Stefan Wesołowski: Nowy album wychodzi jako współpraca francuskiej wytwórni Ici D'ailleurs i mojego publishera Mute Song. Ici D'ailleurs już w zeszłym roku wznawiała "Kompletę" - mój debiut płytowy z 2008 roku, który w zremasterowanej i przeprojektowanej graficznie odsłonie został wprowadzony do międzynarodowego obiegu w formie albumu CD i płyty winylowej. Współpraca była bardzo udana, stąd pomysł na wypuszczenie w tym katalogu także zupełnie nowego materiału.
- Och, daje mi ogromnie dużo! Właściwie od momentu kiedy John Brien z Important Records zdecydował się trzy lata temu na wydanie "Liebestod", wszystko diametralnie się zmieniło. Posiadanie wsparcia w postaci wpływowego wydawcy pozwala dotrzeć do większej ilości odbiorców, zwraca uwagę recenzentów i organizatorów festiwali. To zrozumiałe, bo muzyki powstaje bardzo dużo i codziennie wychodzą nowe albumy. To fizycznie niemożliwe, żeby posłuchać wszystkiego. Ale jeśli uda się, że z jakiegoś powodu ktoś taki jak John Brien nie wyrzuci twojego maila do kosza, choć był to dla niego setny mail z materiałem demo w ciągu dnia i na dodatek stwierdzi, że widzi to u siebie w katalogu, gdzie są już tacy wykonawcy jak np.: Coil, Merzbow czy kompozytorka Eliane Radigue, to udaje się przeskoczyć ważny próg, za którym na twoją muzykę na pewno ktoś dalej również zwróci uwagę. Na "Liebestod", oprócz dziennikarzy muzycznych i organizatorów koncertów, zwrócili też uwagę Stephane Gregoire i Simon Ballard. Stephane jest szefem Ici D'ailleurs które wydało reedycję "Komplety" i teraz wydaje "Rite Of The End", a teraz przylatuje do Polski na moje najbliższe koncerty. Simon natomiast pracuje w Mute Song, które reprezentuje takich artystów jak: Nick Cave, Swans, Underworld czy Jóhann Jóhannsson. Napisał mi, że przedstawi moją muzykę reszcie ekipy Mute, z Danielem Millerem, głównym szefem wytwórni, na czele i zobaczymy co dalej. Po dwóch tygodniach zaproponowali mi kontrakt publishingowy i chwilę potem siedziałem z nimi w siedzibie Mute na Hammersmith w Londynie, gdzie ten kontrakt faktycznie podpisałem. Dzięki działalności Mute miałem chociażby okazję napisać muzykę do nominowanego do nagrody BAFTA filmu dokumentalnego "Listen To Me Marlon", w reżyserii Stevana Rileya. W odpowiednim momencie w rękach Stevana po prostu znalazła się moja płyta, spodobała mu się i zaproponował mi zrobienie muzyki do swojego filmu. O to, żeby w jego rękach ta płyta się znalazła, zadbało właśnie Mute. Mam w tej chwili ogromne wsparcie ze strony wydawcy i publishera, moją rzeczą jest to, żeby tego nie zmarnować. A postaram się raczej to dobrze wykorzystać.
- Pierwotnie album miał ukazać się już w kwietniu, ale końcówka pracy bardzo mi się przedłużyła, to dla mnie najgorszy i potwornie wyczerpujący moment. Trzeba było przesunąć też datę premiery. Ostatecznie będzie to pewnie albo bezpośrednio przed wakacjami albo bezpośrednio po wakacjach. Ale materiał z płyty usłyszeć można już teraz, 8 kwietnia na Dniach Muzyki Nowej w Gdańsku i następnego dnia w Cafe Kulturalnej w Warszawie. Z kolei 11 czerwca zagram w tyskiej Mediatece, w ramach nowego cyklu koncertowego, którego kuratorem jest Filip Berkowicz, a organizatorem Orkiestra Aukso.
