- Byłem oczywiście zirytowany, miałem też w sobie chęć eksperymentu. Nie pokładałem nadziei w zmianę świata, ale to rzeczywiście był zauważalny głos w debacie o kulturze przestrzeni publicznej. I, ku mojemu zaskoczeniu, odbił się szerokim echem. Być może dlatego, że zamiast edukacyjnego polecenia opierał się na wizualno-językowej łamigłówce - mówi.
W swojej pracy często sięgał po inne tematy społeczne, m.in. zapobieganie HIV czy prawa kobiet. Z okazji setnej rocznicy przyznania nagrody Nobla Marii Skłodowskiej-Curie, przygotował jej plakatowy portret z przewrotnym hasłem "Mężczyźni też mogą tworzyć naukę". - Forma plakatu może nadal mieć moc - mówi Jan Bajtlik. - W czasach, gdy znieczula nas nadmiar obrazów w internecie, tradycyjne medium papierowe w postaci billboardu, wlepki czy plakatu, umieszczone fizycznie w przestrzeni publicznej nadal może być zauważalne. Na ulicy nie ma konkurencji w postaci leadów, tekstu, wideo czy galerii zdjęć, a swoją prostą formą szybko trafia do odbiorcy i koduje się w głowie.
Plakat Jana Bajtlika mat. prasowe
Pokonał pięćset innych grafik w 12. edycji konkursu Galerii Plakatu AMS pod hasłem "Miłość nie cukierki". Uczestnicy konkursu, której patronowało Towarzystwo "Nasz Dom", miel przygotować plakaty mówiące o tym, że dzieci potrzebują od dorosłych przede wszystkim miłości, troski i poczucia bezpieczeństwa. Plakat Bajtlika jest boleśnie prosty: to napis "dom dziecka", w którym drugie słowo przekreślono grubą, czerwoną kreską. - Janowi Bajtlikowi, autorowi zwycięskiej pracy, udało się w niezwykle prosty sposób pokazać, że "dom" jest zawsze lepszy niż jakikolwiek jego substytut - podsumował prof. Janusz Górski, kurator Galerii Plakatu AMS.
Bajtlik uczył się w Dziecięcym Studiu Artystycznym na Grochowie u Kazimierza Urbańskiego. Jego ojciec, astrofizyk, prowadził programy popularnonaukowe w Radiu Bis; do audycji o ilustrowaniu książek dla dzieci zaprosił Józefa Wilkonia. Jan miał osiem, może dziewięć lat. - Po audycji pokazałem Wilkoniowi moje rysunki przedstawiające Indian, piratów, tarantule, stacje kosmiczne oraz pierwsze próby martwych natur czy "studium" postaci. Od tamtej pory jeździłem systematycznie do jego domu, pracowni w Zalesiu pod Warszawą. Do czasu rozpoczęcia studiów na ASP spędziłem tam sporo czasu malując, rysując i pomagając mu w pracy nad rzeźbami. Wilkoń zwrócił moją uwagę nie tylko na ilustrację, ale spowodował, że gdy byłem w liceum, zacząłem interesować się projektowaniem książki, a potem szerzej rozumianym projektowaniem graficznym - mówił Bajtlik w rozmowie z magazynem "Znak".
W gimnazjum i liceum chodził na zajęcia z rysunku, malarstwa i rzeźby do Atelier Foksal - uczył się u Teresy Starzec, Andrzeja Bielawskiego i Jarka Lustycha. Przed egzaminem do warszawskiej ASP odwiedzał też pracownię Anny i Krystiana Jarnuszkiewiczów. Gdy miał 18 lat, wyprowadził się z domu i zamieszkał u kolegi; na pierwszym roku wygrał międzynarodowy konkurs - pierwszy, w jakim wziął udział - i zarobił na czynsz. Wynajął mieszkanie, urządził pracownię. To wtedy powstało "Weź się do kupy", ale też "Fuck racism" (także zilustrowane za pomocą sylwetek psów, białego i czarnego) czy "Wiosna ludów". Projektował okładki dla "Krytyki Politycznej", a na trzecim roku studiów wyjechał na staż do pracowni Michela Bouveta.
