"40-latek" oczami "zetki", czyli o tym, jak sztuka łączy pokolenia [RECENZJA MUSICALU]

Na premierę "40-latka" w warszawskim Teatrze Rampa wybrałam się z marszu, nie mając kompletnie żadnego wyobrażenia o tym, jak mogłyby potoczyć się losy inżyniera Karwowskiego, jego rodziny oraz innych bohaterów znanych z oryginalnego serialu. Im dłużej trwał spektakl, tym większe zaskoczenie malowało mi się na twarzy, i bynajmniej nie dlatego, że fabularnie wydarzyło się coś, czego w ogóle się nie spodziewałam (a niezaprzeczalnie tak było), ale dlatego, sztuce udało się przekroczyć barierę pokoleniową, której tak bardzo się obawiałam.

"Na długo przed "Sukcesją", "Grą o tron" czy "Rodziną Soprano" miliony telewidzów zachwycały się polskim serialem, w którym bohaterski inżynier zmagał się z problemami rodzinno-budowlanymi i przemierzał Warszawę słynnym maluchem" - zapowiedział Teatr Rampa przed jubileuszową premierą musicalu "40-latek", która odbyła się 15 września w Teatrze na Targówku. Ulubieńcy widzów powrócili, tym razem na deski teatru, by w rozśpiewany sposób dać nam do zrozumienia, że inżynier Karwowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Zobacz wideo Popkultura odc. 140

Wielkie zaskoczenie

Zasiadając na widowni, miałam pełną świadomość tego, że zapewne będę tam jedną z najmłodszych osób. Nie pomyliłam się, ale nie byłam też zaskoczona — w końcu był to spektakl na podstawie kultowego serialu z lat 70., który nakręcono na długo przed moim urodzeniem. Pamiętam jednak, że jako "zetka" dorastająca we wczesnych latach 2000 miałam jeszcze okazję ku temu, by oglądać "Czterdziestolatka" w jednej z wiodących stacji telewizyjnych.

Losy rodziny Karwowskich nie są mi więc obce, ale przyglądałam się im z zupełnie innej perspektywy — była to perspektywa dziecka urodzonego po transformacji ustrojowej lat 80. i 90. Tymczasem "40-latek" przeniósł publiczność do lat 70., czasów, które w niczym nie przypominały znanej nam rzeczywistości. Ukazano wszystkie bolączki ówczesnego świata, począwszy od problemów, które głównemu bohaterowi sprawiał klasyk polskiej motoryzacji, czyli Fiat 126p, przez ograniczony dostęp do telefonu (scena, w której Madzia rozmawia ze Stefanem, rozbawiła mnie do łez!), aż po wciąż aktualny w naszej kulturze lęk przed przemijaniem.

Fabuła, mimo osadzenia w czasie i przestrzeni, była całkiem uwspółcześniona. Główny bohater otrzymał zadanie, z którym na świecie mierzą się miliony, czyli: jak zrobić dobry show, by zostać wysłuchanym? To akurat Karwowskiemu (w tej roli rewelacyjny Modest Ruciński), udało się bez dwóch zdań. Uwspółcześnienie fabuły przemawiało również przez bohaterkę, którą widzowie pokochali za niezależność i stanowczość. Mowa oczywiście o Kobiecie Pracującej, która żadnej pracy się nie boi. Muszę przyznać, że Joanna Drozda w tej roli wypadła naprawdę rewelacyjne. Ilekroć pojawiała się na scenie, tylekroć zastanawiałam się, z czego tym razem będę się śmiała wraz z resztą publiczności.

Jeśli chodzi o muzyczną część spektaklu, to oczywiście nie zabrakło największych hitów lat 70. pochodzących z repertuaru artystów, którzy w tamtym czasie byli u szczytu sławy (Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk). Podczas oglądania spektaklu miałam zastrzeżenia wyłącznie do temperatury panującej na widowni — ciężko było nie zrzucić z siebie marynarki, gdy pot lał się z czoła, a emocje sięgały zenitu podczas końcowej części przedstawienia. Starałam się jednak nie zwracać uwagi na takie niedogodności, w końcu ile razy w życiu będę miała okazję, by ponownie przenieść się do lat 70.?

Więcej o: