Primavera 2015. Patti Smith królową weekendu i intensywny performance Foxygen [RELACJA]

Wielkie gwiazdy ogląda się tu z koca na szczycie wzgórza, a równie ważna jak muzyka jest piknikowa atmosfera. Ale dla tych, którzy oprócz atmosfery szukają także dobrej muzyki, to rzadka okazja, żeby festiwalowe koncerty oglądać spod samej sceny. W Porto zakończył się festiwal Primavera.

W Porto, w niedzielę nad ranem, zakończyła się portugalska edycja festiwalu Primavera, młodsza i mniejsza siostra odbywającej się tydzień wcześniej imprezy w Barcelonie. Różnorodnym programem i coraz bardziej słynną luźną atmosferą, impreza przyciągnęła w tym roku spory tłum widzów, którzy przez trzy noce bawili się znakomicie, niezależnie od tego, czy woleli indie rock, pop, metal czy hip-hop.

Festiwal widziany z daleka

W porównaniu ze swoją macierzystą imprezą w Barcelonie, w porównaniu z większością podobnych przedsięwzięć w Europie, festiwal w Porto jest zupełnie niezwykły, jeśli nie wręcz jedyny w swoim rodzaju. To w gruncie rzeczy spora impreza, która jednak sprawia wrażenie bardzo kameralnej, niemal przytulnej: sceny są blisko siebie, ukryte między wzgórzami zielonego parku nad samym brzegiem oceanu. To impreza z bogatym line-upem, na której nigdzie nie trzeba się spieszyć, biegać między scenami i denerwować. To impreza idealnie współgrająca z nieco senną, relaksującą atmosferą samego Porto, miasta, które potrafi bardzo skutecznie robić wielki atut ze swej uroczej prowincjonalności i zapyziałości.

Być może niezwykły klimat na tym festiwalu bierze się przede wszystkim z mentalności i temperamentu samych Portugalczyków, którzy stanowią większość publiczności, nawet mimo bardzo wysokich, w kontekście trudnej sytuacji ekonomicznej tego kraju, cen karnetów? Bo zamiast biec pod scenę, niemal bić się o miejsca najbliżej niej i pogować zawzięcie pod barierkami - jak to ma miejsce na wielu festiwalach w Europie czy Stanach - miejscowa publiczność woli raczej siedzieć na wzgórzach wokół scen i oglądać koncerty z daleka, sącząc spokojnie wino.

Okazja, żeby koncerty oglądać spod sceny

To przecież nie jest przypadek, że organizatorzy, co roku, przy wejściu na festiwal rozdają widzom... koce. I nie chodzi bynajmniej o to, że Portugalczycy lekceważą przyjeżdżające do Porto gwiazdy - nic z tych rzeczy, to po prostu pochodna tutejszej kultury, w której koncerty fado od zawsze odbywały się raczej w portowych knajpach, a nie w specjalnych klubach i towarzyszyły biesiadowaniu przy zastanowiłbym stole.

Primavera w Porto sprawia w tym kontekście wrażenie przeniesionej na płaszczyznę współczesnego letniego festiwalu z nowocześnie zaprojektowanym, wielogatunkowym programem, sytuacji bliskiej wszystkim Portugalczykom - długiej nocy z przyjaciółmi, muzyką i suto polewanym, słynnym na cały świat, tutejszym porto. Portugalczycy w takiej formule bawią się na festiwalu znakomicie, a dla gości z innych krajów, którzy oprócz atmosfery będą szukać także dobrej muzyki, to rzadka okazja, żeby festiwalowe koncerty oglądać spod samej sceny. Nawet podczas występów największych gwiazd, zupełnie zaskakująco, łatwiej jest w Porto znaleźć wolne miejsce pod barierkami niż na wzgórzu, 200 metrów od fosy dla fotografów.

Niemal genialne koncerty Patti Smith

Za sprawą takiego charakteru, portugalski festiwal co roku okazuje się znakomitym uzupełnieniem o wiele potężniejszej imprezy w Barcelonie, świetną okazją, żeby zobaczyć na spokojnie, w całości i spod samej sceny koncerty, których tydzień wcześniej nie było szans podziwiać w takich komfortowych warunkach. Dzięki temu tym bardziej można się było przekonać o tym, jak spektakularne występy potrafią zaprezentować niektórzy z festiwalowych wykonawców.

Królową weekendu, podobnie zresztą jak tydzień wcześniej w Barcelonie, bezdyskusyjnie była Patti Smith. Co najważniejsze, tytuł ten przypadł jej nie tylko "wiekiem i urzędem", ale za sprawą dwóch niemal genialnych koncertów, które zagrała w Porto - znów: podobnie jak w Barcelonie. Prawie 70-letnia legenda i ikona była w znakomitej formie: fizycznej, wokalnej i mentalnej. Dzień po dniu dawała ponad godzinne, pełne energii koncerty, śpiewając, grając na gitarze i prowadząc między utworami niekończąca się rozmowę z publicznością.