I choć w dzieciństwie nie lubił czytać, na studiach litery i słowa stały się częścią jego pracy. Dyplom obronił w pracowni prof. Lecha Majewskiego - przygotował serię plakatów pod hasłem "Bądź człowiekiem, czytaj!".
I to właśnie jego plakaty zwróciły uwagę dyrektor artystycznej "Time Magazine". Po wizycie w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych skontaktowała się z Bajtlikiem, by je kupić; za tym poszły kolejne zlecenia z "Time'a" i "The New York Timesa". Przykład? Do artykułu "What We Learned From German Prisons" przygotował czarno-białą grafikę, na której widać sylwetkę zakratowanego człowieka z flagą pełną gwiazd w miejscu brzucha. Z kolei w 2016 roku na ulicach Paryża zawisły jego plakaty stworzone z okazji paryskiego festiwalu Fete du Graphisme. Radosna Godzilla pędzi na hulajnodze, na dole tłum ludzi - biegają, jeżdżą na rolkach, całują się, spacerują z dziecięcym wózkiem - i hasło: "Celebrate the City".
"Bajtlik ma rozpoznawalny, choć zmienny styl: od minimalistycznej kreski i kolorystyki po spiętrzone graficznie konstrukcje, feerie kolorów i ilustratorskiej formy. Wciąż próbuje nowych rzeczy" - pisała o nim reporterka "Wyborczej", Kalina Mróz.
Nie boi się nietypowych form: z okazji stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę przygotował biało-czerwoną grafikę dla Google Doodle. W małym, prostokątnym obrazku zmieścił tłum: górala, skoczków i symbole Krakowa, warszawską Syrenkę, żubra i bociana.
Gdy był już nazywany "jednym z najbardziej utalentowanych polskich ilustratorów książek dla dzieci", jego prace trafiły na wystawę w paryskim Cité des Arts. To wtedy zwróciła na niego uwagę dyrektor artystyczna francuskiego domu mody Hermès. Opowiadał w 'Wyborczej":
Wysłała do mnie maila, ale myślałem, że to jakaś reklama. Po powrocie do Polski dostałem zaproszenie na rozmowę. Dwa tygodnie później rozmawiałem z czterema dyrektorami artystycznymi i ich asystentami.
Dostał do zaprojektowania chustę - znak rozpoznawczy marki, który pojawia się we wszystkich kolekcjach - o wymiarach 90 na 90 centymetrów. Pomysł mu się przyśnił: był tak zmęczony nieuporządkowaną miejską przestrzenią, że pewnego razu wyśnił stwory, które wychodzą z billboardów i pustoszą miasto. Warszawa, którą narysował, to fantastyczna dżungla: jest Godzilla, minotaur, gepard i krokodyl, a także postacie z książek dla dzieci. Budynki porasta kolorowa trawa, a nad wieżowcami fruwa para w krakowskich strojach, przywodząca na myśl bohaterów Chagalla. No i budynek siedziby Hermèsa oraz portrety współpracowników Jana, jego żony i Kluski (w 18 wcieleniach) - ich psa, znalezionego przed laty w tekturowym pudełku w lesie.
"Architektura miasta tworzy geometrię rysunku, wyznaczając osie symetrii, czyli najczęstsze linie składania chusty" - zwraca uwagę Basia Czyżewska, dziennikarka polskiego "Vogue'a". W rozmowie z nią Bajtlik mówił:
Ja za Warszawą właśnie nie przepadam. Urodziłem się tu, ale mam ambiwalentny stosunek do tego miejsca. Gdy pokazywałem Francuzom współczesne zdjęcia ulic i zestawiałem je ze zdjęciami z lat 80., na których nie ma reklam i Warszawa posiada jakąś formę, nie mogli uwierzyć, że dziś w centrum miasta widać gigantyczną tarantulę reklamującą film, obok oklejony kolorową folią budynek Cepelii i dmuchane zwierzęta z bajki dla dzieci. Zastanawiałem się, jak mogę zinterpretować ten wielki lunapark.
