W Porto, w niedzielę nad ranem, zakończyła się portugalska edycja festiwalu Primavera, młodsza i mniejsza siostra odbywającej się tydzień wcześniej imprezy w Barcelonie. Różnorodnym programem i coraz bardziej słynną luźną atmosferą, impreza przyciągnęła w tym roku spory tłum widzów, którzy przez trzy noce bawili się znakomicie, niezależnie od tego, czy woleli indie rock, pop, metal czy hip-hop.
W porównaniu ze swoją macierzystą imprezą w Barcelonie, w porównaniu z większością podobnych przedsięwzięć w Europie, festiwal w Porto jest zupełnie niezwykły, jeśli nie wręcz jedyny w swoim rodzaju. To w gruncie rzeczy spora impreza, która jednak sprawia wrażenie bardzo kameralnej, niemal przytulnej: sceny są blisko siebie, ukryte między wzgórzami zielonego parku nad samym brzegiem oceanu. To impreza z bogatym line-upem, na której nigdzie nie trzeba się spieszyć, biegać między scenami i denerwować. To impreza idealnie współgrająca z nieco senną, relaksującą atmosferą samego Porto, miasta, które potrafi bardzo skutecznie robić wielki atut ze swej uroczej prowincjonalności i zapyziałości.
Być może niezwykły klimat na tym festiwalu bierze się przede wszystkim z mentalności i temperamentu samych Portugalczyków, którzy stanowią większość publiczności, nawet mimo bardzo wysokich, w kontekście trudnej sytuacji ekonomicznej tego kraju, cen karnetów? Bo zamiast biec pod scenę, niemal bić się o miejsca najbliżej niej i pogować zawzięcie pod barierkami - jak to ma miejsce na wielu festiwalach w Europie czy Stanach - miejscowa publiczność woli raczej siedzieć na wzgórzach wokół scen i oglądać koncerty z daleka, sącząc spokojnie wino.
To przecież nie jest przypadek, że organizatorzy, co roku, przy wejściu na festiwal rozdają widzom... koce. I nie chodzi bynajmniej o to, że Portugalczycy lekceważą przyjeżdżające do Porto gwiazdy - nic z tych rzeczy, to po prostu pochodna tutejszej kultury, w której koncerty fado od zawsze odbywały się raczej w portowych knajpach, a nie w specjalnych klubach i towarzyszyły biesiadowaniu przy zastanowiłbym stole.
Primavera w Porto sprawia w tym kontekście wrażenie przeniesionej na płaszczyznę współczesnego letniego festiwalu z nowocześnie zaprojektowanym, wielogatunkowym programem, sytuacji bliskiej wszystkim Portugalczykom - długiej nocy z przyjaciółmi, muzyką i suto polewanym, słynnym na cały świat, tutejszym porto. Portugalczycy w takiej formule bawią się na festiwalu znakomicie, a dla gości z innych krajów, którzy oprócz atmosfery będą szukać także dobrej muzyki, to rzadka okazja, żeby festiwalowe koncerty oglądać spod samej sceny. Nawet podczas występów największych gwiazd, zupełnie zaskakująco, łatwiej jest w Porto znaleźć wolne miejsce pod barierkami niż na wzgórzu, 200 metrów od fosy dla fotografów.
Za sprawą takiego charakteru, portugalski festiwal co roku okazuje się znakomitym uzupełnieniem o wiele potężniejszej imprezy w Barcelonie, świetną okazją, żeby zobaczyć na spokojnie, w całości i spod samej sceny koncerty, których tydzień wcześniej nie było szans podziwiać w takich komfortowych warunkach. Dzięki temu tym bardziej można się było przekonać o tym, jak spektakularne występy potrafią zaprezentować niektórzy z festiwalowych wykonawców.
Królową weekendu, podobnie zresztą jak tydzień wcześniej w Barcelonie, bezdyskusyjnie była Patti Smith. Co najważniejsze, tytuł ten przypadł jej nie tylko "wiekiem i urzędem", ale za sprawą dwóch niemal genialnych koncertów, które zagrała w Porto - znów: podobnie jak w Barcelonie. Prawie 70-letnia legenda i ikona była w znakomitej formie: fizycznej, wokalnej i mentalnej. Dzień po dniu dawała ponad godzinne, pełne energii koncerty, śpiewając, grając na gitarze i prowadząc między utworami niekończąca się rozmowę z publicznością.
Bywało mocno i ostro, kiedy okazywało się jak aktualnie brzmią teksty jej piosenek sprzed czterech dekad, bywało też wzruszająco, kiedy artystka przypominała swoich najbliższych przyjaciół, którzy zmarli w ostatnim czasie.
Wielkie wrażenie robił występ zespołu Foxygen, choć w przeciwieństwie do Patti Smith, członkowie grupy wywołali je zupełnie odmiennymi, biegunowo różnymi środkami. O ile ona, jak zawsze, budowała swój występ na szczerości, naturalności i słowie, o tyle młodsi od niej o trzy czy może wręcz cztery pokolenia artyści postawili raczej na teatralność, performance i widowiskowość. Przez godzinę kreowali na scenie widowisko, które było jednocześnie zagranym na żywo koncertem i przedstawieniem o koncercie. Przedstawieniem bardzo intensywnym, momentami mocno błazeńskim, przedstawieniem, w którym niemal zupełnie rozmywały się granice między prawdą a udawaniem, między bezpieczeństwem a brawurą, między precyzją a improwizacją.
Nie ma co kryć: to było przedstawienie, w którym muzyka - mimo tego, że zagrana z mistrzowskim wyczuciem, wyrazistością i energią, była na trzecim planie. Przysłaniał ją zbiorowy performance, odgrywany przez członków grupy: udawane kłótnie, a nawet pojedynki na broń białą, głośne licytowanie się o stopień zasług dla zespołu, ucieczki ze sceny i powroty, wybłagane przez pozostałych na swoich stanowiskach muzyków, kilkukrotne przebieranki.
Przysłaniał ją wreszcie występ głównego aktora, wokalisty grupy, który przechodził samego siebie i wszystko, co można dziś zobaczyć na festiwalowych scenach. Wyglądało to tak, jakby Sam France podkradł wszystkie najbardziej radykalne sceniczne sztuczki Morrisonowi, Jaggerowi i Brownowi, a potem skompresował je i zagęścił i zaprezentował tę esencję w wersji na sterydach (choć w rzeczywistości chodziło zapewne o raczej nieco inne środki chemiczne). Miotał się na scenie i pod nią, co i rusz rzucał się na ziemię, żeby zaraz się podnieść dynamicznym wyskokiem, wskakiwał na odsłuchy, rzucał się na oślep w dół - zdawał się kompletnie nie dbać o prawa grawitacji i swoje własne bezpieczeństwo, więc ani przez moment nie było wiadomo, czy nie zrobi sobie jakiejś poważniejszej krzywdy. A więc nawet jeśli oglądanie tego, co robił podszyte było nieustannym lękiem o jego cielesną integralność, przeważał jednak podziw wobec jego zapamiętania i szacunek wobec tego, że jest dziś jednym z nielicznych - jednym z ostatnich? - frontmanów, którzy potrafią stworzyć na scenie tak zajmujące widowisko.
W tym kontekście warto wspomnieć choćby krótko o Danie Deaconie, który w Porto udowodnił, że nadal jest mistrzem okręcania sobie widzów wokół palca i zapewniania im świetnej zabawy. Jego pomysł na występy na żywo polega na tym, że występuje w roli po części DJ-a, po części stand-upera, a po części - wodzireja, sprawiającego, że wielotysięczny tłum bawi się w najlepsze. Tak było i tym razem.
W Porto zobaczyć można było także kilka koncertów, które pod względem widowiskowym były właściwie żadne - ot, kilku artystów stało niemal nieruchomo na scenie i koncentrowało się na wykonywaniu swoich partii - a mimo to przyciągały samą muzyką, ukrytą energią czy nastrojem.
Tak było choćby w przypadku występu zespołu Viet Cong, który po raz kolejny udowodnił, że ogromna medialna wrzawa, która wybuchła niedawno wokół niego, jest w pełni uzasadniona. Kilka dni wcześniej, podczas swojego głównego festiwalowego koncertu w Barcelonie (poprzedniego wieczoru dali tam znakomity koncert klubowy w ramach primaverowej rozgrzewki), Kanadyjczycy trochę przeszarżowali z energią, improwizacją, a chyba i z alkoholem, co przyniosło występ bardzo gwałtowny, ale chaotyczny. W Porto podeszli do sprawy zupełnie inaczej: postawili na skupienie i koncentrację, które zaowocowały koncertem bardzo precyzyjnym, niemal wycyzelowanym. Ich transowy, wyrafinowany i bogaty w najróżniejsze pomysły post punk w takiej formule sprawdził się znakomicie.
