PJ Harvey to jedna z najbardziej szanowanych postaci na współczesnej alternatywnej scenie muzycznej. Wielka mistrzyni ukrytych w piosenkach emocji, ostatnio zabierająca coraz częściej głos w sprawach politycznych, po raz kolejny wybiera się do Polski. Po znakomicie przyjętym koncercie na Open’erze (kilka miesięcy temu), tym razem odwiedzi Warszawę - wystąpi na Torwarze w środę 12 października.
Artystka była w Polsce już kilka razy, ale wygląda na to, że najwięcej emocji wzbudziła jej pierwsza wizyta nad Wisłą. Wizyta wyjątkowa, zupełnie inna niż wszystkie następne: artystka nie była jeszcze wtedy tą PJ Harvey, którą jest dziś - znaną i podziwianą przez mnóstwo fanów gwiazdą, a i Polska była pod wieloma względami zupełnie innym krajem.
Ta historia wiąże się z samymi początkami artystycznego życiorysu Polly Jean Harvey, bo tak naprawdę nazywa się ta wokalistka. Co mogła w połowie lat 80-tych zrobić młoda dziewczyna z artystycznym ambicjami, urodzona na zapadłej angielskiej prowincji? Jedyny plus spędzenia młodości w jej rodzinnym mieście, Yeovil, jest taki, że kilka kilometrów obok odbywa się festiwal Glastonbury. Oczywiście, mogła wyprowadzić się do większego miasta i zacząć grać w punkującym zespole.
To pierwsze musiało trochę poczekać - przynajmniej do końca artystycznych studiów w prowincjonalnym college’u. To drugie czekać nie mogło - Harvey jeszcze jako nastolatka nauczyła się grać na kilku instrumentach, w tym na saksofonie, i chętnie występowała z kolegami w różnych lokalnych, amatorskich pod każdym względem zespołach. Bologna, The Polekats, The Stoned Weaklings - te nazwy pamiętają już dziś tylko najpilniejsi kronikarze lokalnej sceny. To grupy, które grywały tylko w małych klubach w rodzinnym mieście i nigdy nie miały szans na bardziej rozbuchaną karierę.
Przełomem dla Harvey okazało się dopiero spotkanie z artystą, który - jak się miało niedługo okazać - na zawsze zmienił jej życie i został wieloletnim wiernym współpracownikiem: stworzyli razem niemal nierozłączny artystyczny tandem. To John Parish, który grał wówczas w zespole Automatic Dlamini. Zaprosił nowo poznaną dziewczynę do jego składu - uznał, że ta formacja, grająca nietypową, lekko chaotyczną, alternatywną muzykę, bardzo potrzebuje saksofonistki i wyrazistej wokalistki. Szybko okazało się, że nie mógł trafić lepiej, a rodząca się dopiero artystyczna osobowość Harvey zaczęła powoli dominować resztę muzyków.
Zespół istniał niezbyt długo, ale zdołał nagrać dwie płyty i zagrać trochę koncertów w Europie. Dla takich formacji był to bardzo dobry czas na tego typu wycieczki - na przełomie lat 80-tych i 90-tych na Zachodzie kwitło niezależne środowisko muzyczne: artyści funkcjonujący na obrzeżach komercyjnej sceny mogli z powodzeniem korzystać z całej alternatywnej infrastruktury: klubów, kanałów dystrybucji nagrań, informacji i sieci fanów, chętnie odwiedzających kluby, nawet w odległych miastach.
Muzycy Automatic Dlamini podróżowali po sporej części kontynentu, zdobyli się na coś, na co ważył się wówczas mało kto: przekroczyli także Żelazną Kurtynę, żeby zagrać na Wschodzie. Trafili m.in. do NRD i do Polski. To był jeden z najgorszych momentów, jaki mogli wybrać: czas zawieszenia, zmęczenia i znużenia. Czas zaraz przed przełomem 1989 roku, ale jeszcze zanim w Polaków wstąpiła nadzieja na zmiany i energia, żeby ich dokonać.
Można się domyślać, że angielscy muzycy, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z realiami życia w komunistycznym społeczeństwie, nie do końca zdawali sobie sprawę, na co się decydują i co ich czeka. Ale, sądząc po wypowiedziach Harvey, która po latach wspominała tamtą wyprawę, natychmiast zauważyli, że to zupełnie inna planeta. I że to świat zanurzony po uszy w beznadziei, szarości i apatii.
Harvey zdarzało się opowiadać w wywiadach i ze sceny o tamtych dniach, próbując ciężki klimat ówczesnych czasów zamknąć w zabawnych anegdotach. Opowiadała o tym, że Warszawa wieczorem okazała się miastem pustym, wyciszonym, niemal zupełnie martwym. Opowiadała o tym, że polskie koncerty koniec końców zostały odwołane i - żeby nie marnować czasu - muzycy spędzili kilka dni w studiu nagraniowym, które w porównaniu z brytyjskimi cenami wynajęli za grosze.
Opowiadała o tym, że podczas tego pobytu prawie... umarła z głodu. Była wegetarianką, a w Polsce pod koniec lat 80-tych oznaczało to bardzo duże problemy. To jeszcze nie były czasy, gdy w Warszawie niemal na każdym rogu można było znaleźć wegańską restaurację. To były czasy, kiedy nikt nie słyszał o kotletach sojowych, tofu czy seitanie. Całe menu młodej artystki musiało się więc ograniczyć do sera, którego - jak mówiła - zjadła podczas tego pobytu więcej niż przez poprzednich kilkanaście lat życia.
Dziś może być spokojna - podczas jej najbliższej wizyty w Polsce jej menu będzie mogło być o wiele bardziej rozbudowane. A królowa alternatywnego rocka zafunduje nam na pewno niesamowite artystyczne doznania.
PJ Harvey jest w trakcie promocji swojego najnowszego albumu "The Hope Six Demolition Project", który ukazał się w kwietniu tego roku. 12 października wokalistka wystąpi w Warszawie na Torwarze.