Oprócz warszawskiego "Animapolis", przygotował też "Sweet dreams" pełne zwierzęcych bestii i "Cosmographia universalis", które zdaje się łączyć podróże Marco Polo z mityczną krainą.
Gdy zaczyna pracę, stara się najpierw wynotować stereotypowe skojarzenia - czasem okazuje się, że banał wraca i daje się narysować tak, by wciąż zadziwiać. Gdyby dostał na przygotowanie skończonego projektu parę godzin, usiadłby i wymyślił. Ale woli pracować inaczej: nad projektem myśli cały czas, gdy bierze prysznic i gdy stoi w korku. Raczej nie zdarza mu się po prostu leżeć na kanapie i myśleć; nie oddziela życia prywatnego od pracy, pracuje w domu. - Nie mam typowej "higieny pracy", trudno wyłączyć się i nie szukać skojarzeń - przyznaje. - Często pomysły pojawiają się nagle: zainspiruje mnie nieoczekiwany kształt albo kolor, albo rozmowa ze znajomymi czy sytuacja na ulicy. Chodzę na wystawy i oglądam książki, pojedyncze ilustracje czy obrazy wyjmuję z kontekstu i chowam w głowie na później. Dobrym i ciekawym źródłem może być też Instagram.
I tylko w górach raczej nie myśli o pracy. To jeden z niewielu momentów, kiedy całą koncentrację jest w stanie skupić na fizycznym działaniu. Jest alpinistą, tego lata każdą wolną chwilę spędzał w górach, wspinając się i biegając. Kiedyś zastanawiał się nawet, czy nie wspinać się zawodowo, ale grafika zwyciężyła. Chciałby aplikować na szkolenia do TOPR-u, a wśród najbliższych celów wymienia zjazd na nartach z Mont Blanc.
Unika odpowiedzi na pytanie o mistrzowską inspirację. Te się zmieniają, jest ich za dużo, by wymieniać. Ale jeśli naprędce ma kogoś wymienić, to wskaże na Davida Hockneya. - Pociąga mnie w nich pewien rodzaj malarskiego mięsa, malarskiej łatwości i radości, która pozornie wydaje się prosta do osiągnięcia i sposób, w jaki ten malarz łączy skojarzenia za pomocą kształtów i koloru - mówi.
Żeby przygotować książkę graficzną "Nić Ariadny", w której za pomocą labiryntów opowiada mity greckie, pojechał do Grecji. Wynajął mieszkanie w Atenach, odwiedziły Delfy, Mykeny, Epidauros, Kretę... Oglądał świątynię Apollina, ruiny miast, grób Agamemnon i starożytne teatry. Szkicował w muzeach, fotografował. Zapamiętał kolory ziemi - beżowy, szary, brązowy - i fakturę pni drzew figowych; dopasował roślinne detale ze starożytnych waz do ich żyjących odpowiedników.
- Zanim pojechałem do Grecji, zastanawiałem się, czy ten wyjazd faktycznie będzie miał wpływ na książkę. I przypomniało mi się, jak w liceum uczyliśmy się o włoskim renesansie. Ci, którzy byli we Włoszech, mieli tę przewagę, że przestrzennie czy wzrokowo pamiętali większość obiektów. Doświadczenie zapamiętujemy znacznie łatwiej niż suche fakty, a to ułatwia porządkowanie informacji. Dla mnie cały wielki rozdział sztuki europejskiej to był zestaw slajdów. Dopiero jak pojechałem kilka lat później do Florencji, to w ciągu dwóch intensywnych tygodni mi się wszystko poskładało w głowie. Zobaczyłem skalę, światło i umiejscowienie fresków, rzeźb i budynków - opowiadał w magazynie "Książki".