 

Bywało mocno i ostro, kiedy okazywało się jak aktualnie brzmią teksty jej piosenek sprzed czterech dekad, bywało też wzruszająco, kiedy artystka przypominała swoich najbliższych przyjaciół, którzy zmarli w ostatnim czasie.

Teatralność i widowiskowość Foxygen

Wielkie wrażenie robił występ zespołu Foxygen, choć w przeciwieństwie do Patti Smith, członkowie grupy wywołali je zupełnie odmiennymi, biegunowo różnymi środkami. O ile ona, jak zawsze, budowała swój występ na szczerości, naturalności i słowie, o tyle młodsi od niej o trzy czy może wręcz cztery pokolenia artyści postawili raczej na teatralność, performance i widowiskowość. Przez godzinę kreowali na scenie widowisko, które było jednocześnie zagranym na żywo koncertem i przedstawieniem o koncercie. Przedstawieniem bardzo intensywnym, momentami mocno błazeńskim, przedstawieniem, w którym niemal zupełnie rozmywały się granice między prawdą a udawaniem, między bezpieczeństwem a brawurą, między precyzją a improwizacją.

 

Nie ma co kryć: to było przedstawienie, w którym muzyka - mimo tego, że zagrana z mistrzowskim wyczuciem, wyrazistością i energią, była na trzecim planie. Przysłaniał ją zbiorowy performance, odgrywany przez członków grupy: udawane kłótnie, a nawet pojedynki na broń białą, głośne licytowanie się o stopień zasług dla zespołu, ucieczki ze sceny i powroty, wybłagane przez pozostałych na swoich stanowiskach muzyków, kilkukrotne przebieranki.

Radykalne sceniczne sztuczki Sama France'a

Przysłaniał ją wreszcie występ głównego aktora, wokalisty grupy, który przechodził samego siebie i wszystko, co można dziś zobaczyć na festiwalowych scenach. Wyglądało to tak, jakby Sam France podkradł wszystkie najbardziej radykalne sceniczne sztuczki Morrisonowi, Jaggerowi i Brownowi, a potem skompresował je i zagęścił i zaprezentował tę esencję w wersji na sterydach (choć w rzeczywistości chodziło zapewne o raczej nieco inne środki chemiczne). Miotał się na scenie i pod nią, co i rusz rzucał się na ziemię, żeby zaraz się podnieść dynamicznym wyskokiem, wskakiwał na odsłuchy, rzucał się na oślep w dół - zdawał się kompletnie nie dbać o prawa grawitacji i swoje własne bezpieczeństwo, więc ani przez moment nie było wiadomo, czy nie zrobi sobie jakiejś poważniejszej krzywdy. A więc nawet jeśli oglądanie tego, co robił podszyte było nieustannym lękiem o jego cielesną integralność, przeważał jednak podziw wobec jego zapamiętania i szacunek wobec tego, że jest dziś jednym z nielicznych - jednym z ostatnich? - frontmanów, którzy potrafią stworzyć na scenie tak zajmujące widowisko.

W tym kontekście warto wspomnieć choćby krótko o Danie Deaconie, który w Porto udowodnił, że nadal jest mistrzem okręcania sobie widzów wokół palca i zapewniania im świetnej zabawy. Jego pomysł na występy na żywo polega na tym, że występuje w roli po części DJ-a, po części stand-upera, a po części - wodzireja, sprawiającego, że wielotysięczny tłum bawi się w najlepsze. Tak było i tym razem.

Transowy, bogaty w najróżniejsze pomysły post punk Viet Cong

W Porto zobaczyć można było także kilka koncertów, które pod względem widowiskowym były właściwie żadne - ot, kilku artystów stało niemal nieruchomo na scenie i koncentrowało się na wykonywaniu swoich partii - a mimo to przyciągały samą muzyką, ukrytą energią czy nastrojem.

 

Tak było choćby w przypadku występu zespołu Viet Cong, który po raz kolejny udowodnił, że ogromna medialna wrzawa, która wybuchła niedawno wokół niego, jest w pełni uzasadniona. Kilka dni wcześniej, podczas swojego głównego festiwalowego koncertu w Barcelonie (poprzedniego wieczoru dali tam znakomity koncert klubowy w ramach primaverowej rozgrzewki), Kanadyjczycy trochę przeszarżowali z energią, improwizacją, a chyba i z alkoholem, co przyniosło występ bardzo gwałtowny, ale chaotyczny. W Porto podeszli do sprawy zupełnie inaczej: postawili na skupienie i koncentrację, które zaowocowały koncertem bardzo precyzyjnym, niemal wycyzelowanym. Ich transowy, wyrafinowany i bogaty w najróżniejsze pomysły post punk w takiej formule sprawdził się znakomicie.

Pallbearer - mistrzowie mrocznego sludge'u

Z senną atmosferą portugalskiego festiwalu idealnie zgrali się amerykańscy mistrzowie mrocznego, niemal monumentalnego pod względem brzmieniowym sludge'u, muzycy grupy Pallbearer. Ich muzyka, brzmiąca rzeczywiście jakby chodziło o podkład dźwiękowy do konduktu pogrzebowego, tej nocy nabrała jeszcze bardziej nastrojowego niż zwykle charakteru. Muzycy - którzy ostatnio mocno zmienili wizerunek: gdzież ich słynne bujne brody? - byli bardzo skupieni, niemal zapamiętali w precyzyjnym dostarczaniu gęstego od niskich dźwięków hałasu.

 

Świetnie się tego słuchało, świetnie się ich też oglądało, kiedy z zamkniętymi oczami, kiwali głowami w powolnym, majestatycznym rytmie. Ten koncert dla wielu osób pod sceną był znakomitym zamknięciem jednej z festiwalowych nocy.

Tego w Barcelonie nie widzieli

Program festiwalu w Porto, który jest swego rodzaju uzupełnieniem imprezy w Barcelonie, jest z reguły okrojoną wersją hiszpańskiego line-upu, ale organizatorzy co roku starają się przygotować jakieś specjalne atrakcje. Chodzi oczywiście o występy wykonawców, którzy w Barcelonie z różnych powodów nie zagrali. Nie jest ich wielu, ale bywają atrakcyjni - w tym roku można tak powiedzieć przede wszystkim o dwojgu z nich: FKA Twigs i zespole Death Cub For Cutie.

O wiele lepiej wypadł w Porto ten ostatni, dziś już prawdziwi weterani amerykańskiej sceny alternatywnej, weterani jednak nader aktywni i pełni inwencji, wciąż nagrywający nowe płyty i przyciągający tłumy na swoje koncerty. Muzycy zagrali długi, mocno przekrojowy koncert, chętnie sięgając bardzo głęboko do swojej sporej dyskografii - nie zabrakło np. utworów z liczącej już kilkanaście lat, wciąż będącej jednym z największych osiągnięć zespołu, płyty "Transatlanticism". Za całą warstwę wizualną wystarczyć musiał widok zaciemnionej sceny i pochylonych nad gitarami członków grupy - muzyka musiała się bronić sama. I w wielu momentach tego koncertu broniła się bardzo skutecznie.

FKA Twigs i jej zespół rozczarowali

Sporym rozczarowaniem okazał się natomiast występ brytyjskiej wokalistki FKA Twigs i jej zespołu. Po jej ostatnich przedsięwzięciach: koncertach wspartych potężną oprawą, a nawet specjalnych spektaklach muzyczno-tanecznych, widzowie mogli spodziewać się sporych atrakcji. A dostali widowisko, o którym trudno nawet powiedzieć, że było przeciętne. Bo po prostu raczej... nie było go wcale.

Tym razem angielska wokalistka postanowiła bowiem pokazać się ze swojej skromniejszej strony: wyszła na scenę ubrana tak, jakby wyskoczyła na zakupy do sklepu na rogu, zaprosiła kilku muzyków, którzy na żywo odgrywali partie znane z płyty. Niestety - ten pomysł nie wypalił. Pozbawiona dodatkowych atrakcji muzyka musiała działać tylko swoją wewnętrzna siłą, a zagrana w ten sposób tę siłę zupełnie traciła: nie miała za grosz intymności, spójności, precyzji, znanych z płyty. To była, może nieco paradoksalna, ale i znamienna, sytuacja, w której miało się wrażenie, że koncert sprawdziłby się o wiele lepiej, gdyby był zagrany z playbacku.

Występ w Porto wyraźnie pokazywał, że młoda artystka jest dziś bardzo mocno w potrzasku między niemal undergroundowymi korzeniami, a popowym rozmachem, którego szybko nabrała jej kariera - do tych pierwszych zdecydowanie nie ma już powrotu, więc jeśli niewygodnie jej z tym drugim, rozpoczęty właśnie sezon festiwalowy może być dla niej bardzo trudny. A dla organizatorów jej festiwalowych koncertów powinien to być bardzo wyraźny sygnał, że zdecydowanie warto zapłacić więcej i wymagać występu z pełną, rozbuchaną, oprawą.

źródło: Okazje.info

Więcej o: