Kilka godzin przed rozpoczęciem ceremonii Scorsese spotkał się ze studentami. Reżyserowi zależało na tym, żeby w spotkaniu wzięło udział kilkadziesiąt osób. Nic z tego nie wyszło. Wstęp na "Mistrzowską Lekcję" mieli tylko studenci łódzkiej szkoły filmowej i garstka zaproszonych gości. Ale tak wielu młodych ludzi weszło do hali filmowej, że miejsc zabrakło na wiele godzin przed rozpoczęciem spotkania. Ci, którym udało się zająć krzesełko albo kawałek podłogi, nie żałowali. Scorsese nie dawał początkującym filmowcom rady, ale zdradzał prywatne sekrety: - Moją pierwszą formą ekspresji było rysowanie - opowiadał. - Ożywiałem później te obrazki w myślach.
Nie zabrakło anegdot o rodzinie: - Brat grał na gitarze - wspominał Scorsese. - Znaliśmy wszystkie popularne piosenki. Mieliśmy otwarty dom, w którym zawsze grała muzyka. W końcu sam zacząłem komponować. We "Wściekłym byku" dźwięki stają się bohaterem.
Jeden z uczestników spotkania zauważył, że z filmów Scorsese zapamiętuje się twarze epizodystów, pozornie niewiele znaczących dla przebiegu akcji. - Mój casting na statystę, który ma być częścią krajobrazu potrafi trwać dwie godziny - relacjonował reżyser. - Kiedyś często obsadzałem rodziców. Mama i tata mieli u mnie stały angaż.
Zapytany, co jest najważniejsze w aktorstwie, odpowiedział, że nie ma pojęcia. - Ja nawet nie wiem, jak oni to robią, że grają! - próbował przekonać. - Ważna jest umiejętność improwizacji. Cenię też naturalność.
Jedna ze studentek zapytała, czy przyjedzie do Łodzi ponownie. - Chcielibyśmy, żeby pomógł nam pan wyreżyserować dyplomowy spektakl - mówiła.
- Wszystko zależy od mojego kalendarza i menadżera - zareagował spontanicznie. - Jest szansa!
Robert Gliński, rektor łódzkiej Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej zaczął laudację od słów: - Kim był Jezus? Gdzie są granice człowieczeństwa? Którędy do raju i do piekła. Można by sądzić, że ktoś, kto stawia sobie takie pytania, musi być filozofem. Nie kojarzą się nam ze światem Hollywood, czerwonym dywanem. A jednak Martin Scorsese istnieje. Wierzy w fabułę i w aktora. W każdy detal, niuans aktorskiej kreacji. Tajemnice umieszcza w przebiegu akcji. Prowadzi dialog z amerykańskim mitem. Martin Scorsese jest wielkim realistą. I chociaż nie studiował w łódzkiej szkole filmowej - czego wszyscy bardzo żałujemy - jest jednym z nas. Nawet wpiął sobie znaczek szkoły w klapę.
- Czuję się jakbym ukończył studia po raz drugi - mówił amerykański reżyser podczas ceremonii nadania mu tytułu doktora honoris causa. - Na studiach miałem fantastycznego nauczyciela, bardzo we mnie wierzył, inspirował mnie - wspominał. - Pewnego dnia zrobił potwornie długi egzamin z wrażliwości plastycznej. Mieliśmy narysować ramę, a w niej emocje charakterystyczne dla wybranego filmu. Zdecydowałem się na "Popiół i diament" Andrzeja Wajdy. Macie fantastyczną narodową kinematografię: Munka, Hasa, Polańskiego, Kieślowskiego, Skolimowskiego. Dziękuję wam. Także za polskie kino.
Przed laty jeden z krytyków nazwał Scorsese księdzem, łobuzem i estetą. Efekt połączenia tych trzech osobowości widzowie zobaczyli w 1976 roku w "Taksówkarzu", za którego dostał Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Po 10 latach znów zdobył tam statuetkę. Tym razem wyróżniono "Po godzinach". Cztery lata później za "Chłopców z ferajny" dostał nagrodę BAFTA. "Gangi Nowego Jorku" przyniosły Scorsese Złoty Glob. "Inflitracja" - Oscara.