Tak powstała książka pełna ścieżek i opowieści. W rysunkowych labiryntach można spotkać Heraklesa, Minotaura, Argonautów, Odyseusza, Syzyfa czy Helenę. Gdy pytano go, po co kolejny raz wracać do mitologii, odpowiadał:
Popkultura jest bezpośrednią kontynuacją motywów starożytnych. Uwspółcześnia bohaterów greckiej mitologii, Iliady albo Odysei, robi z nich superbohaterów. Od tego mamy archetypy, żeby wciąż powracały.
- Pierwszy rzut oka na szkicownik z Grecji wystarczył, żebym zdecydował się na zrobienie wystawy. Z kultury starożytnej Bajtlik wydobywa aktualną formę i treść. Doskonale to widać zarówno w pracach rysowanych ołówkiem, jak i tych namalowanych akrylowymi pisakami i tuszem - mówił w rozmowie z "Wyborczą" Konstanty Szydłowski z warszawskiej Galerii Szydłowski, która pokazała rysunki Bajtlika na wystawie "Labirynty greckie".
O "Nici Ariadny" Bajtlik mówił, że chce by połączyła trzy grupy odbiorców: dzieci, które jeszcze nie czytają, ale rozpoznają już postacie i potrafią śledzić historię; młodzież w wieku szkolnym i starszych, którzy odnajdą w książce ukryte odniesienia. Dla dzieci przygotował też książkę typograficzną "Typogryzmol", którą na angielski rynek przygotowało wydawnictwo galerii Tate Modern; przetłumaczono ją także na francuski, włoski, hiszpański czy kataloński. W środku zadania: czy litery mogą zmienić się w twarz? Jak za pomocą liter M i W uzupełnić szczękę bezzębnego krokodyla?
Bajtlik prowadził warsztaty na podstawie "Typogryzmołów" w Barcelonie, Londynie czy Berlinie. No i w Polsce. - W Pile poznałem bibliotekarkę, panią Iwonę Belter, która opowiadała mi o promocji kultury w małych miejscowościach. Przeprowadziliśmy razem warsztaty w kilku popegeerowskich wsiach. To była podręcznikowa praca u podstaw - mówił "Wyborczej". I dodawał, że edukacja plastyczna jest tak samo ważna jak matematyka czy wychowanie fizyczne. A "Typogryzmol" zdobył Bologna Ragazzi Award, najbardziej prestiżową nagrodę przyznawaną za ilustracje książki dziecięcej.
W ostatnich latach mniej zajmuje się plakatem, a skupia się na współpracy z domem mody Hermes, projektami autorskimi, malarstwem i rysunkiem. - Zająłem się innymi rzeczami, ale wciąż uważam, że działania street artowe i artystyczne interwencje w przestrzeń publiczną to podstawa tej pracy. A także nieustająco interesujące wyzwanie, bez względu na to, czy chodzi o małą wlepkę czy wielkoformatowy plakat - mówi Bajtlik.
I dodaje, że dzięki zleceniom od Hermès przekonał się, że sztuka - i eksperyment w sztuce - nie musi być zarezerwowana jedynie dla muzealnych sal; równie dobrze sprawdza się w przestrzeni publicznej i projektowaniu użytkowym. Bajtlik:
Wbrew pozorom design użytkowy daje ogromną wolność, pozwala przenieść abstrakcyjny obraz na przestrzenną formę ubrań czy mebli. To świetne połączenie. Najważniejsze jest to, by robić rzeczy interesujące, które rozwijają i pasjonują. Nigdy nie miałem zaplanowanego celu finansowego czy ścieżki kariery. Cały czas myślę krytycznie o tym, co robię. Codziennie rano, gdy wstaję, zadaję sobie to samo pytanie: co dalej? I zaczynam myśleć o następnej historii, którą warto narysować.