Z senną atmosferą portugalskiego festiwalu idealnie zgrali się amerykańscy mistrzowie mrocznego, niemal monumentalnego pod względem brzmieniowym sludge'u, muzycy grupy Pallbearer. Ich muzyka, brzmiąca rzeczywiście jakby chodziło o podkład dźwiękowy do konduktu pogrzebowego, tej nocy nabrała jeszcze bardziej nastrojowego niż zwykle charakteru. Muzycy - którzy ostatnio mocno zmienili wizerunek: gdzież ich słynne bujne brody? - byli bardzo skupieni, niemal zapamiętali w precyzyjnym dostarczaniu gęstego od niskich dźwięków hałasu.
Świetnie się tego słuchało, świetnie się ich też oglądało, kiedy z zamkniętymi oczami, kiwali głowami w powolnym, majestatycznym rytmie. Ten koncert dla wielu osób pod sceną był znakomitym zamknięciem jednej z festiwalowych nocy.
Program festiwalu w Porto, który jest swego rodzaju uzupełnieniem imprezy w Barcelonie, jest z reguły okrojoną wersją hiszpańskiego line-upu, ale organizatorzy co roku starają się przygotować jakieś specjalne atrakcje. Chodzi oczywiście o występy wykonawców, którzy w Barcelonie z różnych powodów nie zagrali. Nie jest ich wielu, ale bywają atrakcyjni - w tym roku można tak powiedzieć przede wszystkim o dwojgu z nich: FKA Twigs i zespole Death Cub For Cutie.
O wiele lepiej wypadł w Porto ten ostatni, dziś już prawdziwi weterani amerykańskiej sceny alternatywnej, weterani jednak nader aktywni i pełni inwencji, wciąż nagrywający nowe płyty i przyciągający tłumy na swoje koncerty. Muzycy zagrali długi, mocno przekrojowy koncert, chętnie sięgając bardzo głęboko do swojej sporej dyskografii - nie zabrakło np. utworów z liczącej już kilkanaście lat, wciąż będącej jednym z największych osiągnięć zespołu, płyty "Transatlanticism". Za całą warstwę wizualną wystarczyć musiał widok zaciemnionej sceny i pochylonych nad gitarami członków grupy - muzyka musiała się bronić sama. I w wielu momentach tego koncertu broniła się bardzo skutecznie.
Sporym rozczarowaniem okazał się natomiast występ brytyjskiej wokalistki FKA Twigs i jej zespołu. Po jej ostatnich przedsięwzięciach: koncertach wspartych potężną oprawą, a nawet specjalnych spektaklach muzyczno-tanecznych, widzowie mogli spodziewać się sporych atrakcji. A dostali widowisko, o którym trudno nawet powiedzieć, że było przeciętne. Bo po prostu raczej... nie było go wcale.
Tym razem angielska wokalistka postanowiła bowiem pokazać się ze swojej skromniejszej strony: wyszła na scenę ubrana tak, jakby wyskoczyła na zakupy do sklepu na rogu, zaprosiła kilku muzyków, którzy na żywo odgrywali partie znane z płyty. Niestety - ten pomysł nie wypalił. Pozbawiona dodatkowych atrakcji muzyka musiała działać tylko swoją wewnętrzna siłą, a zagrana w ten sposób tę siłę zupełnie traciła: nie miała za grosz intymności, spójności, precyzji, znanych z płyty. To była, może nieco paradoksalna, ale i znamienna, sytuacja, w której miało się wrażenie, że koncert sprawdziłby się o wiele lepiej, gdyby był zagrany z playbacku.
Występ w Porto wyraźnie pokazywał, że młoda artystka jest dziś bardzo mocno w potrzasku między niemal undergroundowymi korzeniami, a popowym rozmachem, którego szybko nabrała jej kariera - do tych pierwszych zdecydowanie nie ma już powrotu, więc jeśli niewygodnie jej z tym drugim, rozpoczęty właśnie sezon festiwalowy może być dla niej bardzo trudny. A dla organizatorów jej festiwalowych koncertów powinien to być bardzo wyraźny sygnał, że zdecydowanie warto zapłacić więcej i wymagać występu z pełną, rozbuchaną, oprawą.
źródło: Okazje.info