- Żadnych świadomych. "Święto Wiosny" jest genialnym, skończonym dziełem, którego pulsowanie z przyjemnością wyczuwam w swoim krwioobiegu i z całą pewnością ma na mnie wpływ, tak jak wiele innych genialnych i skończonych dzieł. Ale nie jest to raczej wpływ, który przekłada się na konkretne działania kompozycyjne, wszelkie próby tego typu byłyby raczej nie na miejscu i chyba też trochę bez sensu. To jest raczej deklaracja przywiązania do takiej postawy artystycznej, która będąc dzika i intensywna, jest jednocześnie głęboko przemyślana i mądra. To decyduje o duchowym nasyceniu i trwałości i to jest coś, co odróżnia rzeczy miałkie i średnie od rzeczy wielkich i wybitnych. Poprzedni album był o miłości i śmierci i patronował mu Wagner, ten jest o obrzędzie i rytuale i patronuje mu Strawiński. Trzymam się mocno swoich patronów, bo wierzę w konieczność dążenia do nieprzemijalności i wybitności. Pewnie jeszcze przede mną bardzo długa droga do pokonania, ale jest to jedyna postawa która wydaje mi się przekonująca w kontekście tworzenia.
- Nie sądzę że są to całkowicie przeciwne bieguny. Éliane Radigue tworzyła w latach 70-tych i 80-tych utwory wyłącznie z użyciem syntezatorów modularnych i są to przepiękne kompozycje, których nikt nie odważyłby się umieścić poza kanonem muzyki klasycznej. To zresztą tylko jeden z wielu przykładów. Jeśli chodzi o "Rite Of The End", element syntetyczny jest tu znacznie bardziej zauważalny niż w przypadku "Liebestod". Ale też wiele z utworów które pojawią się na płycie powstały pierwotnie jako szkice w pełni elektroniczne, które dopiero potem były rozwijane o ścieżki instrumentalne.
- Często słyszę o tej ponurości. Rozumiem to, ale sam tego tak nie widzę. Jest tam oczywiście sporo smutku, ale to nie jest jakiś autoerotyzm rozpaczy. "Liebestod" było taką estetyczną impresją na temat ostatecznych i podstawowych spraw, takich jak miłość, śmierć, tęsknota. Ale ostateczne rzeczy, właśnie dlatego że są bezwzględne i dotyczą każdego, nie są dla mnie ponure. Ani trochę. Wręcz przeciwnie, to jest taki smutek łamany na radość. Swoją drogą, jakiś czas temu czytałem o badaniach nad nostalgią i okazuje się, że jest to absolutnie ważne i potrzebne uczucie, które reguluje funkcjonowanie i pomaga otworzyć się na rzeczy istotne. W tym artykule padło nawet ładne zdanie, które zapamiętałem: "Nostalgia to przypadłość o trudnej przeszłości, ale i intrygującej przyszłości". Wychodząc z tego samego założenia nie demonizowałbym aż tak tego smutku, który jest w "Liebestod". Natomiast "Rite Of The End" jest rytuałem. Tutaj już nie ma myślenia o rzeczach ostatecznych, tylko ich celebracja i świętowanie. Nie widzę tu miejsca ani na smutek ani na radość, to bardziej organiczne przeżywanie, pierwotna energia. To jest rytualny, obrzędowy materiał.
- Myślę że ta obrzędowość, o której przed chwilą mówiłem, ma w sobie coś z liturgii. Ale w tym wypadku, podobnie zresztą jak w "Święcie Wiosny", jest to raczej obrzęd pierwotny, pogański. Natomiast to od czego zacząłem jest we mnie wciąż bardzo silne, może nawet coraz silniejsze.
- W podstawowej wersji oprócz mnie będzie na scenie trzech muzyków: skrzypaczka, wiolonczelista i harfista. Oprócz operowania elektroniką, sam będę grał na skrzypcach, altówce i fisharmonii. W takim też składzie zagramy najbliższe koncerty. Jeśli będzie możliwość poszerzania tego składu to zapewne z tego skorzystam.
- Nie mam stałego zespołu, ale mam stałe grono zaufanych i sprawdzonych muzyków, do których dzwonię gdy jest taka potrzeba. W zeszłym roku zagrałem kilka koncertów w dokładnie tym samym składzie i było to bardzo fajne. Co ciekawe, cały zespół był z Wrocławia. Jeśli będę ruszał w trasę, wezmę ze sobą zapewne jeden skład, ale na co dzień nie mam potrzeby grupowania się w zespół, bo i tak nie rozkłada to w żaden sposób odpowiedzialności, która przecież spoczywa na mnie.