Primavera 2015. Wielki festiwal bez wielkich gwiazd. Czyli da się? Ta impreza udowadnia, że tak

Bez wielkich gwiazd, z ciekawymi zespołami z głębokiego i jeszcze głębszego offu, z zaskakująco interesującymi debiutantami - festiwal Primavera zdaje się wracać do swojej przeszłości, po kilku latach flirtowania z bardziej popową stroną muzycznej alternatywy.

W niedzielę, serią darmowych koncertów w miejskich parkach i nocną imprezą klubową, zakończyła się kolejna, piętnasta już edycja barcelońskiego festiwalu Primavera Sound. Jak na przedsięwzięcie, które z wielu powodów mogło się nie udać, udała się znakomicie.

Rozpaczliwie szukając headlinera

Tegoroczna Primavera każdego dnia pokazywała bardzo wyraziście problem, który mają wszyscy organizatorzy największych festiwali. Mają go w tym roku, ale wiele wskazuje, że to będą go mieli tym bardziej w latach następnych. Ten problem to brak headlinerów: wielu oczywistych kandydatów do tego miana z różnych przyczyn w tym roku pauzuje, innych wykluczyli sami organizatorzy, żeby się nie powtarzać. Efekt był taki, że na festiwalu w zasadzie zupełnie zabrakło oczywistych gwiazd największego formatu, a organizatorzy niemal rozpaczliwie starali się wypełnić luki po nich.

Czasami rezultaty były znakomite jeśli chodzi o kwestie artystyczne, co niekoniecznie przekładało się na ilość widzów zainteresowanych tymi propozycjami. Tak było choćby w przypadku Patti Smith, żywej legendy sceny alternatywnej, która zagrała w Barcelonie dwa koncerty, na obu prezentując znakomitą formę, doświadczenie sceniczne i łatwość w nawiązywaniu kontaktu z publicznością.

 

Oba były bardzo nostalgiczne, choć w różny sposób. Na jednym zabrzmiała w całości płyta "Horses", liczący sobie cztery dekady, a przecież na wiele sposobów wciąż świeży i aktualny, kamień milowy w historii muzyki. Na drugim artystka zagrała swoje najnowsze kompozycje i własne wersje cudzych utworów, wiele z nich dedykując zmarłym niedawno bliższym i dalszym znajomym. I nawet mimo tego, że zapomniała tekstu w piosence Lou Reeda "Perfect Day", przeprosiła go żarliwie, wzbudzając aplauz publiczności. Jeden z jej koncertów odbył się w audytoryjnej sali wypełnionej po brzegi, ale drugi, który miał miejsce na największej festiwalowej scenie, pod względem frekwencji był lekko zawstydzający.

Czasem efekty poszukiwania headlinerów zawodziły i na poziomie jakości występów i skali zainteresowania widzów. Tak było choćby w przypadku amerykańskiego zespołu The Black Keys. Spóźnił się on do Barcelony o rok - w ubiegłym sezonie był przecież gwiazdą niezliczonych festiwali w Europie, dobitnie pokazując pozbawionymi stadionowego rozmachu koncertami, że na headlinera zupełnie się nie nadaje. Oczywiście w Barcelonie nie było ani trochę lepiej, a wręcz przeciwnie - muzycy, wyraźnie bez formy, nie rozegrani (wszak odwołali swoją jesienną trasę koncertową), nie zdołali przyciągnąć, ani tym bardziej utrzymać pod sceną publiczności.

W przypadku kilku wykonawców było natomiast wyraźnie widać, że choć wypadli znakomicie, grali na stanowczo zbyt dużych scenach. Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów był Chet Faker. Ten australijski producent, który ledwo co zadebiutował na międzynarodowej scenie, grywa w tym roku na wielkich scenach - kilka tygodni temu na kalifornijskiej Coachelli, potem na Primaverze. Rzec by można: robi co może i wypada naprawdę dobrze, ale wyraźnie widać, że jego muzyczna propozycja o wiele lepiej sprawdzałaby się na małej, klubowej scenie, a nie na gigantycznej arenie, na której artysta wydaje się wyraźnie zagubiony. Widząc go przebierającego nieporadnie nogami na środku sceny, każdym gestem wysyłającego sygnał: "co ja tu robię", nie sposób było nie stwierdzić, że kreowanie go na muzyka, którego nazwisko pojawia się na festiwalowych plakatach zaraz pod headlinerami, dzieje się z krzywdą dla jego ciekawej, ale jednak dość intymnej muzyki, a może i dla niego samego.

Zwrot w stronę fanów

Ta sytuacja: brak w programie wyrazistych headlinerów, którzy przyciągnęliby pod sceny tłumy, okazała się mieć - może nieco paradoksalnie - bardzo dobre strony i prowadzić do świetnych rezultatów. Kiedy kilka edycji temu organizatorzy Primavery poszerzyli festiwalowy teren, dodając dwie ogromne sceny i zapraszając na nie coraz większe gwiazdy, festiwal zaczął bardzo wyraźnie zmieniać charakter - impreza duża, ale bardzo otwarta na najbardziej choćby ekstremalne nowości, zaczęła powoli dryfować w nieco bardziej masową stronę, ocierając się wręcz o pop, którego wcześniej w Barcelonie nie było. Przez kilka edycji impreza trwała w swoistym schizofrenicznym rozkroku: pod dwiema dużymi scenami tłumy bawiły się przy muzyce wielkich gwiazd, a w drugiej części festiwalowego terenu, niemal symbolicznie oddzielonej ulicą, grupki zapaleńców słuchały zespołów z mniej lub bardziej głębokiego offu. W tym roku ten podział zupełnie przestał obowiązywać, a program festiwalu, który mógł się początkowo wydawać nieco chaotyczny, zaczął się z godziny na godzinę układać w coraz bardziej spójną całość.

Organizatorom barcelońskiej imprezy udała się sztuka w zasadzie sprzeczna wewnętrznie: impreza o alternatywnym charakterze, bez gwiazd, a jednak przyciągająca sporą publiczność - na konferencji prasowej ostatniego dnia festiwalu organizatorzy z radością podali oficjalne wyniki sprzedaży biletów, które wskazywały jasno, że tegoroczną Primaverę odwiedziło nie mniej widzów niż rok wcześniej (mniej więcej 50 tys. osób każdego dnia).

Ten zwrot, swoisty powrót do korzeni, z punktu widzenia wizerunku festiwalu i jego charakteru wydaje się bardzo pozytywny. Owszem, w dłuższej perspektywie oznaczać będzie z pewnością, że organizatorzy nie będą już mogli głośno chwalić się rosnącą z każdym rokiem frekwencją, bo trudno będzie ją zwiększać bez wielkich gwiazd. Z drugiej jednak strony ucieszy to z pewnością tych, którzy przyjeżdżają do Barcelony dla muzyki. Wygląda bowiem na to, że owe 50 tys. osób to dokładnie tyle, ile przychodzi do Parc del Forum dla zespołów, a każdy kolejny tysiąc to tylko "niedzielni festiwalowicze", bardziej zainteresowani piciem piwa i głośnym rozmawianiem ze znajomymi. A to ostatnie potrafi być na Primaverze prawdziwą zmorą.

Być może to wskazówka dla innych organizatorów dużych imprez - skończył się czas dorocznego rozszerzania rozmiarów imprezy, teraz warto skupić się na zapewnieniu wiernemu gronu odbiorców festiwalu najlepszej jakości. Jeśli Primavera Sound rzeczywiście pójdzie w tę stronę, stanie się to z dużą korzyścią dla tych, którzy przyjeżdżają na ten festiwal przede wszystkim dla muzyki.

Mniejsi mają głos

W tym - wracającym na Primaverę, po ostatnich latach eksperymentów z większymi gwiazdami - modelu dużego festiwalu z bardzo alternatywnym zacięciem, znakomicie odnalazła się spora grupa wykonawców, którzy występowali na mniejszych scenach.

Świetnym przykładem jest choćby Torres, amerykańska singer/songwriterka, która wyszła na scenę zupełnie sama i natychmiast uwiodła publiczność swoim nad wyraz ekspresyjnym sposobem gry na gitarze, konfesyjnymi tekstami i naturalnością na scenie. Ta ostatnia sprawiła, że wszystkie bariery: spora odległość do widzów, fosa, barierki i ochroniarze, nagle jakby przestały istnieć.

Świetnie, jak zawsze, wypadł - wciąż niedostatecznie doceniony - zespół Unknown Mortal Orchestra, którego członkowie po raz kolejny pokazali, że nagrane na ich płytach piosenki są tylko punktem wyjścia do piętrowych modyfikacji, wariacji i improwizacji.

 

Próbę występu przed szeroka, międzynarodową publicznością znakomicie zdały hiszpańskie nastolatki z grupy Mourn, przekonując jednoznacznie, że cały hałas wokół nich nie jest w żaden sposób bezpodstawny. Dziewczęta wypadły bardzo sprawnie, pewnie i energetycznie, a zagrany premierowo najnowszy singel zachwycał swoją zaraźliwą przebojowością.

To, że jest jednym z najciekawszych tegorocznych odkryć sceny alternatywnej w pełni potwierdziła kanadyjska postpunkowa formacja Viet Cong, nawet jeśli dwa barcelońskie występy tej grupy: na festiwalowej scenie i w klubie, pokazały wyraźnie, że jej muzyka o wiele lepiej sprawdza się w bardziej kameralnych warunkach.

 

Podobne wrażenie można było odnieść jeśli chodzi o nieco ostrzej grających rodaków muzyków z Viet Cong, członków grupy Single Mothers - zaproszeni przez organizatorów na najmniejszą festiwalową scenę, kameralne miejsce przeznaczone z zasady na koncerty akustyczne, niemal roznieśli kontener, w którym grali w proch i pył. Ich występ był taki, jak przystało na punkowe koncerty: duszny, gorący, w pewien sposób wręcz lekko niebezpieczny. Instalacja elektryczna odmawiała posłuszeństwa, nad widzami latały wyrzucane w górę pufy, ustawione pod sceną, fani wskakiwali między muzyków i odwrotnie, przy refrenach wiele rąk wyrywało sobie mikrofon, pot lał się strumieniami. Coś, co miało być tylko skromną przygrywką do właściwego koncertu grupy na znacznie większej scenie, okazało się jednym z najlepszych występów w jej krótkiej dotychczasowej karierze.

Jak co roku organizatorzy festiwalu zaprosili też wiele klasycznych alternatywnych zespołów sprzed lat. Radziły sobie różnie. Najlepiej wypadli chyba klasycy i mistrzowie electro-popu z zespołu OMD, którzy zagrali dzień przed rozpoczęciem właściwej części festiwalu, przypomnieli wszystkie swoje największe przeboje i przyciągnęli pod scenę 25-tysięczyny tłum. Próbę czasu znakomicie przeszli także niemieccy królowie dźwiękowych eksperymentów z zespołu Einsturzende Neubauten - nawet jeśli granie za pomocą wiertarki brzmi dziś jak opowiedziany sto razy żart, w wypadku muzyków, którzy - było nie było - opowiadali go jako pierwsi przed szeroką publicznością, wciąż robiło to całkiem niezłe wrażenie. Znacznie gorzej wypadły panie z amerykańskiej formacji grunge'owej Babes In Toyland - owszem, charyzma ich potężnej perkusistki przysłaniała wiele technicznych niedociągnięć, owszem, wielkie przeboje w rodzaju "Bruise Violet" wciąż mają w sobie potężną siłę, ale trudno było uznać ten występ za coś więcej niż tylko nie do końca udaną próbę odtworzenia dawnego czaru.

Egzotyczne atrakcje na festiwalowych marginesach

Coraz więcej szans na wywalczenie miejsca w programie imprezy i w świadomości jej uczestników mieli w tym roku na Primaverze wykonawcy mniej znani, czasem dopiero debiutujący przed międzynarodową publicznością. Na dodatek w wielu przypadkach byli to w tym roku muzycy pochodzący z krajów, które do tej pory były w powszechnej świadomości praktycznie białą plamą na muzycznej mapie świata, a ostatnio coraz skuteczniej torują sobie drogę do szerszej popularności: Republika Południowej Afryki, Australia czy Izrael. Trudno do końca stwierdzić, czy decyzja organizatorów, żeby dać im tak szerokie pole do popisu, była tylko szlachetnym daniem szansy zmarginalizowanym czy może także rozpaczliwym szukaniem ratunku w sytuacji braku mocnych propozycji z szeroko do tej pory eksploatowanych pod względem muzycznym krajów. Jakby nie było, okazało się to rozwiązaniem bardzo ożywczym i wniosło bardzo dużo świeżej krwi na barceloński festiwal, a może wręcz do całego światowego obiegu muzyki popularnej.

Najlepiej z tych wszystkich wciąż jeszcze, czasem zupełnie niesprawiedliwie, "egzotycznych" krajów wypadł Izrael, który do Barcelony przywiózł reprezentację skromną, ale wyrazistą i różnorodną. Widzowie z całego świata, obecni na festiwalu, najgoręcej przyjęli formację, której muzykę było najłatwiej zaklasyfikować i porównać do wielu europejskich czy amerykańskich odpowiedników - grupa Garden City Movement zaprezentowała bardzo dziś modny, nastrojowy, pełen elektroniki indie pop ze sporym przebojowym potencjałem. Pod sceną debiutantów zgromadził się potężny tłum, który szybko dał się ponieść zachęcającym do tańca, niezbyt szybkim klubowym rytmom.

Zdecydowanie bardziej oryginalnie wypadła grupa Acollective, która już po występie na festiwalu The Great Escape w Brighton, kilka tygodni przed Primaverą, uznana została za najważniejszą "następną dużą rzecz" z Izraela. Jej muzyka to niemożliwe do sklasyfikowania połączenie gatunków, które czasem przynosi pełne melancholii akustyczne, folkowe ballady, a czasem skłania się raczej ku dźwiękom cyrkowej orkiestry, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Co więcej, to wielowarstwowe, wielopiętrowe, bardzo gęste pod względem brzmienia granie znakomicie sprawdziło się na żywo: dźwięków było tak dużo, że skutecznie wypełniały sobą całą przestrzeń, na dodatek członkowie grupy robili na scenie wciągające, pełne energii widowisko. Jego najbardziej zwracającym uwagę aktorem był - co przecież z oczywistych względów raczej rzadko się zdarza - perkusista grupy: co i rusz wyskakiwał zza swojego zestawu bębnów i - bardzo skutecznie - zachęcał widzów do zabawy.

 

Znakomite wrażenie robił jeszcze jeden członek izraelskiej delegacji, wieloosobowy zespół The Angelcy. Na swojej, wydanej właśnie, płycie muzycy w bardzo oryginalny sposób łączą klezmerską tradycję z indie-folkiem i bardzo politycznymi tekstami. Na koncertach dochodzi do tego jeszcze znakomity kontakt z publicznością i niewymuszona, naturalna charyzma muzyków.

Dobrze wypadła także Polska delegacja, wspierana - jak zawsze - przez niestrudzony Instytut Adama Mickiewicza, instytucję zajmująca się eksportem polskiej kultury, m.in. muzyki. Polscy wykonawcy, wybrani przez organizatorów festiwalu, wystąpili dwukrotnie: podczas zasadniczej części imprezy, a wcześniej na specjalnym klubowym showcase'ie, który cieszył się sporym zainteresowaniem publiczności. Duet Rebeka pokazał, że jest dziś na poziomie absolutnie porównywalnym do podobnych zespołów z reszty świata. Mocne wejście na międzynarodową arenę zaliczyła metalowa formacja Thaw i klubowa producentka Zamilska. Szczególne silne wrażenie robił klubowy występ grupy Thaw, podczas którego muzycy zaatakowali bezlitośnie kilka zmysłów widzów, wyrywając ich z koncertowej strefy bezpieczeństwa: obezwładniający hałas łączył się z ostrymi stroboskopami i całkowitym zadymieniem sali. Wrażenie było niemal dokładnym przeciwieństwem deprywacji sensorycznej i na długo zostawało w pamięci.

źródło: Okazje.info

Więcej o: