W Barcelonie skończyła się kolejna edycja festiwalu Primavera Sound. Ostatniego dnia widzowie mogli zobaczyć na scenie orkiestrę symfoniczną i co najmniej kilka interesujących występów.
Głos pokolenia po metamorfozie
Najważniejszym występem tego wieczoru, występem na którym początkowo pojawiła się największa publiczność na całym tegorocznym festiwalu, był koncert zespołu Arctic Monkeys. Była to jedna z pierwszych prezentacji tej grupy po niedawnym powrocie do aktywności - grupa właśnie wydała nową płytę, która z miejsca wywołała sporo dyskusji: po dekadzie bycia jednymi z ostatnich Mohikanów tradycyjnego rocka, muzycy zagłębili się w zupełnie inne rejony. Muzyce z tego albumu momentami bliżej jest do wodewilu niż na rockową scenę, nic więc dziwnego że wielu fanów zastanawiało się, jak będą wyglądały najnowsze koncerty zespołu.
Występ w Barcelonie poniekąd odpowiedział na to pytanie: Arctic Monkeys to dziś zespół mocno rozdarty między stylistycznymi biegunami, szukający nowej tożsamości, albo po prostu miotający się między radosnymi juweniliami, których trochę znalazło się w repertuarze koncertu i najnowszymi kompozycjami, pełnymi ambicji i pretensji.
Były więc podczas tego występu momenty, kiedy Anglicy pokazywali, że wciąż skutecznie bronią rockowej tradycji, momenty pełne energii i sprawnego rockowego rzemiosła. Ale czasem lider grupy zasiadał do pianina. Atmosfera natychmiast siadała, a koncert uciekał w zupełnie zaskakującą stronę. Tak jakby Alexowi Turnerowi nagle nudziło się być dzisiejszą odpowiedzią na Micka Jaggera i chciał być raczej współczesnym ucieleśnieniem Liberace. Na scenie brakowało tylko kryształowego żyrandola.
Turner był swego czasu głosem pokolenia. Albo więc zestarzał się szybciej niż reszta jego generacji, albo reszta zestarzała się już dawno, a dziś Arctic Monkeys słuchają ludzie o wiele młodsi, którzy jednak zdecydowanie woleli, kiedy Turner opowiadał im w prostych piosenkach o podrywaniu dziewczyn. Publiczność z trudem przyjmowała jego dzisiejsza twórczość i w czasie koncertu masowo uciekała pod inne sceny.
Kobiety trzech pokoleń
Podobnie jak pierwszy dzień festiwalu, także ostatnie godziny imprezy przyniosły kilka mocnych kobiecych występów. Na dwóch największych scenach festiwalu artystki przeważały wręcz ilościowo nas artystami, co wciąż jest rzadkością na tego typu imprezach.
Spotkały się tam utalentowane przedstawicielki kilku pokoleń. Nestorką była Jane Birkin, która z orkiestrą symfoniczną przedstawiła piosenki Serge’a Gainsbourga. Ten projekt sprawdzał się w salach koncertowych, w Barcelonie po raz pierwszy zabrzmiał w warunkach festiwalowych. To był mocny eksperyment, który w miarę się sprawdził, nawet jeśli wyraźnie było widać, że zarówno wokalistka, dyrygent i cała reszta orkiestry nie do końca odnajdywali się w takiej konwencji.
Dużo młodsze pokolenie reprezentowała dawno nie oglądana na dużych festiwalowych scenach szwedzka wokalistka Lykke Li. Wróciła na nie w bardzo efektowny sposób, przypominając że jej koncerty zawsze miały ciekawą oprawę wizualną. Tym razem wyruszyła na koncerty z nietypową, potężną scenografią, w której dominującym motywem wizualnym było oko, a kolorem - czerwień. Artystka pokazała w Barcelonie, że jest w znakomitej formie wokalnej i świetnie radzi sobie z budowaniem koncertowej dramaturgii.
Najmłodsza w tym gronie była Lorde, która już drugi rok jest w trasie, promując swój najnowszy album „Melodrama”.
- Przez najbliższe półtorej godziny zapraszam was do siebie - mówiła na przywitanie ze sceny. - A u mnie się tańczy.
I rzeczywiście, dała sporo powodów do tańca, grając wszystkie swoje największe przeboje. Nie zabrakło jednak także miejsca na bardziej liryczne momenty - artystka przypominała nieustannie, że taniec często w tle ma smutek i jest niczym innym jak ucieczką przed rozpaczą.
Młody, wszechstronny, utalentowany
Sporym zaskoczeniem okazał się koncert zespołu Car Seat Headrest. Grupa wystąpiła na jednej z największych festiwalowych scen, przechodząc tym samym bardzo naturalną drogę od bycia festiwalowym objawieniem, które dwa lata temu zachwyciło publiczność na małej scenie do bycia gwiazdą występującą dla znacznie większej publiczności.
Zespół przyjechał do Barcelony zupełnie odmieniony: w mocno powiększonym składzie, z nową energią i mocno przearanżowanymi piosenkami. Uwagę zwracały przede wszystkim dwie perkusje, które przesunęły zespół z rejonów garażowego rocka w stronę afrobeatu, co mocno zaważyło na kształcie poszczególnych utworów: tych nowych, ale i tych doskonale znanych, które zyskały zupełnie nowe oblicze. Lider zespołu, Will Toledo, który mimo rosnącego doświadczenia i listy osiągnieć wciąż jeszcze jest niezwykle młodym artystą, miał i skutecznie wykorzystał kolejną okazję do potwierdzenia swojego talentu. Pokazał w Barcelonie imponującą muzyczną wszechstronność, umiejętność kierowania sporym zespołem i utrzymania uwagi publiczności. Pokazał, że nie ma żadnych kompleksów i na gigantycznej scenie czuje się równie doskonale jak dwa lata temu na kameralnych showcase’ach.