setkę grafik do artykułów i reportaży, nie tylko dla "Polityki", ale też dla "Wysokich Obcasów", "Zwierciadła" czy "Przekroju". To często rysunki do trudnych tematów. Raczkujący niemowlak ze skrzynią trumny zamiast korpusu ilustruje tekst o nastoletniej matce, która zabiła noworodka.
Niebieska sylwetka wypełniona gwiazdami i księżycem, która przywodzi na myśli "Gwiaździstą noc" Van Gogha, narysował do opowieści o mężczyźnie, który zamordował, będąc w depresji. Farmer–bankrut napada na banki? Rayski rysuje mężczyznę z marchewką zamiast czarnej opaski na oczach. Kobieta fałszywie oskarżona o zabicie męża umiera z powodu zawału serca w więzieniu? Na ilustracji widać tylko jej dłonie o czerwonych paznokciach, spięte kajdankami z linią EKG zamiast łańcucha.
– Zawsze lubiłem ilustrować true crime (z ang. - prawdziwą zbrodnię). Im bardziej makabryczne, tym większe wyzwanie. Nie można przecież wciąż i wciąż rysować zakrwawionych noży. Staram się więc dążyć do głębokiej syntezy tematu. Czasem rysunek na pierwszy rzut oka wydaje się delikatny, nieporadny, wywołuje nerwowy śmiech. I to działa – mówi Rayski. Jego ilustracje nie potrzebują zresztą tekstu, dla którego zostały stworzone. Są oddzielnymi bytami, wystarczy im krótki podpis. Mógłby je pokazać na wystawie, nawet nazwę już kiedyś wymyślił: makabrayski.
I tylko na jeden z rysunków wyjątkowo trudno mu się patrzy: grafikę do opowieści o Mariuszu Trynkiewiczu, seryjnym mordercy. Chłopcy, którzy go odwiedzali, przychodzili oglądać rybki. Na rysunku sami unoszą się w akwarium niczym bohaterowie opowiadania Cortazara o aksolotlach.
Jego najbardziej znany projekt to plakat z napisem "Konstytucja" na szarym tle, gdzie sylaby "ty" i "ja" układają się w biało-czerwoną flagę. Plakat stał się symbolem protestów w obronie wolnych sądów. Wisiał w sklepach i kawiarniach w całej Polsce, na uczelniach, na klatkach schodowych w blokach, w metrze. Drukowali go demonstranci w Poznaniu, Bytomiu, Wrocławiu i Gdańsku, w małych miasteczkach i na wsiach, a nawet w Waszyngtonie. "Konstytucja" powstała w ramach projektu Demokracji Ilustrowanej. Zaczęło się w 2016 roku, gdy Marianna Grzywaczewska i Edgar Bąk – pomysłodawcy akcji – zapytali młodych projektantów, czym dla nich jest patriotyzm i demokracja. Zdaniem Rayskiego Konstytucja to dokument, który pozwala Polakom znaleźć wspólny mianownik, ale przy tym nie nakazuje wprost, jaki ma być idealny obywatel. Należy jej bronić. Mówi:
Z pewnej perspektywy, wszystko jest polityczne. Nie opowiadam się po żadnej ze stron, nie mam "swojej" partii, ale cenię pewne wartości. Gdy jakaś umowa społeczna – na przykład ta dotycząca Konstytucji, trójpodziału władzy – zostaje zerwana, to mnie oburza. Wtedy chcę protestować.
Plakat Konstytucja mat. prasowe
– Wszyscy moi znajomi angażują się na Facebooku, podpisują bardzo ważne petycje, ale w pewnym momencie trzeba wyjść na ulice i swoim ciałem bronić demokracji. To ten moment – wspominał czas, gdy w lipcu 2017 roku sam protestował pod Sejmem. Na drugi dzień po demonstracji rozmawiał z przyjacielem Mateuszem Halawą, który przypomniał mu o plakacie. Postanowili go wydrukować. Zadzwonili do poleconej drukarni, a właściciel powiedział, że plakaty będą gotowe na poniedziałek. Ale wydrukował je tego samego dnia i to w większym nakładzie: 7 tys. egzemplarzy. Następnego dnia zrobili dodruk – jeszcze 14 tysięcy. I kolejny – 40 tysięcy. Rayski udostępnił wzór plakatu na licencji Creative Commons Zero, pozbywając się praw autorskich do swojej pracy.
– Odtąd każdy mógł zrobić z plakatem dosłownie wszystko, co zechciał. To była świetna decyzja. Swoją drogą nie czuję się jedynym autorem plakatu. Wiele osób włożyło wysiłek, żeby praca zyskała tak dużą popularność. W "Konstytucji" nie chodzi tylko o design, ale właśnie o uczestnictwo. Ludzie, którzy zbierają się razem i trzymają plakat, to jest tak naprawdę ta praca – mówił w rozmowie z "Polityką".
Rayski jest też autorem minimalistycznego plakatu do spektaklu "Król" według powieści Szczepana Twardocha. Ilustracja przedstawia gwiazdę Dawida i koronę. Nie wszystkim afisz się spodobał. W sieci pojawiły się antysemickie komentarze, a większość plakatów została zniszczona, podarta lub zamazana.
Rayski:
Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Tak trochę działa ten plakat. Osobiście nie rozumiem, jak można być antysemitą, szczególnie w kraju z taką przeszłością. Najwyraźniej edukacja czasami przegrywa z głupotą, tak jak w przypadku szczepionek, płaskiej ziemi czy ewolucji. Chcę myśleć, że to jest garstka ludzi i że można im jakoś pomóc. Nie wiem czy plakat może coś tu zmienić, ale cieszę się, że wstawiłem koronę na Gwiazdę Dawida, która na ogół umieszczana jest w Polsce na szubienicach.
Rayski nie ma stałych godzin pracy, rysuje "na deadline". I choć do biurka siada zwykle na ostatnią chwilę, to w pracy jest niemal bez przerwy. Uwielbia rysować akrylowymi markerami Molotow. Przygotowane z myślą o grafficiarzach, jemu służą w pracowni. – Wolę flamastry od ołówka. Nie dają możliwości wymazania kreski, nie można cofać się po sto razy, żeby testować kolejne wersje, rysunek musi być przemyślany. Choć oczywiście zdarza się, że mam kilka wersji kolorystycznych, kilkanaście różnych rysunków na jeden temat – przyznaje. I dodaje, że większość z nich nigdy nie trafia do szerokiej publiczności.
Gdy więc projektantki z Weareso Organic chciały wykorzystać jego gazetowe rysunki we wzorze na sukienkach, zamiast tego zaproponował im zupełnie nowe wzory. Tak do kolekcji "Do de dada" trafiły m.in. wielookie twarze czy piktogramowe postacie w cylindrach. – Jeśli rysunek jest dobry, to cały ten światłocień, tekstury, faktury sprawiają, że przestaje się widzieć najważniejsze. Czasem genialni artyści wykorzystują potencjał tekstur, ale w większości prac mają jedynie ukrywać błędy i usprawiedliwiać kolejną rzecz podobną do innych – mówi.
Gdy maluje, unika realizmu. Uważa, że cnotą jest ograniczanie liczby elementów i upraszczanie, czystość przekazu. – Nie interesuje mnie realistyczna sylwetka. Robiłem zdjęcia i wiem, że można ją skopiować
doskonale, mechanicznie. Prof. Henryk Tomaszewski zlecał podobno takie zadanie na ASP: narysuj zapałkę z pamięci. No, przecież wszyscy wiedzą, jak wygląda zapałka. Czerwony łebek, drewienko o prostych brzegach. Ale żaden ze studentów nie pamiętał, że kwadratowy patyczek jest nierówny, a maszyna łapie go tak mocno, że na końcu zapałka robi się okrągła. To mi przypomina, że mniej znaczy więcej, ale żeby dokonać syntezy, najpierw trzeba się napatrzeć – mówi Rayski. I dodaje: – Są ludzie, którzy twierdzą, że Henryk Tomaszewski nie umie rysować. Ale dla mnie to najwybitniejszy rysownik w historii, wystarczą mu trzy kreski.
Zachwyca go film. Uwielbia Tarantino, Allena, Polańskiego, Herzoga. Od pary lat zajmuje się też muzyką: śpiewa, gra na syntezatorze, uczy się montażu. – Tych nagrań nikomu nie puszczę, ale może kiedyś nakręcę własny film? Chciałbym odważniej eksperymentować z dyscyplinami w sztuce i spokojniej żyć – mówi. A w rysunkowym wywiadzie dla "Przekroju" wyjaśnia: wolność to głowa wysoko, oderwana od ciała; szczęście – rolki na nogach, w pędzie.
Luka Rayski - urodzony w Warszawie w 1982 roku. Jest autorem plakatów, okładek książek, obrazów i rysunków. Od 2009 publikuje ilustracje w prasie. Zaprojektował okładkę książki "Jak być artystą na przykładzie Tomasza Manna" Małgorzaty Łukasiewicz. W konkursie im. Gepperta podczas Krajowej Wystawy Malarstwa Młodych zdobył nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Uczył się w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i w Parsons School of Design w Nowym Jorku.